środa, 29 stycznia 2020

Od Desideriusa cd Kai

⸺⸺※⸺⸺

Magii zaklętej w dzwoneczkach przy bransoletach Kai nie sposób było pominąć. Ich subtelność była wymuszona, a pozornie najmniej intrygujący element jej wyglądu stanowił jednocześnie fundament Montgomery, cechę nieodzowną, przychodzącą na myśl, gdy tylko szepnęło się jej nazwisko. Były tak charakterystyczne, jak jej burza loków i zdecydowanie ciemniejsza karnacja. Instrumenty odzywały się same, czasem nawet wtedy, gdy tego od nich nie oczekiwano. Prowadziły własny, wymyślny dialog, przy innej okazji monolog, wcinając się przy okazji w wypowiedź właścicielki. Ich wyczucie czasu było jednak wybitne, zważając na wszystkie te okoliczności, kiedy ich nagłe wystąpienie stało się bardzo przyjemnym tłem dla słów Kai.
Teraz natomiast pobrzękiwały cicho, kołysane podmuchami magii, bo inaczej tego nazwać nie miał zamiaru. Wybrzmiewały kojąco w głowie Coeha, uspokajając do tej pory rozbudzone myśli i starając się załagodzić wszelkie wewnętrzne spory. A wszystko bez rozkazu Montgomery, chociaż doskonale wiedział, że jej podświadome intencje były dokładnie takie same. Nawet jeśli nie zdawała sobie z tego sprawy, w co szczerze wątpił. Zdążył zbyt dobrze poznać bardkę, by móc pozwolić sobie na pochopne ocenianie kobiety i jej intencji.
Ponownie odwrócił swój speszony wzrok, kiedy Kai odpowiedziała na jego pytanie. Dla niektórych zadane nieco bezpodstawnie, dla niego wręcz przeciwnie, uzasadnione obawą o własny wizerunek, który i tak nie malował się zbyt ciekawie. Zaniedbany, wychudły, blady jak ściana. Z pergaminową wręcz skórą, wybijającymi się fioletowymi, niebieskimi, czasem nawet i zielonymi żyłami i zdecydowanie zbyt głębokimi, sinymi worami pod oczami, przypominał bardziej śmierć, niż tego dobrego, poczciwego zielarza, którym był. Z krótkimi włosami, zamiast swoich średniej długości, ciemnych, lśniących pukli, przypominał zjawę jeszcze bardziej, co wprawiało go w niemałe zakłopotanie. Nie mógł jednak nic na to poradzić, a jedynie czekać i liczyć na to, że odrosną zdrowsze, niż dotychczas. Może mocniejsze, ładniejsze, jeśli los miał go akurat pobłogosławić. Szczerze na to liczył, wciąż nie oczekując cudów. W końcu zrobił sobie tę krzywdę na własne życzenie i nikt nie wymuszał od niego tak pochopnego działania.
Pozwolił, by dłonie kobiety kilka razy musnęły jego skronie, by palce przebiegły po jego skórze, podczas gdy on wciąż wbijał smutne spojrzenie w palce, kciuki kręcące między sobą młynki, chrząstki, które mimowolnie strzykały, gdy mocniej je nacisnął. Jednak jedno zdanie zdołało wywołać u niego delikatnie podskoczenie na krześle. Uśmiech rozciągający się na jasnej twarzy i subtelny róż rozlewający się na uwydatnionych policzkach, uszach, a gdyby odsunąć nieco przylegający do ciała materiał, to dowiedziałby się człowiek, że nawet szyi i ramionach mężczyzny. Te rejony chyba zawsze paliły go najbardziej. Dziwnie wrażliwe, uwydatnione na wszelkie zmiany i emocje, które szumiały w głowie Coeha. Uderzył kilka razy piąstkami o uda, po czym wyprostował się i oparł mocniej o brzuch kobiety, by zadrzeć nieco głowę i zerknąć na nią z dołu.
— Skoro tak mówisz — odparł w końcu, wzruszając przy okazji ramionami, po czym wrócił do lekkiego skrzywienia się na krześle, bo całkiem wyprostowany znajdował się nieco zbyt wysoko dla Kai, co zdecydowanie nie ułatwiało jej wykonania swojego zadania. Cicho chrząknął, znowu strzelił palcami i czekał na chłodny metal, aż dotknie jego skalpu. Zatrzaśnie się, raz, drugi, a następnie równymi ruchami zacznie sunąć przez jego głowę, pozostawiając za sobą jedynie równej długości, króciutkie włoski.
Desiderius uważnie obserwował, jak spadają na jego ramiona i nogi. Obsypują się jak kwiaty z dojrzewającego drzewa. Czuł, gdy wpadały mu za kołnierz koszuli, nieprzyjemnie drapiąc skórę, wbijając się w kark. Słuchał, jak łamią się pod szczękiem zaciskających się nożyc i z każdym kolejnym trzaśnięciem czuł się lżejszy. Każdy kolejny włos dodawał mu ulgi, wpadające w jego dłonie kępy pozwalały na dziwne uczucie poprawności tego, co poczynił. Ta chwila oddechu pozwoliła mu na spojrzenie w lustro i szepnięcie samemu do siebie, w myślach, całkiem prywatnie, że poczynił dobrze, że miał do tego prawo i nawet jeśli nie było to całkiem świadome, pozwoliłby sobie na to ponownie.
Nie wszystko, co robisz, jest złe.
Mówił mu niski, mrukliwy głos. Znany. Kochany. Dźwięczący stalowym ostrzem rozbijającym się o potężny głaz. Kroplą wpadającą do studni. Kryształem zawieszonym w przestrzeni.
Głosem, który po latach jednak pokryty rdzą, wysuszony i rozbity na pył, przynosił więcej krzywdy, niż ulgi.
Wciąż kochał go jednakowo.
Właściwie to wcale nie czynisz źle.
Majaczył mu przed oczami. Wizja białej sylwetki i potężnych znamion rozciągających się przez całą długość jego twarzy. Zaatakowany przez bestię równą jemu samemu; łapał się na pragnieniu dostrzeżenia go w tamtej chwili, pokiereszowanego, z zakrwawioną mordą i rozwartymi płatami skóry. Zaczął się zastanawiać, czy ta fryzura chociaż trochę go do niego upodabniała. W końcu wyglądał dokładnie w ten sam sposób, gdy ostatni raz miał z nim przyjemność. Krótka. Trochę rzadka. Miejscami nawet na tyle zabliźniona, by nie posiadała na sobie, chociaż śladu owłosienia.
A przynajmniej bardzo mało w porównaniu do mnie, Coeh.
Myliłeś się.
Jak bardzo się myliłeś.

⸺⸺※⸺⸺
[Kai?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz