środa, 22 stycznia 2020

Od Cahira

Choć korytarzem ramię w ramię szły dwie osoby, echo kroków tylko jednej z nich odbijało się od ścian. Fiona zrzuciła z ramienia włosy, rudy warkocz zakołysał się na jej plecach. Oczy, jak zawsze, miała błyszczące, ale jej uśmiech był inny: niewyraźny, mglisty; ciepły, choć w pewien sposób melancholijny, jakby zamyślony. 
— Nie poproszę, byś wytłumaczył mi, co się z tobą dzieje — zaczęła powoli. — Wiem, że i tak mi nie powiesz. Nie zapytam, czy wszystko w porządku. Domyślam się, że nie. Zapytam, czy mogę ci jakoś pomóc, bo wydaje mi się, że sam nie bardzo sobie radzisz. 
Cahir przemknął wzrokiem po szybach skutych szronem do tego stopnia, że światło poranka ledwie mogło się przez nie przebić. Nie uśmiechnął się, nie zatrzymał, nie wykonał żadnego gestu. Nie dał znaku, że w ogóle ją usłyszał.
— Jeśli w istocie chcesz coś dla mnie zrobić, nie zapraszaj Victariona Caldera do mojego stolika. Nigdy więcej.
Fiona przechyliła głowę.
— Dlaczego tak go nie znosisz?
Milczał.
Minęli kolejne przejście, potem korytarz, drzwi. Fiona pozdrowiła kogoś uśmiechem, wesoło pomachała mu ręką. Gdy jej spojrzenie ponownie spoczęło na Cahirze, pokręciła głową.
— W zasadzie nawet nie oczekiwałam, że mi odpowiesz. Gdzie tak właściwie się wybierasz?
— Do biblioteki.
— Mogę pójść z tobą?
Cahir zatrzymał się. Westchnął, spojrzał na nią prosząco, niecierpliwie, z pewnym smutkiem.
Fiona zrozumiała bez słów. Zbliżyła się, poklepała go po ramieniu ostrożnie, z rezygnacją. Poprawiła kołnierz jego płaszcza, szczelniej owinęła go szalikiem.
— Cieszę się, że mimo wszystko go nosisz — uznała. Nastała chwila ciszy. — No to może przynajmniej zjawisz się jutro na stołówce?
Odwrócił wzrok.
— Nie wiem.
— A jak poproszę?
— Fiona...
— Cahir.
Machnął ręką, cofnął się, wyrwał materiał z jej dłoni. Końce wełnianego szalika opadły mu na pierś.
— Pomyślę.
Fiona zaśmiała się cicho, wsparła dłońmi pod boki, zerknęła na niego, przechyliwszy głowę.
— Dobrze-dobrze, idź już. Cieszę się, że w ogóle udało mi się cię złapać, ty mały ponuraku. — Wyciągnęła rękę, jakby chciała go uszczypnąć w policzek, ale Cahir odwrócił twarz. — To co, do zobaczenia jutro?
Bez przekonania skinął głową.
— Do zobaczenia.
Zaczęła powoli się cofać, nie spuszczając z niego wzroku.
— I lepiej, byś zjawił się jutro na stołówce, kolego! — Ostrzegawczo wbiła w niego wskazujący palec. — Jeśli nie przyjdziesz z własnej woli, przejdę się do ciebie, wezmę za fraki i przytargam siłą!
Cahir pożegnał ją bladym uśmiechem. Odwrócił się, zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku Sali Spotkań. Przemknął przez nią chyłkiem, następnie jak cień wsunął się do biblioteki przez wąską szparę w drzwiach. W środku panowała niczym niezmącona cisza. Cahir nie dojrzał nikogo. Świetnie.
Ruszył na dział z książkami historycznymi. Krok miał nieco spokojniejszy, nie tak szybki. Przebiegał wzrokiem po regałach, przesuwających się po obu jego bokach. Szukał czegoś — czegokolwiek — co mogłoby go zainteresować, jakiejkolwiek książki, która zdołałaby wywrzeć na nim wrażenie, zmusić do myślenia, oderwać od spraw nieustannie zaprzątających jego myśli, niedających spać po nocach.
Zatrzymał się, wziął do rąk gruby, ciężki tom. Miał pofalowane, kruche kartki i zniszczoną, lekko poszarpaną okładkę. Cahir spojrzał na wytłoczony żółtymi, przepastnymi literami tytuł, przewrócił kilka pierwszych stron, zaczął czytać przypadkowy ustęp. Litery rozmywały się przed jego oczami, nie był w stanie skupić się na tekście. Skakał po słowach, wodził wzrokiem po kartkach, jakby czegoś na nich szukał, jakiejś odpowiedzi na pytanie, które nigdy nie padło, ba, nigdy nawet nie zmaterializowało się w jego umyśle. Do teraz.
Przed czym tak właściwie szukasz ucieczki, Cahir?
W bibliotece rozległ się huk. Nagły, głośny. Książka wypadła mu z rąk, kartki posypały się na podłogę spod zniszczonej, rozerwanej okładki. Cahir nie zwrócił na nią uwagi, cofnął się o kilka bezszelestnych kroków. Dźwięk, który go zaskoczył, dobiegł zza regału, z którego wziął tom. Cahir poszedł sprawdzić, co go wywołało.
Jego krew zamieniła się w lód, pięść zacisnęła się mimowolnie. Poczuł, jak bieleją mu knykcie.
— Scarlett Rivers.
Uderzył go ton własnego głosu. W niczym niezmąconej ciszy brzmiał tak ostro i wyraźnie, że zdawał się ją łamać, drzeć na strzępy.
Szybko zerknął na podłogę, zasłaną przez stos zrzuconych z półki książek, ale natychmiast wrócił spojrzeniem do stojącej przed nim osoby.
— O'Harrow?... — Czerwone usta rozciągnęły się w uśmiechu kokieteryjnym, leniwym, tak bardzo bezczelnym, tak bardzo dobrze znanym. — No proszę, co za spotkanie.
— Co tu robisz?
— W Gildii? Wygląda na to, że mieszkam. Cieszysz się, prawda? — Przestrzeń między nimi wypełnił miękki, dziewczęcy, zaczepny śmiech. — No pewnie, że się cieszysz. W końcu nie widzieliśmy się tyle czasu.
Cahir zacisnął zęby, jego oczy płonęły.
Nie. To kpina. Najpierw ten sukinsyn, a teraz ta...
Rivers schyliła się po książki, zaczęła je zbierać: powoli, patrząc mu prosto w oczy, posyłając zimny, szeroki uśmiech.
— To jak będzie, pomożesz mi?
Jego oczy zaszły cieniem, gdy zmarszczył brwi.
— W porządku, poradzę sobie. — Rivers wzruszyła ramionami, zaczęła układać na kolanach porozrzucane tomy. — Długo tu siedzisz? Szczerze mówiąc, nie słyszałam o tobie od ładnych kilku lat. Ani o tobie, ani o reszcie. Nigdy bym nie pomyślała, że cię tu spotkam. Nie tak daleko od Ovenore. — Na jej usta wstąpił półuśmiech. Spuściła wzrok. — Nadal kradniesz?
Cahir nie poruszył się, nie drgnął. Starał się wyglądać, jakby jej słowa nie wywarły na nim żadnego wrażenia.
— Nie, już od dawna nie — odparł głucho. Żółte oczy nabrały jadowitego wyrazu, blady uśmiech, który wstąpił na jego wargi, miał w sobie coś bardzo złego. — A ty nadal się puszczasz?

 Scar? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz