wtorek, 14 stycznia 2020

Od Cahira cd. Victariona

Od incydentu w stajni upłynęło sześć dni. Choć dla Cahira równie dobrze mogłoby to być sześć miesięcy.
W pewnej chwili dnie przestały się od siebie różnić, zaczęły zlewać się w jednostajny, monotonny ciąg. Nie miało miejsca nic, co pozwalałoby oddzielić jedne od drugich. Cahir odnosił wrażenie, że traci poczucie czasu.
Nie opuszczał kwatery, jeżeli nie musiał, nie odwiedzał nikogo, nikt nie przychodził do niego. Twarze, które oglądał podczas sporadycznych wizyt na stołówce, napawały go niechęcią. Unikał wszelkiego kontaktu, od razu ucinał każdą rozmowę, stronił od ludzi, którzy go znali i których mogłyby interesować jego poczynania.
Spędzał każdą wolną godzinę w pokoju o szczelnie zaciągniętych zasłonach i starannie zaryglowanych drzwiach. Blask poranka budził w nim wstręt, nocami nie mógł spać. Był bezczynny, bierny, nieswój. Trwonił czas. Nie zajmował się niczym, nic go nie interesowało, o niczym nie pragnął słyszeć, nikogo nie chciał oglądać, na nic nie spoglądał z zaintrygowaniem. Czasem zmuszał się, żeby sprzątać lub czytać. Od czasu do czasu zabierał Falę na przejażdżkę po okolicznych terenach, lecz za każdym razem wracał do Gildii rozczarowany. Rączy galop klaczy nie przyprawiał go już o szybsze bicie serca, nie dawał poczucia wolności, nie wywoływał żadnych emocji. Zastanawiał się, czy to ona zastała się w boksie i nie była już tak szybka jak dawniej, czy to jego zmysły stępiały od smutku, gniewu i bezsenności.
W tych dniach nie doznawał strachu, nie doświadczał wielu pozytywnych uczuć; wydawało mu się, że nie ma żadnych pragnień. Może poza jednym. Nie mógł spać, marzył więc o śnie. Rhiannon z krótkich nocnych widzeń, które czasem miewał, coraz częściej wyciągała ku niemu ramiona. A potem, gdy budził się, czasem przeglądał się w sztylecie jak w tafli lustra. Wiedział, że wystarczyłby jeden śmiały krok, by znów jej dotknąć. Wiedział też, że ten pomysł to tylko kolejny diabelski podszept. Za każdym razem wypuszczał ostrze, a to gładko wysuwało mu się z dłoni, głucho uderzało o podłogę.
Gildia była daleko poza nim, może dalej niż kiedykolwiek wcześniej. Rzeczywistość Tirie zaczynała się rozmywać. Cahir czuł, że żyje obok świata, że jego sprawy już go nie dotyczą. Myślami wciąż zwracał się ku dawnym czasom, pozwalał sobie od czasu do czasu zatonąć we mgłach przeszłości. Tęsknił za czymś nieokreślonym, za czymś, co musiał któregoś dnia zgubić, a co wydawało mu się, że kiedyś mocno trzymał. Skrycie czekał na coś, co wyciągnęłoby go z martwego punktu, wskazało nowy sposób na życie, ale z drugiej strony nie zamierzał niczego zmieniać, nie chciał nikogo słuchać.
Jego umysł pogrążony był w ciszy, gdy leżał na łóżku, odkryty, z ręką pod głową i kostką jednej nogi opartą na kolanie drugiej. Oczy miał na wpół otwarte, rysy twarzy wionęły spokojem, pewną łagodnością. Nie dopuszczał do siebie żadnych myśli. Jedynie od czasu do czasu przed oczami stawały mu sceny z minionych lat; wszystkie kręciły się wokół tych samych rzeczy: ulicy, złota, kradzieży, więzienia, Ovenore, galopu, ciemności, szczurów. Nie zagłębiał się w nie, te wspomnienia nie miały w sobie nic interesującego, nie było w nich nic godnego odtworzenia.
Bezwiednie zaczął bawić się pierścieniami, po kolei zsuwał i wsuwał je na palce. W pewnej chwili natrafił na metal o nieidealnej powierzchni, lekko chropowaty, jakby porysowany, zniszczony. Uniósł go na wysokość oczu. Była to zwykła obrączka: srebrna, dość cienka, z niewielkim, wyblakłym onyksem. Stara błyskotka, jedna z pierwszych, które samodzielnie zdobył. Kiedyś była piękniejsza, teraz czas i lata nieustannego noszenia odcisnęły na niej swoje piętno. Mimochodem przypomniał sobie, że często przykuwała jego wzrok, że on patrzył na nią wtedy, w Ovenore, ale i tamtego dnia, na stołówce. Zabawne. Nie miała w sobie nic pięknego, nic szczególnie godnego uwagi. Poza jednym małym szczegółem. Cahir obrócił ją w palcach, spojrzał na napis wyryty po wewnętrznej stronie, mały, ledwie widoczny. Hic sunt leones. Zabłąkany promień wypełnił fantazyjne litery, mignął na krawędzi grawerunku. Nie, uznał, przywołując widmo twarzy znajomej, aż zbyt dobrze znanej. Tu mieszka tylko jeden lew.
Wstał z pewnym ociąganiem, przeciągnął się jak kot, przeszedł po pomieszczeniu, zatrzymał w jego centrum. Obojętnie popatrzył dookoła, rozejrzał się za czymś, czym mógłby się zająć; szukał czegoś, co pomogłoby mu wrócić do codziennych spraw Gildii, na chwilę wydostać się z krainy przywidzeń, wspomnień i mar.
Jego kwatera była dobrze utrzymana. Każda rzecz miała przypisane miejsce, wszędzie panował ład. Książki na półkach ustawione były w równych rzędach, poukładane według wielkości okładek; kilka luźnych kartek papieru spoczywających na biurku ułożonych było w idealny stos. Wszędzie było czysto. Zbyt czysto. Cahir zaczął przyglądać się meblom nieco uważniej. Udało mu się dojrzeć warstwę kurzu na powierzchni niektórych sprzętów, na posadzce odnalazł kilka smug. Doskonale. Ale to nie zajmie mu wiele czasu. Odsunął komodę, odkrył zakurzony pas podłogi. Potem spróbował przesunąć szafę. Gdy naparł na nią ramieniem, deski strzeliły przejmująco, lecz mebel nie przesunął się nawet o pół cala. Cahir ustawił się do niego plecami, odepchnął się nogami. Podłoga jęknęła przenikliwie, a po chwili jego oczom ukazało się nowe siedlisko brudu. Przesunąwszy biurko z głośnym szurnięciem, zabrał się za krzesła. Nie dbał o to, że gdy je przestawiał, ich nogi sunęły po posadzce z nieprzyjemnym, bolącym w uszy chrobotem.
Zabrał się za przygotowywanie niezbędnych utensyliów: naszykował miskę na wodę, szczotkę do podłóg. Rozglądał się właśnie za jakąś ścierką, gdy do jego uszu dobiegło pukanie do drzwi. Głośne, stanowcze, niecierpliwe. Zignorował je, zajrzał do szafy, zaczął przeglądać zawartość szuflad. Pukanie ponowiło się. Cahir obejrzał się na drzwi. Westchnął. Przesunął rygiel, otworzył zamek.
Postać, która ukazała mu się w przejściu, stała w wyjątkowo swobodnej pozie. Miała na sobie dość nieformalny strój. Zwykła, prosta krucza koszula była rozpięta na kilka górnych guzików, nieznacznie zmięta. Ciemne włosy, pogrążone w ledwie dostrzegalnym nieładzie, zlewały się w jedno z mrokami korytarza. Sennie opuszczone powieki kryły spojrzenie znużone, choć tak samo czujne i przenikliwe jak zawsze.
 — Calder — stwierdził Cahir głosem zupełnie spokojnym, niewzruszonym, wręcz głuchym. Sam był zdumiony, jak niewielkie wrażenie wywarła na nim ta wizyta. Nie czuł trwogi, która towarzyszyła mu podczas burzy, nie czuł zdenerwowania, jakie nie opuszczało go w stajni. Mógł patrzeć na niego jak na kogokolwiek, jak na pierwszą lepszą osobę, która pukała do jego drzwi. — Czego chcesz?
Calder nie uśmiechał się. Wyraz jego twarzy przywodził na myśl zmęczenie, ale i jakiś cień dobrze skrywanej irytacji.
— Ciszy — rzucił krótko, mrukliwie, z pewną emfazą.
Cahir przyjrzał mu się bystro, stłumił uśmiech. Czyżby ciężki patrol? Nonszalancko oparł się barkiem o framugę, zerknął w głąb korytarza, na najbliższe drzwi po prawej.
— A więc to tutaj cię zakwaterowano. Akurat obok mnie. Wszystkie inne pokoje były zajęte?
Do jego uszu doleciał śmiech cichy, niski, przyjemny dla ucha, ale niespecjalnie rozbawiony.
— Kolejny niefortunny przypadek. To dość intrygujące, że ciągle na siebie wpadamy, prawda?
— Och, bogowie nie znają litości — zgodził się Cahir z krzywym uśmiechem. — Ale ja także nie. Dlatego będziesz musiał wytrzymać jeszcze godzinę, dwie. Dopiero zacząłem sprzątać.
— Możesz dokończyć później.
— Myślę, że zrobię to teraz. Wszystko już przygotowane, szkoda by było tego nie wykorzystać.
— Nie, chłopcze. — Oczy Caldera błysnęły niepokojąco, na jego usta wpełzł złowróżbny półuśmiech. — Zamierzam odespać noc, dlatego będziesz grzecznie siedział cicho.
— Ach tak?... Ciekawe. —  Cahir ostentacyjnie zerknął na pierścień z tygrysim okiem, zdobiący jego wskazujący palec. — Wydaje mi się, że mogę robić w swojej kwaterze to, co uznam za stosowne.
— Wydaje mi się, że mam to w dupie.
— Powinieneś poprosić Cervana o przeniesienie. — Cahir zadarł podbródek, nieznacznie opuścił brwi, jego oczy zaszły cieniem.  — I myślę, że dobrze by było, gdybyś zrobił to od razu.
Spojrzenie Caldera stało się taksujące, ostre, tchnące chłodem.
— Powinieneś przestać robić burdel na pół gildii. Zobaczysz, że to położy kres wszelkim ansom.
Cahir wyglądał, jakby stłumił parsknięcie.
— Tylko tobie przeszkadza ten hałas. Twoje pretensje to twoja rzecz. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego miałbym zaniechać robienia czegoś tylko dlatego, że tobie się to nie podoba.
Pauza. Calder wziął głęboki oddech. Wyglądał, jakby próbował powściągnąć wzbierający gniew.
— Oj, zaniechasz tego, Cahir. Zaufaj mi.
— A to niby dlaczego?
— Z bardzo prostego powodu.
— Słucham niecierpliwie.
— Nie wiem, czy ktoś już kiedyś ci to mówił, ale jesteś głośny jak...
Cahir uśmiechnął się łajdacko.
— Jak kto? Jak ten twój kolega, gdy go smagano na oczach stolicy?
Nie zdążył zareagować.
Poczuł, że coś chwyciło go za koszulę, pchnęło na najbliższą ścianę. Skrzywił się, uderzając o nią plecami. Nie zdołał nic zrobić, nie miał szansy zaprotestować. Poczuł nacisk na gardle: żelazny, paraliżująco silny, odcinający dopływ powietrza, miażdżący krtań, tamujący przepływ krwi, zmuszający do trzymania głowy nienaturalnie wysoko. Szarpnął się, nie mogąc złapać tchu; Calder w odpowiedzi jedynie mocniej przyparł go do ściany.
— Powinienem był cię zabić.
Miękki szept. Głos niski, spokojny, niemal zupełnie opanowany, sprawiający jakimś niewytłumaczalnym sposobem, że słowa wydawały się jeszcze bardziej złe i okrutne. Cahir zobaczył oczy płonące przejmującą, bezbrzeżną nienawiścią, czystym, niepohamowanym gniewem. Odwrócił twarz, zacisnął zęby. Poczuł, jak jego tętno zrywa się, gwałtownie przyspiesza, jak ciało obleka chłód.
— Powinienem był dopilnować, żebyś zgnił w areszcie lub skończył jak ta twoja mała suka.
Cahir nie mógł dobyć głosu. Czuł, że zaczyna brakować mu tchu. Złapał Caldera za nadgarstek, spróbował odepchnąć go od siebie. Chłodne palce wpiły się w jego skórę jeszcze bardziej dotkliwie. Poczuł puls w uszach, usłyszał łomotanie własnego serca. Spróbował zaczerpnąć powietrza, ale udało mu się jedynie rozchylić usta. W jednej chwili uświadomił sobie całą zgrozę duszenia się. Poczuł mdłości; dławiące, okropne uczucie w klatce piersiowej sprawiło, że jego kolana zaczęły mięknąć.
Calder puścił go.
Cahir zgiął się wpół. Jedną ręką oparł się o poręcz łóżka, by nie upaść na podłogę, drugą złapał za krtań. Nabrał w płuca haust powietrza. Głośny, rozedrgany, chciwy. Calder nie cofnął się. Wciąż stał w tym samym miejscu, górując nad nim, kładąc na niego złowrogi cień.
Cahir zacisnął wargi, wyrwał sztylet z cholewy, zważył go w dłoni, odepchnął się od ściany. Stal błysnęła w jego dłoni jak srebrny płomień, blada poświata zamigotała na powierzchni lustra. Odbicie Caldera popatrzyło na niego z dezaprobatą, z jakimś dogłębnym, protekcjonalnym rozczarowaniem.
— Zła decyzja — ostrzegł go. — Bardzo zła. Lepiej zrobisz dla samego siebie, jeśli rzucisz to od razu.
Obrócił się. Wolno, nieśpiesznie, jak człowiek, który przywykł, że od tyłu zachodzi się go z kordem. Cahir zacisnął wargi, natarł, celując w gardło. Nie dość szybko, z niewystarczającą śmiałością: Calder uchylił się bez większego trudu, ustawił bokiem, brutalnie wytrącił mu sztylet z dłoni. Ostrze z sykiem pomknęło po podłodze, zawirowało wokół własnej osi, zatrzymało się pod oknem. Cahir zacisnął dłoń w pięść, zbliżył się w dwóch zabójczo szybkich krokach, Calder cofnął się nieznacznie, zwinnie uchylił przed ciosem w szczękę, wyprowadził nagłą kontrę. Cahir wykonał unik, potem szybki zwód, jego pięść trafiła celu. Calder pochylił się nieznacznie pod wpływem ciosu w brzuch, a wtedy upierścieniona dłoń rozorała jego policzek. Zaklął, wpadając plecami na ramę lustra. Szkło pękło z charakterystycznym trzaskiem.
Cahir wycofał się. Jego oddech był przyspieszony, nieregularny. Czuł rwanie w prawym ramieniu, mięśnie, nieużywane od dawna, bolały, zmuszone do natychmiastowego reagowania, nagłego wysiłku.
Gdy Calder zbliżył się, Cahir zdołał umknąć przed uderzeniem w podbródek, ale nie zdążył zasłonić się przed ciosem w żebra: druzgocącym, pozbawiającym oddechu, przeszywającym tępym bólem. Z trudem uniknął kolejnego ataku, przemknął bokiem. Spróbował wyjść z kontrą, ale Calder przewidział jego ruch, uderzył w odsłonięty bark. Cahir nie zdołał powstrzymać syknięcia. Unik. I unik. I jeszcze jeden. Za wszelką cenę starał się odszukać jakiś słaby punkt, lukę w zasłonie, jednocześnie dbając o to, by nie zostać przypartym do ściany. Calder zaatakował po raz kolejny, Cahir przyjął uderzenie przedramieniem. A potem jeszcze jedno. Zacisnął zęby. Wykonał kolejny błyskawiczny unik, uderzył w szczękę. Kilka kamieni na jego palcach oblekła ruda patyna.
Zaczął odczuwać zmęczenie. Od nagłych zwrotów, szybkich uników, gwałtownych kontr. Jego bark rwał, poharatane kostki szczypały, obite przedramię płonęło. Ale Calder nie dał mu wytchnąć. Cahir, chcąc odciążyć prawą rękę, przeniósł ciężar ciała na lewą nogę, drugą wyprowadził kopnięcie w bok. Trafił bezbłędnie, sam zaskoczony skutecznością swojego ataku.
Calder złapał go za kolano, uśmiechnął się infernalnie.
Cahir zrozumiał, że przegrał.
Coś z wielką siłą uderzyło go w kostkę. Ze zgrozą uprzytomnił sobie, że leci w dół. Rozchylił usta, krzyknął bezgłośnie, gdy runął plecami na podłogę. Nie zdołał otrząsnąć się po upadku. Poczuł na sobie czyjś ciężar. Cios w twarz oślepił go, jego szczęka zapłonęła bólem. Po następnym uderzeniu poczuł krew na języku, na zębach, na rozbitej wardze. Spróbował się wyswobodzić, targnął się gwałtownie. Kolano Caldera mocniej wbiło się w jego pierś. Cahir zasłonił się przed uniesioną pięścią.
Jakby to mogło jakkolwiek mu pomóc.
Rion? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz