Spróbował
się uśmiechną na wspomnienie o talerzach, ale ponieważ nawet w pełni władz
fizycznych i umysłowych czynność ta przychodziła mu z trudem, także i teraz
skończyło się na jakimś wymuszonym skrzywieniu warg mogącym za grymas raczej
uchodzić niż oznakę sympatii. Przynajmniej kwestia twardych przedmiotów lądujących
na jego biednej skołatanej łepetynie wyjaśniła się raz na zawsze przynosząc
rozwiązanie dość zaskakujące i przywodzące mu na myśl niezjedzony obiad. Starał
się jak najuważniej wsłuchiwać w słowa egzorcystki, ale odgrywające marsza
kiszki skutecznie zagłuszały każdą logiczną myśl formułującą się w jego
obolałej głowie. Odgadując, że jego szansa na być może ciepły jeszcze posiłek,
albo przynajmniej obfitą kolację zniknie za chwilę za drzwiami poruszył się
nieco gwałtowniej i zbierając wszystkie siły zawołał za nią po imieniu:
- Naga! – po czym napotykając
jej poważne spojrzenie zmieszał się nieco i nieco już bardziej nieśmiało dodał –
czy mogę cię prosić żebyś przyniosła mi coś do jedzenia. Ostatnim moim
posiłkiem było ledwo ruszone śniadanie i trochę… przepraszam, wiem, że już
nadużyłem twojej uprzejmości.
Nie odpowiedziała, albo
odezwała się na tyle cicho, że nie dosłyszał jej słów. Dość rzec, że odeszła
swoim zwyczajem tak cicho jak duch. Nigdy nie odważyłby się powiedzieć jak
bardzo cenił tą jej cichą obecność. Jeszcze chwilę poleżał nieruchomo, ale
wyniesione z lochów wyobrażenia niewoli i bezczynności, które splatały mu się w
jeden nierozerwalny sznur sprawiały, że nie mógł odzyskać spokoju, a leżenie na
posłaniu bez ruchu poczytywał sobie za najgorszą karę, tym bardziej, że
przywrócone nieco ziołami do życia myśli rozpoczęły swą szaleńczą gonitwę.
Dopiero
teraz zaczynał sklejać w całość zasłyszane fragmenty i kawałki wspomnień. Zatem
porwał się z nożem na samego mistrza, na tego, który bez zbędnych pytań przyjął
go w swoim domu jak jednego z bliskich, kto dał mu schronienie i bezpieczną
przystań po licznych nieszczęśliwych tułaczkach. Istotnie nie był godny takiej
łaski. Wreszcie ona… Blond włosa piękność, którą zapamiętał z przeszłości, jako
jedyną dobra rzecz, która go spotkała od przyłączenia do bandy i przed schwytaniem.
Nawet, gdy była daleko, kiedy zdawała się unikać jego obecności i może nieco
zbyt śmiałych spojrzeń przecież był przy nim jej obraz niezatarty, od kiedy ujrzał
ją wtedy na tle lasu i pogoni i wtedy, gdy odprowadzał ja do kwatery nie mówiąc
już o tym razie, kiedy ujrzał ją w czerwieni ciemnej jak wino spowijającej jej
wyniosłą sylwetkę. Nie śmiał się wtedy przyglądać, a teraz. Teraz sam nie śmiał
jej się pokazać na oczy. Sam nie wiedział czy to żal czy wszechogarniająca
panika mrocząca niezawodne dotąd spojrzenie kazały mu tak jasno rozumieć to, co
stało między nimi. Dzisiejsze zajście odzierało go ze złudzeń i choć marzył, by
ktoś mu je przywrócił, ponownie osadził na dawnym miejscu i pozwolił ciągnąć
jakoś dzień za dniem, wiedział, że nie zasługuje na ten cud i sam nawet wątpi w
jego możliwość. Wiedział, że zbyt wiele ich łączy i jednocześnie zbyt wiele
dzieli. A jednak śnił czasami, że choć nie mogą być szczęśliwi ze sobą, będą
mogli być przynajmniej szczęśliwi obok siebie. Wystarczyło mu widzieć jej
uśmiech, ogrzewać się w jego świetlę, nawet za cenę bycia dla większości
jedynie tym marudą od marchewek. Tak po prawdzie lubił tą rolę znacznie
bardziej niż grę bezwzględnego mordercy. A jednak czuł, że powinien odejść.
Podniósł
się gwałtownie z posłania jakby uniesiony pewnością decyzji. Nie chciał czekać
wiedział, że nie będzie lżej. Stanowił zagrożenie jak pozornie udomowiony lew,
o którym nie wiadomo, kiedy zrani tym dotkliwiej im bardziej pokocha. Nie
potrafił poruszać się we własnym pokoju. Trzymał tu stosunkowo nie wiele rzeczy,
jako że większość ciepłych miesięcy spędzał w domku ogrodnika. Wstał i
zebrawszy parę rzeczy z szafki pochylił się nad kufrem, w którym zamierzał je
ulokować. Gwałtowny zawrót głowy pchnął go na ścianę. Oparł się o nią całym
ciężarem, czując jak nogi pod nim miękną i uginają się niespodziewanie. Nie wiadomo
jak długo pozostawałby w tym stanie gdyby nie nagłe pukanie.
- Proszę – mruknął z wyraźnym
wysiłkiem.
Usłyszał nad sobą gwałtowne
wyrzekania Nagi i o dziwo ten głos znajomy przyniósł mu ulgę. Jak przez mgłę
czuł jej dłoń, gdy pomagała mu dojść do łóżka i z powrotem się ułożyć. Poczuł
znów łzy gromadzące się pod powiekami.
- Przepraszam – szepnął zaciskając
dłonie – przynoszę tylko nieszczęście. Nie ma dla mnie odkupienia, ani tutaj
ani nigdzie. Tu znalazłem spokój, ale może już nadużyłem jego łaski i waszej
gościnności. Ludzie tacy jak ja są jak liście, które wiatr miota gdzie chcę.
Powiedz po co bogom istnienie taki jak moje?
<Naga>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz