środa, 15 stycznia 2020

Od Cahira cd. Leonarda

Cahir znów został sam. Westchnął bezgłośnie, pokręcił głową. Powinien teraz grzecznie czekać, aż Leonardo wróci? Iść za nim? Także zająć się szukaniem? Mapy, Elry? Tą ostatnią mogli przecież odnaleźć razem, a mapa, ta, której wciąż nie mieli, nie była mu niezbędna. Ostatecznie mógł się bez niej obejść.
Podparł się ręką pod bok, spojrzał na regał, za którym zniknął Leonardo. Cahir nie miał zamiaru za nim biegać. Nie kwapił się także, by wrócić do przetrząsania zbiorów; dość już czasu spędził przeglądając mapy. Czuł znużenie, pewną senność. Nie spał dobrze tej nocy, a biblioteka była pusta, pogrążona w rozkosznej, niczym niezmąconej ciszy. Ciężki zapach kurzu, wilgoci i pożółkłych, starych kartek był odurzający, nagle dziwnie przyjemny. Cahir odetchnął głęboko, potarł skroń, czoło, wsunął palce we włosy. Jeszcze raz spojrzał na miejsce, w którym zniknął Leonardo. Nie. Na pewno nie będzie go tropił w tym labiryncie.
Rozejrzał się. Znalazł krzesło, usiadł na nim w niezobowiązującej pozycji, zakładając nogę na nogę. Położył mapy na sąsiednim blacie, po czym oparł się na nim łokciami, splótł ze sobą palce. Słońce przesunęło się, zalało stół i mapy świetlistą poświatą, zamigotało na kamieniach wprawionych w pierścienie. Blask dnia przejrzał się w nich, odbił jak od zwykłych szkiełek czy byle kawałka stłuczonego lustra. Cahir zerknął na nie krytycznie. Nagle wszystkie jego sygnety wydały mu się tanie, zbyt duże i krzykliwe, w złym guście. Wykrzywił nieznacznie usta, uniósł podbródek. Będzie musiał sobie sprawić nowe. Tym razem nie złote, nie aż tak zbytkowne, z mniejszymi kamieniami. Może postawi na zwykły pallad? Albo może na platynę. Lub srebro. Tak, może srebro; wtedy jego dłonie będą świecić blaskiem tak chłodnym, jak oczy Leonarda wczorajszego dnia, w mrokach korytarza.
Cahir leniwie zabębnił palcami o stół, odsunął od siebie pragnienie zamknięcia oczu, położenia na blacie ramion, oparcia na nich głowy. Kurz w powietrzu sennie wirował wokół niego, słońce znów oślepiało, natarczywie wdzierało się pod powieki. Cahir westchnął. Tym razem głośno, przeciągle.
Minęło trochę czasu, nim postanowił rozejrzeć się za Leonardem. Przeciągająca się nieobecność blondyna zaczynała go niepokoić, poza tym był setnie znudzony czekaniem. Posuwistym krokiem zaczął przemierzać przestrzeń pomiędzy regałami. Jego chód był rozkołysany, niespieszny, ale cichy, niemal niemożliwy do usłyszenia. Cahir nawet w codziennych, prozaicznych sytuacjach poruszał się jak szpieg na służbie.
Minął jedną alejkę, potem kolejną, przeszedł obok półki ze skryptami, kilku biblioteczek wypełnionych woluminami. Gdy natrafił wreszcie na Leonarda, zastygł w bezruchu.
Blondyn nie zauważył go. Siedział na posadzce, w cieniu, z kolanami pociągniętymi pod podbródek. Dłońmi trzymał się za skronie, spomiędzy jego palców wystawały pasma jasnych włosów, które w słabym świetle wydawały się niemal białe. Wzrok miał nieruchomy, wbity w punkt znajdujący się gdzieś w okolicach czubków butów. Był blady jak płótno. Cahir zbliżył się bezszelestnie, ukląkł przy nim na jedno kolano, przechylił głowę.
— Leonardo — szepnął. Blondyn nie uniósł na niego wzroku, nie zareagował w żaden sposób. Był zbyt pogrążony we własnych myślach? Może coś mu się stało? Cahir złapał go za ramię, ostrożnie, ledwie wyczuwalnie, starając się w możliwie najbardziej delikatny sposób zaakcentować swoją obecność, zwrócić na siebie uwagę. Poczuł ciepło jego skóry przez materiał. — Leonardo, wszystko w porządku?

Leo? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz