poniedziałek, 28 września 2020

Od Madeleine cd Rawena

    W momencie, gdy Rawen wstał od stołu i po prostu wyszedł, dziewczyna kompletnie nie wiedziała, jak powinna zareagować. Za nic nie spodziewała się takiego obrotu spraw. Tego, w co wpakuje ją chłopak i jak się zachowa. Patrzyła tylko pustym wzrokiem przez chwilę w miejsce, w którym ostatnim razem widziała swego “partnera”. W sumie to trzeba przyznać, że nie było takiej osoby przy stole, która nie byłaby zszokowana tym, co się wydarzyło. Samantha mrugała szybko i wyglądała jednocześnie na niezwykle oburzoną takim zachowaniem. Jej twarz była wykrzywiona w lekkim grymasie. Nicolas rozglądał się na boki, próbując zrozumieć, jak ktoś przebywający w takim, a nie innym towarzystwie może zlekceważyć wszystko i wszystkich, i tak po prostu wyjść. Aaron natomiast patrzył niepewnie na córkę. Starał się niemo dowiedzieć się, jak ta się czuje i co teraz będzie. Czy było to w planach, czy może jednak nic o tym nie wiedziała?
— To niedopuszczalne! Jak można się tak zachować! — krzyk matki Madeleine, która ostatecznie wybuchła, rozniósł się po pomieszczeniu.
— Samantho. Spokojnie. Skoro tak się zachował to widać, że jest kompletnie nieodpowiedni dla twojej córki. Jest jakiś niewychowany i coraz bardziej podejrzewam, że nie jest z żadnej lepszej rodziny, przez co nie zna etykiety ani nie wie nic o takich ludziach jak my — Nicolas położył rękę na dłoni kobiety.
— Masz rację. Teraz już mam pewność, że nie ma najmniejszej możliwości, aby kolejny raz postawił nogę w tym domu. To była jego pierwsza i ostatnia wizyta. Na pewno nie zgodzę się na to, aby ktoś taki stał się częścią rodziny — widać było, że Samantha dzięki słowom mężczyzny uspokoiła się nieco.
— Jakby to o twoje życie chodziło i to ty decydowała — wymamrotała pod nosem dziewczyna, zirytowana słowami matki.
— Mówiłaś coś? — głos Samanthy był przesiąknięty jadem — Chyba nie masz zamiaru mi się sprzeciwić kolejny raz? Wiesz, że mama wie najlepiej, co jest dla ciebie dobra. Zresztą jestem pewna, że uszanujesz moją decyzję i pozbędziesz się tego osobnika z naszego domu, a także życia. Pamiętasz przecież, co było ostatnim razem, kiedy tego nie zrobiłaś i uparcie trwałaś przy swoim wyborze partnera. Proszę cię, bądź rozsądną dziewczyną.
— Przepraszam bardzo, ale czy ty mi właśnie grozisz matko? — Louisa czuła, że powoli zaczynają puszczać jej nerwy. Może i wolała unikać konfrontacji ze swoją rodzicielką, ale to nie oznaczało, że pozwoli na to, aby ktoś jawnie jej groził.
— Chyba się trochę zapominasz młoda damo. Jak śmiesz?! — kobieta była wyraźnie oburzona tym, że dziewczyna nadal się jej stawia, że nadal nie chce jej ulec. — Zresztą to nie była groźba. Tylko ostrzegam i przypominam ci, jakie mogę być konsekwencje twoich czynów. Chyba nie chcesz, aby coś się stało twojemu nowemu chłopczykowi…
— Dosyć! — donośny męski głos przeciął powietrze, a huk, który powstał przez uderzenie pięścią w stół, sprawił, że wszyscy lekko się wzdrygnęli. Oczy ich utkwione były w Aaronie, który dotychczas siedział cicho. Jednak jak widać, te czasy się skończyły. Mężczyzna stał oparty dłońmi o stół i wyglądał na naprawdę mocno oburzonego. Głowę miał obróconą w stronę żony, patrzył jej prosto w oczy. — Mam dość tego, jak traktujesz naszą córkę! To nie jest twoja własność! Nie masz prawa grozić jej i zmuszać do robienia tego, co ty chcesz!
— Pff… Wiem o wiele lepiej od ciebie, co będzie najlepsze dla Madeleine i naszej rodziny. Ty to nie masz nic do gadania. Wróć już lepiej do tego, w czym jesteś najlepszy, czyli do siedzenia cicho i niewtrącania się — Samantha spojrzała wyzywająca na męża. Tak długo udawało się jej utrzymywać go w ryzach, więc wątpiła w to, że teraz nagle całkiem się zmieni i będzie ciągle przeciwstawiał się jej. Była niemalże pewna swej wygranej w owej potyczce słownej.
— Przepraszam cię bardzo, ale to jest też moja córka! Jak najbardziej mam tutaj prawo głosu! A najlepsze dla niej jest to, co sprawia, że jest szczęśliwa! — można było zauważyć, że oddech mężczyzny zaczął przyspieszać.
— Chyba sobie kpisz! Wiesz co… Po prostu siedź już cicho i tyle.
— Ale… — w tym momencie Aaron upadł nagle, uderzając przy tym głową w kant stołu.
Madeleine czuła jakby wszystko działo się w zwolnionym tempie. Zszokowana siedziała, patrząc, jak jej ojciec upada. Nie miała pojęcia, w jakim będzie stanie. Czy wszystko będzie dobrze… Czuła, że zaczyna zawładać nią strach. Była kompletnie przerażona. Kiedy tylko otrząsnęła się z początkowego szoku, wstała, z hukiem wywracając krzesło. Podbiegła do mężczyzny i uklękła przy nim.
— Tato? — zapytała niepewnie, ale nie było żadnej odpowiedzi. Widać było tylko, jak na podłodze zaczęła pojawiać się krew, co jeszcze bardziej zmartwiło Louise. — Tato… Proszę cię… Tato… Trzymaj się. Wszystko będzie dobrze. Obiecuję — uścisnęła jego dłoń i zaraz po tym wstała, i odwróciła się w stronę matki. — To wszystko twoja wina! Nie daruję ci tego!
— Ma to, na co sobie zapracował — sarknęła Samantha.
Te słowa całkiem przelały czarę goryczy. Wszystkie emocje skumulowały się w dziewczynie. Strach, zmartwienie, gniew, chęć zemsty. Wszystko to połączyło się w jedno, tworząc ogromny chaos w jej ciele, przez co Madeleine zaczęła tracić kontrolę nad swoją drugą stroną. Moce, jakimi władała, zaczęły działać bezwiednie, a ona dawała się temu ponieść. Nie myślała już trzeźwo. Wokół zaczęło się zbierać mnóstwo małych pajączków, z wyglądu niezwykle podobnych do czarnych wdów. Wypełzały z każdej możliwej szczeliny. Zza obrazów, spod mebli. Niektóre wręcz pojawiały się znikąd. Było ich setki jak nie tysiące. Obchodziły wszystkich w pomieszczeniu, w tym Rawena, który ledwo co zdążył przekroczyć próg, zapewne decydując się na powrót do środka. Jedyną osobą, którą omijały, był Aaron. Można powiedzieć, że mimo utraty kontaktu z rzeczywistością, dziewczyna nadal podświadomie starała się chronić ojca i nie pozwalała na to, aby cokolwiek mu się stało. Jednak to nie był jedyny skutek tego, że moc pochłonęła różowowłosą. Zaczęła się ona także przemieniać. Jej ciało od pasa w dół zniekształcało się w różne strony, ostatecznie przybierając formę ogromnego pająka. Włosy wydłużyły jej się, a kolor coraz bardziej zmieniał się z różowego na blond. Ubrania zanikały, aby na ich miejsce pojawiła się króciutka bluzka i przedramienniki. Oczy, choć pozostały w tym samym kolorze, zaczęły świecić na czerwono. Na to, aby proces przemiany się skończył, a Madeleine praktycznie kompletnie straciła kontrolę i świadomość, nie trzeba było długo czekać.

Rawen?

sobota, 26 września 2020

Od Xaviera — Event

Ciężki, balsamiczny zapach ziół unosił się w powietrzu; w glinianym saganku tęchł dekokt z nagietkowego kwiecia. Pomarańczowe koszyczki, częściowo rozdrobione, pływały w zagotowanym wywarze, niemalże niczym kwiatowa dekoracja z pańskich zieleńców, barwa i w pełnym uroku wyłącznie oglądana z daleka. Pod płatkami mętem stały paskudnie stłuszczone oka, w których Fidori raz po raz zamaczał bawełnianą tkaninę. Obkładał nią rozgrzane ciało, gdzie na bladych licach wręcz okropną odsadą mieniły się purpury, tym czerwieńsze im większe zawstydzenie umykało spod sztucznie zagranych pewności siebie. Chłopak wprawdzie leżał stosunkowo cierpliwie, lecz niezaprzeczalnie pewna jego cześć pragnęła naraz schować twarz w dłoniach i uchronić się przed goryczami zażenowania.
— Wolałbym, żebyś mi to dodał do wina.
— Xavierze — oparł Ravi cierpliwie. — Nie zostałeś otruty, żebym ci grzance robił. Na oparzenia wyłącznie okłady. I to na wodzie, zero alkoholu. Musi się wstrzymać, bo tylko sobie zaszkodzisz.
Medyk, chociaż po części odczuwał żal z powodu barda, to wciąż nie mógł w całości wstrzymać się przed rozbawionymi uśmieszkami i traktowania jego zachowań z pewnym politowaniem. Zwłaszcza gdy ten unosił się z dramatycznymi westchnięciami i wciąż sięgał do twarzy, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie wykwitło mu na twarzy jakieś obrzmienie.
— Długo będę wyglądać... tak?
— Dwa, trzy dni. Potem pieczenie nieco ustanie, ale pewnie skóra będzie schodzić ci płatami. — roześmiał się, gdy chłopak przesadnie wygiął się do tyłu, podchodząc do tych wieści z wręcz żałosnym wrzaskiem.
— Nie da się tego, nie wiem, złagodzić?
— Nigdy cię słońce nie spiekło?
— Krem, maść, cokolwiek? 
Odebrał od Raviego mokrą tkaninę, którą ze zbyt wielką zawziętością począł przykładać sobie do rozpalonych polików, obmywać skronie, żuchwę. Pierś chłopak także miał spaloną. Po prawdzie nie gorała równą czerwienią co twarz, lecz medyk i tak na wszelki wypadek polecił mu rozpiąć koszulę, ściągnąć co większą biżuterię. Przeto wówczas można było zobaczyć go w przedziwnym dla niego stanie, gdzie wyłącznie czym świecił to rozgrzanym czołem.

piątek, 25 września 2020

Od Mattii do Anneith - Misja

Mattia miał pełne ręce roboty z wyposażaniem obserwatorium. Na szczęście ostatnie soczewki do teleskopu były już w drodze i mężczyzna spodziewał się, że powinny przyjść w ciągu dosłownie kilku dni. Można było nieśmiało powiedzieć, że wszystko było już właściwie gotowe. Astrolog przechadzał się właśnie po lśniącym nowością obserwatorium, notując w myślach te ostatnie szlify, które były potrzebne tu i tam. To już był prawie, prawie koniec…! Zamontuje niedługo te soczewki i będzie mógł odpocząć.
Tak mu się przynajmniej zdawało.
Wieczorny tarot bardzo szybko wyprowadził go jednak z błędu, gdy ku swemu zaskoczeniu Mattia odwrócił kartę Głupca, Koła Fortuny i Rydwanu. Wróżyło to rychłą podróż w nieznane i liczne tajemnice po drodze, jednak Mattia nie był na tyle dobrym astrologiem, by wywróżyć z kart o jakie tajemnice dokładnie chodziło. Swoje braki astrologiczne uzupełniał jednak zwykłą wiedzą ze świata i logicznym myśleniem, toteż łatwo się domyślił, że wkrótce Mistrz Cervan powinien przydzielić mu jakąś misję. Będąc sumiennym członkiem Gildii Mattia regularnie zdawał raport z tego, jak postępują prace nad obserwatorium i widać obaj z Mistrzem doszli niezależnie do podobnych wniosków - skoro obserwatorium było już właściwie gotowe, może Mattia nie musiał już tak dokładnie wszystkiego doglądać.
Następnego dnia Mattia stawił się w gabinecie Cervana przed południem - nie dostał żadnego powiadomienia ani nic z tych rzeczy, po prostu sobie tę porę wywróżył, zaś gdy wszedł do gabinetu i zobaczył lekki błysk w oku Mistrza, domyślił się że starszy mężczyzna chyba postanowił go trochę przetestować. Co to za astrolog, że wszystko mu trzeba mówić, prawda?
— Usiądź proszę. Anneith powinna niedługo przyjść — powiedział Cervan, wskazując mu miejsce, które Mattia zaraz zajął.
Astrolog uniósł lekko brwi na dźwięk imienia najnowszej członkini Gildii.
— Zdążyła się chociaż przepakować? — zapytał, zdziwiony tym, jak szybko Cervan postanowił wysłać kogoś na misję, na co ten tylko wzruszył ramionami.
Nie zdążyli porozmawiać o niczym więcej, kiedy rozległo się energiczne pukanie do drzwi i zaraz w gabinecie pojawiła się Anneith. Mattia wstał by ją przywitać, zaś Cervan ponownie wskazał im obojgu krzesła i cała trójka usiadła wokół zawalonego papierami biurka Mistrza Gildii.
— Poproszono Gildię o pomoc w sprawie dziwnego zjawiska niedaleko Fosse w Tiedal. Znajduje się tam jakaś opuszczona willa, zaś okoliczni mieszkańcy utrzymują, że zatrzymał się tam czas. Co najgorsze, do willi dostało się kilkoro dzieci i ślad po nich zaginął - rodzice poprosili nas o pomoc w ich odnalezieniu.
— Zatrzymanie czasu? Ktoś to w ogóle potwierdził? Wydaje się nierealne — wtrąciła Neith, marszcząc brwi. Mattia skinął głową, zgadzając się z nią. Nie był co prawda kształcony w kierunku sztuk magicznych, bo i nie posiadał daru magii, jednak obracając się przez całe życie wśród szlachty i bogaczy (do których czarodzieje bądź co bądź należeli), nabył nieco wiedzy w tej dziedzinie. Zatrzymywanie czasu należało do niebywale trudnych zaklęć i pochłaniało koszmarne ilości magicznej energii, toteż niewielu było magów zdolnych je rzucić, a co dopiero utrzymać przez hm… raczej długi czas, skoro w końcu ktoś postanowił udać się po pomoc do Gildii.
— Cóż, mieszkańcy podejrzewają, że to jakaś klątwa, ale jest kilkanaście wersji i ludzie sami sobie przeczą, więc nie wiem, czy jest sens którąkolwiek roztrząsać. W każdym razie kilka osób już kiedyś zaginęło we wnętrzu willi. Niektórzy z nich się odnaleźli, czasem po wielu miesiącach lub wręcz latach, nie pamiętali jednak, co robili podczas swej nieobecności. Żadna z tych osób się nie postarzała, stąd też mieszkańcy wywnioskowali owo zatrzymanie czasu.
— Latach? To naprawdę długo trwa… — Mattia zamilkł na chwilę i splótł dłonie. — Dziwię się, że Silvestri nic z tym nie zrobili. Okolice Fosse to ich ziemie.
Mattia sam pochodził z Tiedal i dość dobrze rozeznawał się w tym, kto czym włada. Barona Malcolma Silvestri co prawda nie znał osobiście, bo mężczyzna nie był skory do wyjazdów i wizyt, preferując spokój swojego domostwa. “Miły i uprzejmy, ale straszny z niego odludek” - tak przynajmniej podsumowywał go ojciec Mattii.
— Tak, właśnie. Mieszkańcy wspominali też, że są jakieś problemy w tej materii. Uważają, że budynek jest ewidentnie niebezpieczny, jednak właściciel ziem bagatelizuje sprawę i nie zgadza się na żadne radykalne kroki, nikt z miasta zaś nie chce brać sprawy we własne ręce i liczyć się z konsekwencjami prawnymi. Do tej pory udawało się utrzymać status quo ponieważ nikt nie zbliżał się do willi. Ale kiedy zniknęły w niej dzieci… — Cervan zawiesił głos. — Odnalezienie tych dzieci jest rzecz jasna priorytetem. Byłoby bardzo dobrze, gdyby udało się wam też zrozumieć naturę tego zjawiska. To może, ale nie musi, być powiązane z kataklizmami nawiedzającymi świat i każde informacje w tej materii są na wagę złota. — Mistrz odchylił się na krześle i westchnął. — Cóż, niczego więcej nie jestem w stanie wam podpowiedzieć. Najlepiej będzie zasięgnąć języka u źródła i zobaczyć tę willę na własne oczy. Wyruszcie jak najszybciej i uważajcie na siebie.
W ten sposób zakończyła się narada z Mistrzem i choć była bardzo krótka, Mattia czuł że mają dość dobry obraz sytuacji. Jako astrolog potrafił dość dobrze lokalizować zaginione osoby, a jeśli rodzice dzieci byli w posiadaniu należących do nich ich ulubionych przedmiotów (to był pewnik), całość powinna pójść dość łatwo. Mattia martwił się tylko, że znalezienie dzieci to najłatwiejsza część zadania i to wyprowadzenie ich z potencjalnie przeklętej willi będzie prawdziwym problemem.
— Trudno mi wymyślić powód, dla którego ktoś miałby przekląć budynek by zatrzymał się w nim czas — powiedział do Anneith, gdy wychodzili od Cervana.
Kobieta przeczesała palcami włosy i wykonała nieokreślony gest ręką.
— Nie dowiemy się, aż tam nie pojedziemy. Jest jeszcze wcześnie, moglibyśmy wyruszyć jeszcze dziś.
— Dobry pomysł. Spotkajmy się w takim razie za godzinę w holu głównym, muszę się jeszcze spakować.
Jak ustalili, tak zrobili i o umówionej porze oboje schodzili już do holu, by wyruszyć w końcu na swoją pierwszą misję.

czwartek, 24 września 2020

Od Isidoro cd. Akamaia

Nic nie było w porządku.
Isidoro wpatrywał się okrągłymi ze strachu oczami w nieznajomego mężczyznę przed sobą i przez niepokojąco długą chwilę nic się nie zmieniało. Chociaż wypadek z dyndaniem na przekładni skończył się szybko i bezboleśnie, dla astrologa było to trudne przeżycie, żeby nie powiedzieć traumatyczne. Isidoro po prostu nie był przyzwyczajony do tego, by znaleźć się nagle w niebezpiecznej sytuacji i nie znać jej zakończenia. Brzmi to abstrakcyjnie, ale nie jest wcale takie niemożliwe, jeśli mówi się o astrologu.
Rodzina D’Arienzo miała długą tradycję parania się astrologią, toteż mały Isidoro dorastał w domu, w którym każdy w rodzinie potrafił chociaż trochę zerknąć w przyszłość. Oczywiście jako że był oczkiem w głowie rodziców, to ci zaczynali wręcz dzień od sprawdzenia, czy na ich ukochaną pociechę nie czyhają czasem jakieś niebezpieczeństwa, a jeśli cokolwiek złego miało się stać, natychmiast podejmowali odpowiednie kroki by Isidoro włos z głowy nie spadł. Dom rodzinny mężczyzna opuścił niedawno, a i przez ten czas przecież razem z Mattią regularnie patrzyli w przyszłość wypatrując tam wszelkich zagrożeń. Rzeczywistość nie miała możliwości zaskoczenia Isidoro, dopóki jej na to nie pozwolił.
Dobrze się też złożyło, że ów niebywale wysoki nieznajomy nie puścił Isidoro od razu. Chociaż bycie dotykanym przez obce osoby znajdowało się w pierwszej dziesiątce listy najbardziej nielubianych przez mężczyznę rzeczy, nogi kompletnie odmówiły mu posłuszeństwa i bez podparcia zwyczajnie klapnąłby na ziemię jak szmaciana kukiełka. Odważył się w końcu odetchnąć trochę głębiej i spokojniej. Zagrożenie przecież już minęło. Już było dobrze. Wdech i wydech. Wdech. Wydech. Spokojnie.
Astrolog w końcu skupił wzrok na tym, co miał przed oczami. A było to mnóstwo zieleni, toteż Isidoro podniósł głowę, wręcz zadarł ją do góry i tym razem naprawdę zobaczył twarz tego, kto właśnie ocalił go od niechybnej śmierci (przynajmniej Isidoro tak uważał). Może nie rozmawiał z członkami Gildii zbyt dużo, ale bez problemu wszystkich rozpoznawał, zaś tego charakterystycznego jegomościa widział pierwszy raz w życiu.
— Dzień dobry — powiedział zgodnie z tym, co Mattia zawsze mu wpajał, że przy spotkaniu się z kimś pierwszy raz danego dnia należy powitać go stosownie do pory dnia. Powitanie to zabrzmiało jednak nieco dziwnie, jako że głos Isidoro nadal trochę drżał. — Miło mi poznać, nazywam się Isidoro D’Arienzo — dodał resztę standardowej formułki, co ponownie dziwnie zabrzmiało zważywszy na okoliczności oraz fakt, że gdzieś w połowie wypowiedzi wzrok Isidoro na moment stracił na ostrości i odleciał gdzieś w bok.
— Już w porządku… tak myślę. Dziękuję. — Dopiero te słowa zabrzmiały nieco naturalniej i widać było, że Isidoro otrząsnął się już nawet z szoku. Stanął trochę pewniej na nogach, a potem odwrócił się w kierunku teleskopu.
Oczywiście jego wzrok od razu padł na złamaną przekładnię i Isidoro wyraźnie się zasępił, a na dodatek zaczerwienił. Mężczyzna spuścił wzrok. Jak na dłoni było po nim widać poczucie winy, jednak Isidoro nagle potrząsnął głową z niewiadomej przyczyny i zwrócił się z powrotem do swojego wybawcy.
— Herbata — powiedział i właściwie od razu odwrócił się na pięcie i skierował w stronę dwóch biurek, między którymi stał niewielki piecyk z czajnikiem. Isidoro doszedł do wniosku, że marynowanie się w poczuciu winy musi poczekać, teraz zaś powinien postarać się zająć gościem. Tak, jak Mattia mu mówił - “Najpierw inni, potem ty, a potem przedmioty,” a jako że Mattia nigdy się nie mylił w takich kwestiach i wszystkie jego rady odnośnie postępowania z ludźmi były słuszne, to Isidoro zamierzał bez zastanowienia wcielać je w życie oczekując dobrych rezultatów.


Już ok ^^

Zaczynasz od niczego. Nie miej niczego. Nie wiedz niczego. Bądź niczym [...] Bo wtedy możesz osiągnąć wszystko.

Lady Anneith
  • 30 kwietnia
  • Z rodu Vaneiros
  • Nieśmiertelna
  • Skrytobójca, Przemytnik
    "Zawsze jest kolejny sekret"
    Wyciągnęła dłoń ku gwiazdom, jakby chciała pochwycić jedną z nich i ściągnąć ją na ziemię. Nie należała już do tego świata, jej czas minął już dawno. Powinna być jedną z gwiazd, świecącą gdzieś w oddali i rozświetlającą drogę morskim załogom. Nie wiedziała, ile czasu już minęło. Powoli lata zlewały się w jedną, niekończącą się pętlę bólu i nienawiści, która coraz mocniej zaciskała się na jej gardle. Zawieszona między dwoma światami i jednocześnie nienależąca do żadnego. Zaczynała zapominać, kim jest, kim była i kim miała być. Czuła, jakby jej serce powoli zaczynało zamarzać i zanikać, wraz z uciekającymi wspomnieniami. W ciągu dnia żyła, jakby jutro miało nie nadejść. Nocami umierała, jakby każda miała być jej ostatnią.
    "Każdy może zdradzić każdego"
    Kiedyś można powiedzieć, że to dziewczę było niewinne i bezbronne, bez krztyny zła, które otaczało ją dookoła. Jednak wraz z upływem lat świat pokazał jej, że poza jej bańką, życie nie jest tak piękne, jak początkowo się wydawało. Wychowana przez ród wyjątkowo chciwy i łasy na władzę. Jej rodzina była wyjątkowo próżna, a ich wielka duma odbijała się znacząco w pogardliwych spojrzeniach, jakimi szczycili wszystko wokół siebie. Od najmłodszych lat Anneith prześladowana była przez chorobliwą ambicję, która później stała się jej zmorą. Wciąż chciała osiągać więcej, brnąć przed siebie, nawet gdy była to najgorsza rzecz, jaką mogła zrobić. Paliła wszystkie mosty za sobą i szła po trupach, byle osiągnąć narzucony sobie cel. Niestety instynkt czy zdrowy rozsądek zawsze przegrywały z ambicją. Wychowywana na damę w wysoko postawionej arystokrackiej rodzinie w młodym wieku nauczyła się jak wykorzystywać swoje atuty, by osiągnąć cel. Śmiała, o niezachwianej wierze w swoje przekonania. Bywa aż nazbyt dumna, ceni w sobie zarówno zalety, jak i wady. Tak duża samoakceptacja może podchodzić wręcz pod lekki narcyzm czy egoizm, aczkolwiek mimo wszystko nie uważa się za lepszą od innych. Lubi, gdy ludzie wokół darzą ją jakimś rodzajem respektu. Uwielbia uczucie władzy i potęgi, które zazwyczaj dostarczają jej wysokie stanowiska. Jest inteligentna, bystra i wykształcona, a przy tym może popisać się również przebiegłością. Potrafi wpasować się w każde towarzystwo i z każdego wynieść coś dla siebie. Czy to plotki, czy informacje, które później może sprzedać. Sprytna niczym lis i nieuchwytna jak cień zdolna jest niemal do wszystkiego. Cechuje ją wręcz niezwykła odwaga i śmiałość wobec obcych. Otwarcie mówi, co myśli, kogo szanuje i rzadko owija cokolwiek w bawełnę. Nie boi się wyrażać swojego zdania, nawet jeśli jest ono nadzwyczaj kontrowersyjne. Natomiast nieśmiałość jest dla niej pojęciem nieznanym. Zazwyczaj to ona jest osobą, która zaczyna rozmowy, zaczepia towarzystwo i mówi niestosowne rzeczy nowo poznanym ludziom. Bywa pomocna, jednak tylko wtedy, gdy sama będzie miała z tego jakiś zysk. Ludzie mawiają, że Lady Anneith jest jak morze. Niepozorna i spokojna aura w jednej chwili potrafi zmienić się w śmiercionośną obietnicę. Potrafi przechodzić z okrucieństwa do wspaniałomyślności, z optymizmu do pesymizmu, z marzycielki do osoby twardo stąpającej po ziemi. Jest uznawana za osobę niezwykle nieprzewidywalną lub dziką, a czasami nawet za wariatkę. Kobieta, której wszędzie pełno, a przy każdej intrydze, problemie, zabawie czy bitwie jest wymienianie jej imię lub opisywany jej wygląd. Ma serce do odkrywania i próbowania nowych rzeczy, jest nadzwyczaj ciekawa wszystkiego, co ją otacza. Jest osobą z natury chaotyczną i wesołą, a jej nieco osobliwy humor wydaje się wychodzić na wierzch przy każdej możliwej okazji. Niemal wszystko umie obrócić w żart, co czasami może być irytujące dla niektórych jednostek. Dodatkowo można wytknąć jej sprośność. Aż za często miewa nieprzyzwoite myśli, a co gorsza, aż za często składa niemoralne propozycje z tym związane. Zna się na konwenansach, dlatego też dobrze odnajduje się wśród szlachty. Biernie komplementuje innych, a gdy oni ulegają jej urokowi, ma szansę na manipulację. Bywa impulsywna i porywcza, nie traci czasu na plany i strategie. Uważa je za zbędne, szczególnie ze swoją umiejętnością do szybkiego myślenia. Robi to, co uważa za słuszne, a dzięki sprytowi i szczęściu niemal ze wszystkiego wychodzi cało. Przy tym potrafi wykazać się nadzwyczajną odwagą, często podchodzącą wręcz pod głupotę. Często bagatelizuje wiele spraw, o których przypomina sobie poniewczasie i przez to zdarza jej się wpaść w kłopoty. Ma serce do odkrywania i próbowania nowych rzeczy, jest nadzwyczaj ciekawa wszystkiego, co ją otacza. Zdarza jej się wracać myślami do przeszłości. Mimo że stara się to wypierać, wspomnienia wciąż wracają, gasząc jej wesołą aurę. Staje się wtedy chłodniejsza i zdystansowana, odsuwając się od rzeczywistości. Przeszłość jest u niej dosyć drażliwym tematem, a dodatkowo aż nazbyt bolesnym. Próbuje to ukrywać pod maską obojętności, jednak w rzeczywistości wspomnienia są u niej powodem ogromnego wewnętrznego cierpienia. Uświadamia sobie wtedy, że od dawna nie powinno jej być, że powinna dołączyć do swoich towarzyszy w zaświatach. Zazwyczaj wspomnienia wychodzą z niej przez koszmary, które nawiedzają ją każdej nocy.
    Informacje dodatkowe
    Ma smocze skłonności do gromadzenia przedmiotów. Uwielbia wszelkiego typu świecidełka czy ozdoby, okazjonalnie zdarza jej się kraść dodatki do jej kolekcji.|| Zawsze ma przy sobie broń i alkohol. Bez tych dwóch rzeczy nie rusza się nigdzie.|| Nie można jej zabić, tak samo jak nie da się jej na stałe zranić. Wszystkie rany goją się na niej w ekspresowym tempie. Wyjątkiem są rany na przegubach nadgarstków. Od lat nie przestały krwawić.|| Jest ogromną fanką literatury, muzyki i tańca.|| Lubi rysować, pozwala jej to uciec od myśli.|| Nienawidzi uczucia niewiedzy, zawsze musi być najlepiej doinformowana. || Pochodzi spoza Iferii.






    Dobry wieczór, dzień dobry. Przedstawiam wam Neith, postrach mórz i małżeństw. Serdecznie zapraszam do wspólnych przygód, nie gryziemy (raczej). Można ją wykorzystywać w innych opowiadaniach, ale proszę trzymać się jej charakteru i uprzedzić, że taka sytuacja będzie miała miejsce. Zależy mi na ładnym wyglądzie tej karty, więc jeśli jakiś czarownik dobroczyńca będzie skłonny pomóc, bardzo proszę o kontakt.
    Art przedstawiający postać z Bloodborne od Sciamano240, zaś kod od Emme's Codes.

    środa, 23 września 2020

    Od Akamaia cd. Isidoro

    Musiał przyznać, że trochę się mylił. Pamiętał te korytarze. Może nie bardzo dokładnie, ale jego pamięć odświeżała się coraz bardziej im dłużej po nich krążył. Jednak mimo tego nie udał się na samodzielne poszukiwania swojego pokoju. Nie on był najważniejszy. Akamai wolał z kimś porozmawiać, w końcu po to wrócił. By spotkać znajome twarze i spytać, jak im się powodzi. Czy wiele go ominęło? Czy wyruszali na jakieś większe misje? Miał tyle pytań i był pewien, że o historie ze swojej podróży również zostanie zapytany. Szczerze na to liczył i czekał. 
    Dlatego też był zawiedziony, gdy nie zastał Cervana albo Ignatiusa w ich gabinetach czy Raviego na piętrze medycznym. Biblioteka świeciła pustkami, podobnie Sala Spotkań. Co dziwnie nikogo nie zastał również w kuchni, ale jeśli dobrze pamiętał, Irina lubiła w środku tygodnia, po śniadaniu, uzupełniać zapasy. Kucharze w takim wypadku mogli udać się do pobliskiego miasta na targ, a on nieświadomie minął ich kiedy zdecydował się na chwilę zboczyć ze ścieżki wiodącej do Tirie, na rzecz przejścia się po okolicy. Ze sobą mogli wziąć do pomocy kogoś jeszcze, żeby łatwiej było przetransportować zakupione rzeczy, co sprawiło, że budynek opustoszał jeszcze bardziej. Nie przestawał jednak nawoływać kogokolwiek  w nadziei, że w końcu usłyszy jakąś odpowiedź. 
    Zawsze mogę poczekać na kogoś w Sali Wspólnej, pomyślał i zatrzymał się na środku korytarza, by po chwili zastanowienia zacząć zawracać do holu. Ewentualnie wyjrzeć na zewnątrz. Theo z pewnością musiał być w stajni, ewentualnie na łące z owcami. Szanse wpadnięcia na patrol albo strażników nie były wysokie, ale nie były też zerowe. Ktoś na pewno pracował też w sadzie albo na polach. Gildyjczykom również nie chciał przeszkadzać w zbiorach, ale spytanie o to, czy znajdzie gdzieś kogoś, kto ma więcej czasu, raczej nie zostawiłoby wielu szkód. Zawsze mógł też zwyczajnie przyłączyć się do pracy i się czymś zająć zamiast bezsensownie błąkać. 
    - Ratunku! - Kiedy błagalny krzyk rozległ się po korytarzu mężczyzna odwrócił się na pięcie niemal natychmiast, jakby nie wierząc, że kogoś udało mu się prawdopodobnie znaleźć.
    Szybkim krokiem skierował się w kierunku drzwi, za którymi musiało kryć się źródło krzyku i nie tracąc czasu na pukanie wpadł do środka. 
    Widok, który tam zastał, szczerze go zaskoczył. Nie na co dzień spotyka się ludzi zawieszonych na teleskopie. Ba, prawdziwy teleskop widział na własne oczy może raz w swym całym życiu. Dlatego też przystanął na kilka sekund nie mogąc uwierzyć swoim oczom i niemal od razu tego pożałował. Głośny trzask sprawił, że wzywający pomocy nieszczęśnik krzyknął przeraźliwie i zamotał się desperacko próbując znaleźć dłońmi coś, czego mógłby się chwycić. Tego dla przekładni było za wiele. Wydając ostatni chrzęst poddała się ciągnącemu ją w dół ciężarowi i przełamała w pół. Pchnęło to do działania Akamaia, który w kilku krokach pokonał dzielący go od teleskopu dystans. Bez zastanowienia uniósł ręce i złapał nieznajomego chłopaka pod pachami. 
    Młodzieniec zawisł w jego dłoniach bezwładnie, niczym lalka. Nie odezwał się ani słowem, a jego oczy, szeroko otwarte, wpatrywały się ni to w Akamaia, ni to w przestrzeń przed sobą, jakby przelatywało mu przed nimi całe życie.
    - Wszystko w porządku? - zapytał z nieskrytą troską mnich nie odrywając wzroku od wyraźnie wstrząśniętej twarzy młodego "akrobaty". Czekając na odpowiedź ostrożnie postawił go na ziemi sprawdzając, czy przypadkiem z powodu szoku czarnowłosemu nogi nie odmówią posłuszeństwa. 

    Isi? Are u ok?

    wtorek, 22 września 2020

    Od Eugeniusza c.d. Yuuki

    Stary marynarz siedział i rozkoszował się chwilą spokoju. Chociaż w dzień wolny nie prześladował go Nikolai. Mężczyzna mógł w się po prostu rozsiąść wygodnie, odetchnąć od niego i porozmyślać samotnie przy odrobinie rumu. Długo nie mógł się raczyć samotnością. Niedługo po tym jak zasiadł do stołu i zdążył się zrelaksować dołączyła do niego brązowowłosa dziewczyna z czarną jak noc kurą pod pachą. Nie mógł powiedzieć, że po takim wejściu i przedstawieniu się przez Yuuki był chociażby niezadowolony, że ktoś zakłóca jego spokój. Zwłaszcza, że do niedawna ganiał za nim dość pokręcony cień w postaci gildyjnego krawca. Tak jej osobą był zaintrygowany. Choćby przez to, jak zręcznie unikała ostrego dzioba swojej kury i beztrosko przyciskała ją do siebie. A o tym małym pierzastym demonie zdążył już się co nieco nasłuchać, by wiedzieć, ze lepiej trzymać ręce z dala od niej.
    Jednak to jej propozycja najbardziej go zainteresowała. O wiele bardziej niż chciał przed sobą przyznać. Oczywiście mógł odesłać młodą Tenebris z kwitkiem. Lądem dotarłaby do Ovenore o wiele szybciej niż żeglując razem z nim. Ale od dawna kusiło go by wejść na pokład swojej łajby, rozwinąć żagle i popłynąć gdziekolwiek. A tu okazja sama przybiegła do niego. Jak więc mógłby ją odrzucić? Wziął solidny łyk rumu opróżniając tym samym kubek.
    - Na kiedy mam szykować łódź? - spytał z iskierkami w oczach wyzierającymi spod opanowanego spojrzenia. Nie błyskały one jednak zbyt długo gdy usłyszał odpowiedź od Yuuki. Nie było nawet mowy, by dzisiaj wypłynęli. - Nie ma szans. Dziś nie damy rady wypłynąć.
    Do późnego popołudnia może by zdążył wszystko przygotować. Ale tylko głupiec pływa statkiem po rzece gdy zaczyna zmierzchać. To jak wejście karczmy i splunięcie pijanemu mięśniakowi prosto w twarz. Po prostu nie da się nie dostać w mordę. Tak i nie da się nie wpaść na mieliznę jak nie widzi się prądów wodnych. Może gdyby się wyrobił z tym wcześniej. Tak krótko po obiedzie. To może by dali radę jeszcze dzisiaj wyruszyć. Gdyby znalazł jeszcze jedną osobę do pomocy do ładowania zapasów.
    I wtem wkroczył on. Jak nigdy Eugeniusz ucieszył się na widok Nikolaia. Swojego nowego darmowego pracownika.
    - Zaczekaj chwilę, chyba wiem jak przyśpieszyć naszą wyprawę. - podniósł się z ławy zostawiając swoją piersiówkę i gestem zachęcił dziewczynę do częstowania się.
    Szybkim krokiem przechodził między gildyjczykami. Zagrodził mu drogę z uśmiechem. Drobny rewanż za zszargane nerwy przecież nie zaszkodzi nikomu.
    - Chłopcze, doskonale, że cię widzę. Mamy z Yuuki niezwykle ważne zadanie od Mistrza Cervana. Musimy dostarczyć wiadomość do Ovenore i nie możemy zbytnio zwlekać, ale sami nie uporamy się z przygotowaniem do podróży. I właśnie dlatego potrzebujemy ciebie Nikolaiu. Każda godzina się liczy, a ty możesz sprawić, że jeszcze dziś uda nam się wyruszyć. - uśmiechnął się szelmowsko - To jak? Pomógłbyś nam się z tym uporać i rozsławić chwałę gildii? - stary marynarz nie wierzył w to jak bardzo źle brzmi to co mówi, ale nie zdejmował z twarzy maski małego człowieka w potrzebie. Na tyle na ile zdążył poznać tego dzieciaka, miał pewność, że zgodzi się pomóc w załadunku łajby.

    czwartek, 17 września 2020

    Od Aurory c.d. Syriusza - Misja

    Krwiożercza roślina. Miała razem z Syriuszem upolować agresywny krzak. A w każdym razie go zabezpieczyć by nikomu się krzywda nie stała. To zlecenie przypomina jej przestrogę matki z dziecięcych lat, żeby pod żadnym pozorem nie zbliżała się do niebieskawych pnączy, bo były one sidłami, jakie tamta roślina zastawiała na ptactwo i małe zwierzęta. A nieuważny kilkulatek niczym by się nie różnił dla niej od właśnie takiej wielkiej papugi czy małego warchlaka. Zaśmiała się pod nosem. Pamiętała zakaz matki bardzo wyraźnie, ale nic więcej związanego z tym wydarzeniem. Tylko jej słowa utkwiły jej w pamięci. Ale teraz nie miało to znaczenia. Aurora nie była małą dziewczynką, a roślina z którą przyjdzie im się mierzyć aktywnie zaatakowała ludzi. Jak jakiś drapieżnik. Aurorę przeszedł dreszcz. Była podekscytowana nieznanym. Myślą o starciu z nową bestią, dowiedzeniu, że to ona jest godna bycia na szczycie hierarchii królestwa zwierząt. Dłonie jej drżały.
    - Nieźle się nakręciłaś, nie? - Mistrz wyszczerzył się do kobiety.
    - Jeszcze jak! - odwzajemniła się równie wesołą miną - Nie mów mi, że sam nie chciałbyś tego sprawdzić?
    - Może. - roześmiał się - W każdym razie, ten student o którym wspominałem, zatrzymał się w gospodzie niedaleko Tirie i czeka na naszą odpowiedź w sprawie tej rośliny.
    Aurora skinęła głową i poderwała się z krzesła. Zatrzymała się po kilku krokach.
    - Syriusz, idziesz? - zwróciła się do chłopaka. Ten przetarł oczy i nieśpiesznie dołączył do niej, po czym wyszli na korytarz ku przygodzie.
    Drzwi otworzyły się za nimi, a zza nich wychylił się Mistrz.
    - Suriuszu, Auroro, uważajcie na siebie i nie dajcie się tam zabić.
    - Nie masz się czym martwić. Prędzej ty zdążysz się zapić na śmierć niż jakiś krzak nas zabije, co nie? - szturchnęła chłopaka w ramię i ruszyła przodem.
    ***
    - Więc mówisz, że roślina w ciągu jednej nocy rozrosła się na teren podobny rozmiarami do Tirie i zaatakowała was, ale nie robiła tego przypadkowo, tak? - Aurora opierała się o blat stolika.
    - Tak, tak. Najpierw zniszczyła nasze wozy, a potem przepłoszyła konie żebyśmy nie mogli uciec.
    - Dziwne. To nie jest normalne dla drapieżników, nawet tych nietypowych. Normalnie jakby chciała was dopaść, to by w pierwszej kolejności zaatakowała was, nie wozy. No i by nie was nie puściła żywcem. - wtrąciła z uśmiechem. Nie mogła się powstrzymać. Zapowiadało się naprawdę trudne zadanie. - Możliwe, że chciała was po prostu przegonić.
    - Myślisz, że nie chciała nas zabić tylko przegonić? - chłopak nerwowo przełknął ślinę.
    - Jak najbardziej. W innym wypadku by najpierw was okaleczyła, pozbawiła możliwości ruchu i wykańczała jednego po drugim. Konie i wozy mogły zaczekać. Bez was i tak by się nie ruszyły. A przynajmniej ja bym tak zrobiła na jej miejscu. - z twarzy młodego żaka odpłynęły wszystkie kolory - Wybacz.
    Nie spodziewała się, że chłopak źle znosi takie opisy. Nie każdy jest przyzwyczajony do takich rzeczy. Nie każdy w końcu musi się mierzyć z ryzykiem pożarcia przez dzikie zwierzęta. Większość ludzi wiedzie spokojne życie na wsiach czy w miastach, gdzie nie muszą się obawiać, że ze snu wyrwą ich dźwięki wilków sprawdzających obóz, czy niedźwiedzia dobierającego się do zapasów. Dla niej, jak i każdego łowcy, takie przypadki stanowiły codzienność.
    - Mówiłeś, że gdzie to było? - spróbowała wznowić rozmowę, gdy nieco mu się poprawiło.
    - Na północ stąd. Bardzo głęboko w lesie. - wzdrygnął się mówiąc to. Wspomnienia tamtego zdarzenia zapewne były dla niego bolesne. Kobieta spojrzała na Syriusza stojącego pod ścianą i uważnie przysłuchującego się rozmowie. Wątpiła, czy uda im się namówić go, żeby ich zaprowadził na miejsce ich badań.

    wtorek, 15 września 2020

    Od Desideriusa cd Aries

    ⸺⸺※⸺⸺

    Mężczyzna pokiwał głową w odpowiedzi, nie ukrywając jednak, że zauważył nagłą zmianę w fizjognomii Aries. Niekoniecznie głęboka bruzda wstąpiła na jej czoło, a oczy wyrażały wystarczająco dużo zaniepokojenia, by wyraźnie przekazać Coehowi, że coś nie jest tak, jak powinno być. Pytanie należało jednak do tych bezpośrednio związanych z naturą jego pracy, odkąd skrzętne wyliczanie dawek antidotum było praktycznie najważniejszą częścią leczenia, jakie miał zamiar przepisać Shio. O ile sama roślina, jak już wcześniej na to wskazywał, nie była w żadnym stopniu zagrażającą zwierzęciu (do momentu wystąpienia reakcji alergicznej), wciąż wolał zostać tym legendarnym przezornym, a co za tym idzie, zawsze ubezpieczonym i mieć stuprocentową pewność, że pupilowi nic złego się nie stanie. Zanim jednak, idąc za głosem rozsądku, udało mu się przemówić Aries do rozumu i uspokoić w zamiarach, jakie miał względem Shio, ta zdążyła wybączeć pod nosem odpowiedź, niespokojne postanowienie o pomocy w kwestii bałaganu, jaki zdążyła narobić jej podopieczna, a następnie wylecieć z gabinetu prawie tak szybko, jak trenowany wyżeł na polowanie. Westchnął dość ciężko, jakoby za chwilę miał doświadczyć zapadnięcia się klatki piersiowej, a następnie poklepał Shio po łbie, bo udało mu się oczyścić gardziel stworzenia z ostatniego zauważalnego ciernia. Monstrum przymknęło ostrożnie pysk, dalej jednak okazywało zdecydowany dyskomfort, prawdopodobnie spowodowany dalej rozchodzącym się bólem.
    — Na to też ci coś przepiszę, biedna dziewczynka, takie świństwo wynaleźć — mruknął, kręcąc głową, po czym zajął miejsce przy biurku i przystąpił do wyliczeń, które pozwoliłby mu dokładnie określić dopuszczalną ilość środków, jakie zapewnić mógł zwierzęciu. W tym czasie rozbiegana i dalej nieco speszona właścicielka Śnieżynki wpadła do pokoju z impetem godnym huraganu i zabrała się za pilne szorowanie podłogi, starając się, chociaż wyzbyć paskudnego wyglądu wydzieliny, bo z odorem prawdopodobnie nic nie dało się zrobić, prócz długiego wietrzenia gabinetu, licząc po cichu, że syfiasty zapach nie zdążył wejść na tyle głęboko w deski.
    Wymiociny zniknęły, mop również, a mężczyzna nachylił się nad dziewczyną, by wręczyć jej starannie rozdzielone pakuneczki z medykamentami.
    — Jedna dziennie przez tydzień, najlepiej dosypuj jej to do jedzenia, chętniej zje. No i dużo miłości. Zasłużyła sobie po takim kuku.

    I nie zalecał im ponownego stawienia się w jego siedzibie, a jednak to zrobiły, zawitały w drzwiach, obie uśmiechnięte, przerywając mu akurat kolejny wewnętrzny monolog, tym razem bezpośrednio dotykający kwestię kolejnych wybywających członków gildii. Wyraźnie dało się odczuć nagły spadek ilości osób, stołówka stała się miejscem bardziej przestronnym, nikt nie przepychał się na korytarzach, a sama sala spotkań nagle ucichła. O ile takie kwestie zazwyczaj nieszczególnie go obchodziły, a wręcz przeciwnie, zwracał na nie uwagę tak rzadko, jak tylko się dało, tak teraz poczuł się wyjątkowo dotknięty tym faktem. Nie wiedział jednak, czy zmartwienie wynikało z samej tęsknoty co do niektórych jednostek, czy może z własnych moralnych rozterek, które uznały to za niejaki sygnał do działania. Symboliczną zachętę, wręcz zaproszenie.
    — Mogę wam w czymś pomóc? Coś nie tak z lekami, które przepisałem Shio? Wystąpiły jakieś bóle, alergie, brak apetytu, apatia? — pytał głosem monotonnym, odstępując na bok i wyciągając dłoń zamaszystym gestem mającym uświadomić dwójkę, że mogła czuć się jak u siebie w kwaterze i nie krępować się, a wchodzić śmiało.

    ⸺⸺※⸺⸺
    [tiiirurirutiiiruriru]

    poniedziałek, 14 września 2020

    Od Klemensa do Aurory

     Tej nocy miał sen. Widział wyraźnie nadchodzące nieszczęście. Po przebudzeniu nie mógł sobie przypomnieć szczegółów jednak pamiętał niepokój. Ogromny niepokój, który odczuwał w jego trakcie. Od małego był uczony by nie lekceważyć znaków. Nie wolno ich ignorować, gdyż to sprawia, że uderzają ze zdwojoną siłą. Mama zawsze mu powtarzała by nie wątpił w to co podpowiadają sny ponieważ mają moc. Senna przepowiednia nie musi się spełnić, ale warto się zabezpieczyć. Dlatego jego pierwszą myślą po przebudzeniu było to, że musi zdobyć amulet. Pod koniec tego snu zobaczył wyjmowaną zza pazuchy łapkę. Pierwszym zwierzęciem które mu się kojarzyło z czymś takim był zając. Ale nie byle jaki zając. Musiał to być zając o ciemnych łapach. Na jednej z nich musiała znaleźć się biała plama i to właśnie taka kończyna musiała zostać jego amuletem. 
       Z takim postanowieniem opuścił swój pokój by skierować się do miejsca gdzie spodziewał się otrzymać jakąkolwiek pomoc. Dźwięk jego kroków odbijał się od ścian gdy szybko przemierzał obraną  przez siebie trasę. Szedł prosto w kierunku miejsca gdzie powinni znajdować się jacykolwiek łowcy. Zbliżając się do tego miejsca dojrzał białowłosą kobietę idącą w przeciwnym kierunku. Zamachał więc do niej i truchtem się zbliżył. Wysłał jej swój standardowy uśmiech zatrzymując się przed nią.
    - Witaj białowłosa niewiasto. Nie wiesz czy w okolicy byłby ktoś chętny by pomóc mi w upolowaniu dzikiego zwierzęcia?
       Odczekał chwilę i zanim nawet usłyszał od niej odpowiedź znów zaczął mówić.
    - Potrzebuję zająca. Ale nie byle jakiego zająca. Musi być to konkretny, więc ta osoba powinna chcieć również wytrzymać moje towarzystwo. Chętnie pozostawię resztę zająca do dyspozycji jak dostanę to czego potrzebuję. Nie jestem najlepszym kucharzem, i skóry też nie ściągam więc raczej by mi się nie przydał.
      W trakcie mówienia Klemens pokazał dłońmi jak dokładnie duży ma być takowy zając. W końcu przecież jeśli łapa nie będzie wystarczająca duża nic nie zdziała. 

    niedziela, 13 września 2020

    Od Leonardo cd Cahira

    ⸺⸺֎⸺⸺

    Odpowiedź padła, dokładnie tak sucha i beznamiętna, jak tylko mógł to sobie wyobrazić. Nie wyglądał na rozdrażnionego pytaniem, nie wydawał się nawet wzruszony obrotem spraw, a jednak cisza, która zdążyła między nimi zawisnąć, pozostawiała człowiekowi jedynie mdłą nutę niepewności i niesmaku. Nie potrafił określić, czy cisza wystarczała mu w zupełności, czy wręcz przeciwnie, wwiercała się w niego prędkim, jednak niekoniecznie płynnym, a raczej szarpiącym tkanki ruchem. Tragicznym było to uczucie, jednak nie na tyle intensywnym, by odciągnąć go od pilnego studiowania odnajdowania co rusz nowych, a jednak przeciągniętych już wspomnieniem czasu zwojów, niektórych stanowiących nawet o zapomnianych granicach, nieistniejących państwach, zgruzowanych doszczętnie miastach. Zastanawiał się, jak wiele tajemnic potrafiła jeszcze skrywać zarówno biblioteka, jak i, zdecydowanie rzadziej odwiedzane przez miejscowych, archiwum, o którym zdaje się, już nawet sami bogowie zapomnieli. Wyniosły się ostatnie osoby, które mogły mieć chęć przebywania tam, choć tej chwili dziennie. Właściwie, to w ostatnim czasie dość sporo osób opuściło gildyjne mury i nawet jeśli Leonardo na ogół starał się nie wykazywać zainteresowania kimkolwiek, kto nie byłby nim samym albo Adonisem, tak ta wiadomość niekomfortowo w nim zgrzytała. Korytarze nieprzyjemnie się wyludniły i nawet jeśli przesiew nie był tak duży, jak wydawać się mu mogło, zdecydowanie dało się odczuć brak energii co poniektórych. Ich zapachy powoli zanikały, pozostawiając pole całkiem nowym, tym, do których jeszcze niekoniecznie zdołał się przyzwyczaić i do których obawiał się, nigdy nie będzie w stanie. Trapił go nawet brak znajomych twarzy przewijających się w głównej sali przy okazji posiłku. Mimowolnie myśli zaczęły oplatać ciasno postać Chryzanta. Podobno był mu obojętny, przynajmniej o tym starał się zapewniać samego siebie, jednak nie był do końca pewien, co zrobiłby, gdyby i on zdecydował się odejść z organizacji. Odejść od niego. Pozostawić z niezwykle ciężkim brzemieniem i sączącym się lepką cieczą poczuciem winy, które zalewało mu coraz bardziej płuca, z każdym kolejnym, nawet najmniejszym wdechem. Jak bardzo personalnie potrafiłby to odebrać, wiedząc nawet, że decyzja Ophelosa nigdy nie była i nie miała być warunkowana jego osobą. Zastanowił się nawet, za jak bardzo abstrakcyjne i niemające żadnego porządnego podkładu mogłyby być uważane jego myśli, gdyby ktoś przypadkiem dowiedział się, co dzieje się w głowie młodego szlachcica. O jak głęboką chorobą byliby w stanie go posądzić? Co przepisaliby na takowy problem? — Znalazłem — żachnął się nagle poprzedzony dźwiękiem opadającego pergaminu, Cahir, tym samym wybudzając Leonarda z medytacji, która jednak nie powstrzymywała go przed pilnym kartkowaniem kolejnych stert dokumentów. — To ta, której nam brakowało. Mam wszystkie. Dziękuję za pomoc. Skinął głową w odpowiedzi, możliwe nawet, że gdyby był wtedy w nieco lepszym humorze, a przynajmniej nie byłby aż tak odklejony od rzeczywistości, ośmieliłby się na subtelny uśmiech. Całkiem szczery, w odczuciu innych może nawet i przyjemny. Poczuł jednak dziwne wrażenie, że nie ma zielonego pojęcia, co robić dalej, ani, co było wcześniej. Pamiętał o szafce, półce, czy regale, że coś należało z nim zrobić, a jednak wspomnienie to wydawało się tak odległe, jakby spędzili w tym miejscu co najmniej rok, podczas gdy w rzeczywistości spotkali się po raz pierwszy przecież jeszcze tego samego ranka. Ciężkie westchnięcie wyrwało się nagle z jego piersi, gdy ten powracał do swojej przepełnionej końską dawką niezręcznością postawy, o której zdawał się zapomnieć przez ostatnie kilkadziesiąt minut. Poprawił się jeszcze w miejscu. — Pewnie będziesz chciał odnieść to do siebie, zanim zajmiemy się naszym drugim bojowym zadaniem. O ile w ogóle się nim zajmiemy — mruknął, przyglądając się odzianymi w bogate sygnety palcom mężczyzny, który starał się utrzymać wszystkie rulony, w posiadanie, których udało mu się wejść.

    ⸺⸺֎⸺⸺
    [krkrkr]

    Od Banshee cd. Aurory

    Co tam wichury, co tam deszcze, gdzie te liche kocie skarania w porównaniu do dziwów, które to znikąd zaskoczyły, zszokowały, a wręcz można było pokusić się o stwierdzenie, że spadły niczym grom z nie-do-końca jasnego nieba. Początkowo nagłe zdarzenie wywołało u demona okropne przerażenie — chociaż wyłącznie durni nie odnieśli się z pokorą przed takimi siłami — aż mało brakowało, aby dotąd zmroczone instynkty nie odezwały się ponad urobione zachowania i również on, w ślad paniki wilków także nie rzucił się do ucieczki. Wyłącznie pewne zrządzenia przypilnowały, że przyczepił się pazurami do gałęzi, co skutecznie przyhamowało go z gwałtownymi zrywami, a także pozwoliło mu być świadkiem, o bogowie nawet trudno ubrać to kuriozum w odpowiednie słowa.
    Bo co za stoickość trzeba było opanować, żeby móc w niewzruszony sposób odnieś się wpierw do nagłego uderzenia, błysku, a następnie do zorientowania się, że tam, gdzie stał króliczy łowca, nagle pojawił się ktoś całkiem niepodobnych do znanych mu zwierzęcych rysów. Brak sierści, brak długich uszów, a za to — gładka skóra, włos biały i wzrok błyszczący szkarłatem, który może i mienił się dawnym ciepłem, to w pierwszym momencie nie był tak oczywisty dla zszokowanego demona. Z początku widział tam wyłącznie kogoś całkiem mu obcego, ale na całe szczęście nim zdążyło go całkowicie powziąć przerażenie, to kobieta zdążyła się odezwać. Wprawdzie wypowiedź upstrzyła wyłącznie w przekleństwo, lecz odezwa miała w sobie na tyle werwy, że Banshee zdołał ją wyłapać spod szumu deszczu i zorientować się, że przecież — nawet jeśli podważało to różne logiki — stoi przed nim nie kto inny, a Aurora.
    — O bogowie — zerwał się i doskoczył do pnia. Zsunął się po korze, nieco zapominając o większym powabie ruchu, ale za to z impetem, który mało kto spodziewał się po takim masywie futra. — Auroro!
    Chciał krzyknąć, zadać pytanie o to, co się stało, lecz w ostateczności się powstrzymał. Zbliżył się o te parę metrów do kobiety i wąsy jakoś tak mimowolnie mu się podniosły, gdy obserwował, z jaką ekscytacją kobieta odnosiła się do nowego ciała; całkiem nie zwracała uwagi na kota, czy otoczenie, tylko urzeczona przyglądała się swoim nogom.
    — Myślę — odezwał się po chwili — Iż Cervan również chętnie przyjrzy się tym dziwom.


    Auroro?
    Przepraszam, przepraszam ;;

    sobota, 12 września 2020

    Od Mattii do Pelagoniji

    Lato przechodziło powoli w jesień i wieczorami było czuć chłód i wilgoć w powietrzu. Pogoda zmieniła się za szybko jak na gust Mattii, który wolał się jednak nieco podpiec na słońcu, niż przemarznąć od wiatru bądź przemoknąć od deszczu. Cóż, nie było sensu w narzekaniu na to - pogoda zmieniała się przecież z porą roku i jedynym, co pozostało, to jakoś się na to przygotować.
    Dlatego też Mattia był szczególnie wdzięczny Ignatiusowi, który nie tylko uprzedził go, że w pomieszczeniu które razem z Isidoro dostali do zaadaptowania na potrzeby obserwatorium astrologicznego może być zimno, ale po paru dniach od rozpoczęcia pracy znalazł jakiś nieużywany piecyk, który Mattia z radością wstawił między swoje i Isidoro biurko. Piecyk był wielkości garnka i stał na niskich, krzywych nóżkach, ale świetnie pasował do pomieszczenia i dobrze spełniał swoją funkcję. Może jeszcze nie było na tyle zimno, żeby zacząć go używać, ale przynajmniej wieczorem z pomocą piecyka i wypożyczonego od Iriny czajnika można było zrobić sobie herbatę.
    Wiadomo, astrolog czasem nie pił wcale herbaty dla samego picia herbaty - Mattia równie często używał aromatycznego napoju do tasenografii, czyli trudnej sztuki odczytywania przyszłości z fusów herbacianych. Miał do tego specjalną porcelanową zastawę ze znakami zodiaku i symbolami planet wymalowanymi we wnętrzu. W zależności od tego, przy którym z symboli i jak układały się fusy, można było zarówno dowiedzieć się więcej o danej osobie, jak i ujrzeć jego najbliższą przyszłość.
    Woda w czajniku już się zagotowała i Mattia zestawił metalowe naczynie na specjalnie w tym celu przygotowany niski taboret. Następnie wyjął filiżankę, postawił na wyłożonym białą serwetką spodku i sięgnął do puszki z herbatą. Gdy ją jednak otworzył, ku jego zdumieniu powitało go świetnie widoczne dno i ani jednego listka herbaty. Astrolog mocno się zdziwił, był przekonany że powinno zostać jeszcze co najmniej pół puszki, widać jednak że srodze się pomylił. Jedyną osobą, która mogła tak po prostu wziąć i zużyć całą herbatę był oczywiście Isidoro, ale Mattia doszedł do wniosku, że nie ma co ścigać brata za to - jeśli potrzebował trzydziestu filiżanek herbaty w przeciągu ostatnich trzech dni, to widać tak musiało być. Teraz starszy D’Arienzo powinien się raczej skupić na tym, skąd szybko wziąć nieco herbaty.
    Pierwszym miejscem, do którego skierował swoje kroki była oczywiście kuchnia, jednak ku jego rozczarowaniu Irina nie była w stanie mu pomóc. Cóż, może nie do końca była to prawda - Irina nie miała ani łyżeczki herbaty, wskazała jednak Mattii osobę, która na pewno będzie zaopatrzona w ten specjał.
    Tym sposobem Mattia zamiast spędzać późne popołudnie na spisywaniu wróżb, kręcił się po terenach Gildii starając się znaleźć najmłodszą jej członkinię.

    środa, 9 września 2020

    Od Cahira — Event

    Nie dostanę choroby morskiej, powtórzył w myśli. Fala wezbrała gwałtownie, poniosła łódkę na swym grzbiecie, zabujała nią potężnie. Perłowo-biała morska piana rozprysła się o dziób, ochlapała pokład. Przednia część łódki zanurzyła się głębiej, wynurzyła szybko, deski podskoczyły pod stopami. Cahir zacisnął zęby, chwycił się relingu, zamknął oczy. Nie dostanę, nie dostanę, nie dostanę.
    Gdy kołysanie ustało na chwilę, podniósł sieć z deku, wyprostował się, zarzucając ją sobie na ramię. Wziął zamach, puścił. Konopne węzły plusnęły, woda bryznęła w górę, sieć znikła pod powierzchnią szarozielonej tafli. Cahir, oburącz trzymając jej skraj, przysiadł na dziobie. Czekał, wpatrując się w dal.
    Lazurowe oblicze nieba, stopione złotawą wstęgą horyzontu z szarawym bezkresem morza, nie wywierało już na nim takiego wrażenia. Uodpornił się na jego piękno. Miał czas, by się na nie napatrzeć. A poza tym: był zły.
    Morskie ptaki skrzeczały przeraźliwie, kołując nad łodzią. Słońce paliło w kark, nagrzewało deski, oślepiająco ślizgało się po pomarszczonych falach. Rany na dłoniach, wciąż drażnione słoną wodą, piekły wściekle. Poobcierał je sobie, próbując łowić. Tak, próbując. Bo jak dotychczas niczego nie złowił.
    Wstał, mocniej łapiąc liny. Zaparł się nogami, zaczął wyciągać, starając się nie krzywić z bólu. Z rozczarowaniem stwierdził, że sznury nie drgają, że nic się w nich nie szamocze. Rzucił sieć na pokład. Była pusta. No, prawie.
    — Moje gratulacje — zadrwiła Madeleine, z uśmiechem spoglądając na zaplątany w oka wiecheć intensywnie zielonych alg.  — Jestem z ciebie dumna, robisz postępy. Cztery poprzednie były zupełnie puste.

    wtorek, 8 września 2020

    Od Isidoro cd. Akamaia

    Isidoro traktował zdolności organizacyjne i zaradność Mattii jak jakiś rodzaj magii. Tylko w ten sposób był w stanie wyjaśnić to, jak sprawnie jego brat zarządza wszystkim i jak ich obserwatorium astronomiczne powstaje niemalże z dnia na dzień. Mattia ogarnął się z rozpoczęciem prac może w dwa dni - ledwo bracia rozpakowali plecaki, już Mattia był u Mistrza Cervana, a zaraz potem obchodził wraz z Ignatiusem wolne pomieszczenia Gildii by wybrać, które z nich zaadaptować na obserwatorium. Wieczorem gotowe były już listy do przeróżnych znanych Mattii rzemieślników skłonnych podjąć się pracy nad elementami obserwatorium - od drewnianej konstrukcji podtrzymującej wszystkie sprzęty, przez sam teleskop, aż po cały jego układ optyczny. Do tego jeszcze gdzieś w międzyczasie Mattia zorganizował transport pozostałych ich rzeczy z domu i funduszy - Isidoro w ogóle wylecialo z glowy, że mieli to z Mattią zrobić. Gdy przybywali, wzięli ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy, ale wiadomo że astrolog nie zajedzie daleko na składanej lunecie i tanich kościach do wróżb. Na szczęście ich rodzice to rozumieli, toteż bracia D'Arienzo nie narzekali na problemy i brak wsparcia rodziny, kiedy trzeba było zaopatrzyć się w profesjonalny sprzęt astrologiczny.
    Jakby tego było mało, Mattia potrafił tak wszystko zorganizować, że we dwóch radzili sobie z rozdysponowaniem zawartości przychodzących codziennie paczek, a żadne sprzęty i książki nie pojawiały się, dopóki nie było na nie przeznaczonego miejsca. Większe i dokładniejsze mapy nieba przyszły wtedy, kiedy stolarze ukończyli stojak na nie, zaś kiedy powstały podwieszane półki, zaraz następnego dnia pojawiła się skrzynia ze sprzętem kreślarskim. Na chwilę obecną astrologowie czekali właściwie już tylko na ostatnie soczewki teleskopu, bo cała reszta wyposażenia obserwatorium była gotowa.
    W ogóle - samo obserwatorium. Pierwszym pomysłem Isidoro było wybudowanie go od podstaw na takiej polance za budynkiem Gildii, jednak Mattia miał dużo lepszy pomysł. Po obejściu budynku, przejrzeniu planów konstrukcyjnych i opukaniu niektórych ścian i podłóg Mattia wymyślił, że takie bezkształtne pomieszczenie na parterze będzie dobrym miejscem.
    Trudno było powiedzieć, do czego wcześniej służyło, bo ściany były wytyczone na jakimś dziwnym planie, do tego pokój wystawał nieco z bryły budynku, przez co posiadał kawałek własnego dachu i Ignatius wspominał, że potrafiło tam być zimno. Dzięki temu jednak doskonale widać było z niego nocne niebo, chociaż przecież pomieszczenie znajdowało się na parterze. Gdyby zainstalować tam teleskop wyposażony w szerokokątną soczewkę na końcu, nie byłoby nawet konieczności czynić go nadmiernie ruchomym - zbierałby i tak cały dostępny obraz nieba i bracia mogliby na jego podstawie zajmować się swoją pracą.
    Jak to już było powiedziane, Isidoro pomagał Mattii w rozlokowaniu w obserwatorium kolejnych przychodzących rzeczy. Większość ciężkiej pracy wykonywali jednak wynajęci robotnicy, ale niektórych rzeczy nie mógł zrobić nikt inny, tylko astrolog. Otóż właśnie o takie zadanie tym razem chodziło - z domu przyszły stare dzienniki astrologiczne, w których bracia zapisywali swoje wróżby i obserwacje z poprzednich lat, zaś Isidoro miał za zadanie jedynie je rozpakować i poukładać na półkach. Zadanie faktycznie było łatwe i gdyby astrolog wyłącznie na nim się skupił, na pewno zdążyłby je skończyć w ledwie godzinę. Problem z Isidoro był tylko taki, że cokolwiek dostawał do ręki, szczególnie jeśli była to książka lub dziennik, zaraz nie potrafił się powstrzymać przed otwarciem i chociaż przeczytaniem kawałka.
    Tak też było i tym razem. Isidoro wyciągnął pierwszy z dzienników i otworzył gdzieś w środku, zaś jego wzrok padł na wróżby i obserwacje, które spisywali wraz z Mattią jakieś pięć lat temu. Astrolog uśmiechnął się w duchu, czując przypływ lekkiej nostalgii. Wtedy jeszcze w ogóle nie przypuszczali, że kiedykolwiek dołączą do Gildii i ich życie przybierze taki, a nie inny obrót. Isidoro leniwie przerzucał kartki, czytając co poniektóre wróżby i rozpamiętując towarzyszące im wydarzenia. Usiadł w końcu na podłodze koło skrzynki, którą miał rozpakować i na dobre zabrał się za wertowanie kolejnych dzienników.
    Pięć lat to niby nie tak długo, jednak Isidoro miał wrażenie, jakby przez ten czas obaj z Mattią przemienili się w jakichś innych ludzi. Astrolog dostrzegał teraz o wiele więcej w wykreślonych dawniej współrzędnych gwiazd, a czego nie widział niegdyś. Dobrze, że z Mattią mieli nawyk wielokrotnego sprawdzania każdej swojej przepowiedni, bo Isidoro czuł, że chyba by się psychicznie nie pozbierał, gdyby w jakiejś znalazł się błąd. Bracia D’Arienzo wiedzieli jednak bardzo dobrze, jak ciężkie jest brzemię tych, którzy przepowiadają innym przyszłość i jak wielka wiąże się z tym odpowiedzialność. Dlatego nie rzucali wróżb na wiatr. Inną sprawą pozostawało podtrzymanie dobrego imienia rodziny astrologów, bo zarówno ojciec, jak i matka, również parali się tym fachem.
    Za oknem gwiazdy biegły nad horyzontem i nim Isidoro się obejrzał, słońce wychynęło zza koron drzew, oznajmiając wszystkim nadejście nowego dnia. Isidoro zaś był kompletnie w proszku z pracą, a jedyne co udało mu się zrobić przez całą noc to rozsypać trociny i pakuły po całej podłodze. Nie chciał zawieść brata toteż mimo późnej pory (jeśli pracował w nocy, to starał się jednak położyć jakoś nad ranem) wziął się z powrotem do pracy. Dzienniki oczywiście też rozrzucił, kładąc każdy przeczytany tom w przypadkowe miejsce, do tego był już nieco zmęczony, więc na sprzątnięciu i uporządkowaniu wszystkiego zeszło mu do samego południa.
    W tym momencie Isidoro usłyszał jakieś brzęczenie. Początkowo sądził, że ze zmęczenia już mu dzwoni w uszach, ale dźwięk się powtórzył. Astrolog przez chwilę nasłuchiwał i doszedł do wniosku, że dźwięk wydobywa się z teleskopu.
    To był zbyt ważny element, by Isidoro mógł to zignorować i po prostu pójść spać, toteż mężczyzna wstał i poszedł to sprawdzić. Teleskop zajmował centralna część pomieszczenia, a jego tubus sięgał do samego sufitu i jeśli otworzyło się klapę w dachu, można było go podnieść jeszcze wyżej tak, by wystawał nieco ponad dach. Jeśli trzeba byłoby czyścić zewnętrzną soczewkę lub zablokowałaby się przesłona teleskopu, trzeba by go było w całości ściągać na ziemię - by tego uniknąć, Mattia wraz z wynajętymi cieślami zaprojektował system wąskich kładek, który pełnił zarówno funkcję stelaża dla ciężkiego sprzętu, jak i drabiny pozwalającej sięgnąć każdego jego elementu.
    Isidoro zaczął wspinać się na konstrukcję coraz wyżej i wyżej, uważnie nasłuchując podejrzanego brzęczenia. Z jednej strony miał rozłożony i czekający na soczewki tubus teleskopu, z drugiej zaś coraz bardziej oddalającą się podłogę obserwatorium, jednak skupiony na zadaniu astrolog nie zwracał na to uwagi. W końcu dojrzał źródło hałasu - była to jakaś zwykła mucha, która widać wleciała tu w nocy przez otwarte okno i teraz swoim muszym zwyczajem nie mogła za nic znaleźć drogi na zewnątrz. Isidoro machnął w jej kierunku ręką. Owad oczywiście nic sobie z tego nie robił i dalej tłukł się bez celu o wszystko wokół, toteż astrolog wszedł jeszcze trochę wyżej i wychylił się bardziej. Ponownie, mucha wydawała się nie zwracać uwagi na starania człowieka i poirytowany Isidoro wszedł już na sam szczyt podestu, tak że głową i plecami szorował już właściwie po suficie, wspiął się dodatkowo na palce i machnął z całej siły ręką. O tym że nie jest akrobatą Isidoro w swym roztargnieniu zapomniał, podobnie jak i o wróżbie, która tego dnia kazała mu uważać gdzie stawia kroki. Cóż, najbardziej dokładna wróżba nic nie dawała, jeśli astrolog o niej zapomniał, i właśnie o tym Isidoro miał się tego dnia boleśnie przekonać.
    W jednej chwili Isidoro zaabsorbowany był przeganianiem muchy, a w następnej fiknął przez krawędź podestu i poleciał głową w dół w kierunku podłogi.
    Los jednak widać upodobał sobie swojego nierozgarniętego astrologa, bo jakimś cudem Isidoro zawisł nad ziemią, gdy jedna z przekładni teleskopu zaplątała się za jego pasek. Na tym etapie mężczyzna był już całkowicie obudzony i przytomny, zaś jego przerażony wzrok wlepiony był w znajdującą się pod nim podłogę. Wydawało mu się, że bukowe klepki znajdują się jednocześnie potwornie daleko i niebezpiecznie blisko, a także są niemożebnie twarde. Spotkanie z nimi równało się na pewno połamanym kościom.
    Isidoro odważył się niepewnie rozejrzeć, by spróbować jakoś zaradzić swojemu katastrofalnemu położeniu. Niestety jednak przekładnia znajdowała się nieco z boku teleskopu, zaś ciężar mężczyzny jeszcze ją przestawił, w efekcie czego Isidoro oddalił się od podestów. Nie zbliżył się jednak wystarczająco do znajdujących się po drugiej stronie półek z książkami, by do nich sięgnąć. Wszystko, czego mógłby się ewentualnie złapać znajdowało się daleko poza zasięgiem jego rąk, nie miał też odwagi rozwiązać paska i pozwolić sobie spaść na ziemię. Jakby tego było mało, był bardzo dobrze świadom, że tego dnia Mattia zamierzał wrócić dopiero przed kolacją, a to skazywało Isidoro na dobre parę godzin wiszenia na przekładni w oczekiwaniu na ratunek. Wszyscy inni gildyjczycy też byli zajęci swoimi sprawami i trudno było powiedzieć, czy w ogóle przyszłoby im do głowy chociaż przejść gdzieś w okolicach obserwatorium. Sytuacja była po prostu tragiczna.
    Z zewnątrz nie wyglądało to wcale tak koszmarnie, bo gdy Isidoro zaczął spadać, znajdował się na wysokości mniej więcej pierwszego piętra. Gdyby przyszło mu do głowy jednak skakać, na pewno nic by sobie nie złamał, co najwyżej gdyby zrobił to wyjątkowo niezręcznie, mógłby się trochę potłuc lub zwichnąć kostkę. Co nie zmieniało faktu, że gdyby Mattia postanowił go wybawić, potrzebowałby najpierw zorganizować sobie jakąś drabinę.
    Gdy tak Isidoro kontemplował swoją niewesołą sytuację, do jego uszu dobiegł czyjś głos. Dochodził z dość daleka i zza zamkniętych drzwi obserwatorium, więc początkowo Isidoro myślał, że zwyczajnie mu się coś przesłyszało. Postanowił jednak, że nie zamierza zaprzepaścić szansy. Ktokolwiek tam był, jeśli w ogóle, mógł mu potencjalnie pomóc, albo chociaż sprowadzić kogoś jeszcze.
    — P-pomocy! — zawołał słabo, ale bardzo podejrzane trzeszczenie przekładni zaraz dodało jego głosowi wigoru. — Ratunku!!!

    Od Isidoro - Event

    Pan Reginald Delafontaine prowadził spokojne i ułożone życie. Tak było od zawsze, bo nawet w młodzieńczym wieku bardziej interesowało go popołudnie spędzone z ciekawą książką, niż szalony nocny rajd po karczmach i burdelach, jaki był wyznacznikiem dobrze spędzonego wolnego czasu dla młodych dyletantów. Mężczyzna nie miał z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia - uważał, że każdy miał prawo prowadzić swoje życie tak, jak mu się podobało, pod warunkiem, że nikogo tym nie krzywdził. Odpoczywając sobie we własnym domu pan Delafontaine uważał, że nie krzywdził nawet najmniejszej muchy, toteż dawał sobie przyzwolenie na dowolne gospodarowanie swoim czasem. Z większych i bardziej hucznych balów się wymawiał pod różnymi pretekstami, podobnie było ze wspólnymi polowaniami czy krykietem. Dało się go tylko skutecznie wyciągnąć może na spacer lub popołudniową herbatę, ale i to nie zawsze.
    W życiu pana Delafontaine co prawda pojawiło się kilka dam, które może nie tyle były skłonne wyjść za Reginalda dla niego samego, ale raczej chętnie dzieliłyby z nim nazwisko i prawa do jego majątku, jednak pan Delafontaine zdecydowanie zbyt wysoko cenił sobie swoją niezależność i spokój, by zapraszać do swojego życia jeszcze jedną osobę. Z tej przyczyny z obojętnością i bez żalu obserwował jak kolejni jego rówieśnicy wyprawiają huczne wesela, świętują narodziny potomków, następnie zaś pojawiają się jakieś plotki i podejrzenia, a w końcu dochodzi do rozwodu. W pewnym momencie pan Delafontaine zauważył, że dam pragnących dzielić z nim nazwisko i majątek jest coraz mniej, aż w końcu jakiekolwiek sugestie i propozycje zupełnie ucichły. Mężczyzna powitał to z ulgą - nie potrzebował, by cokolwiek burzyło mu jego spokój.
    Niestety od pewnego czasu jego idealne życie zostało zakłócone - gospodyni, która pracowała u niego odkąd Delafontaine pamiętał, zrezygnowała z pracy ze względu na swój posunięty wiek. Cóż, było to zrozumiałe i szlachcic nie śmiał mieć jej tego za złe. Przygotował dla niej stosowną odprawę i widywał od czasu do czasu, gdy go odwiedzała.
    W każdym razie szlachcic musiał sobie znaleźć nową pomoc domową, a nie było to takie proste. Chociaż Delafontaine proponował naprawdę sowitą zapłatę, żadna służąca nie chciała się nająć i wszystkie wymawiały się jakimiś innymi ofertami gdy tylko zobaczyły, jak wygląda dom Delafontaina.

    poniedziałek, 7 września 2020

    Od Akamaia

    Lata spędzone w podróży zdążyły nauczyć Akamaia, że nie powinien przywiązywać się do miejsc, w których zatrzymywał się na dłużej. Bowiem nawet jeśli zostawał gdzieś przez ponad miesiąc, zawsze nadchodził ten dzień, w którym musiał ruszyć dalej i zostawić za sobą poznanych ludzi. Łatwe adaptowanie się do nowego otoczenia zdecydowanie mu nie pomagało. Błyskawicznie zaskarbiał sobie sympatię lokalnej ludności i vice versa, co skutkowało z początku dość przykrymi pożegnaniami.
    Pamiętał je wszystkie. Każdy uśmiech bądź łzy, swoje zapewnienia, że jeśli tylko Truin przywiedzie go znowu w te okolice to zajrzy i przywita ciepłym słowem. Niestety był w pełni świadom, iż nie dotrzyma tej obietnicy, przynajmniej nie wszystkim. I wiedział, że osoby, do których kierował te słowa również zdawały sobie z tego sprawę. Świat był ogromny i nieważne jak bardzo tego chciał, nie mógł być wszędzie, nawet jeśli większość jego życia była nieustanną wędrówką. Pozostawało mu więc pamiętać. Każdego z kim wymienił więcej niż kilka słów, komu był w stanie pomóc bądź też tego kto pomógł jemu. Zapisywać ich w swoich wspomnieniach i modlić się, by Truin sprawował nad nimi opiekę. 
    Szczerze mówiąc... Był nieraz ciekaw. Czy pamiętają jego, tak jak on pamięta ich? Do dziś był w stanie wymienić wiele imion ludzi, których spotkał. Często się powtarzały, jednak potrafił rozpoznać, czym różnili się od siebie imiennicy, wyobrazić sobie ich twarze. Więc, czy oni również go tak pamiętali? Czy kojarzyli Akamaia, podróżnika niedźwiedzia, jak to wiele osób zwykło o nim mówić? Może ich wspomnienia o nim rozmywały się i pamiętali jedynie, że udzielali schronienia jakiemuś wędrowcowi? Albo te chwile zanikały z ich umysłów całkowicie, oddając miejsce innym, ważniejszym sprawom? 
    Którakolwiek z tych odpowiedzi była prawidłowa, absolutnie nie miał zamiaru mieć pretensji. Odnosił wrażenie, że o ironio, więcej zmartwień dręczy ludzi mieszkających w konkretnym miejscu niżeli tych, który wędrują i których codzienność jest się bardziej nieprzewidywalna. W takim przypadku wymaganie, by ludzie pamiętali o czymś mało istotnym było zwyczajnie samolubne. Nawet jeśli myśl, że ktoś, kogo uważałeś za przyjaciela, o tobie zapomniał, bolała. 
    Tak więc Akamai starał się nie przywiązywać do miejsc i do ludzi. Pamiętał, ciepło wspominał i modlił się za nich, ale wszystko to robił ze świadomością, że najpewniej już nigdy więcej ich nie spotka. Jednak nie zawsze mu to wychodziło. Jak zapewne każdy człowiek na świecie, potrafił wymienić okolice, które były znacznie bliższe jego sercu. Miejsca do których wracał, czasami przypadkiem albo w pełni świadomie.
    Jedną z takich mieścin było Tirie.
    Nie potrafił tego wyjaśnić. Nie przypominała mu kompletnie jego rodzimych gór, a jednak miała w sobie to coś, co sprawiało, że chciał tu wrócić i sprawdzić, czy wszyscy mają się dobrze. Wiedział, że martwił się niepotrzebnie. Tutejsi ludzie byli silni, potrafili zadbać o siebie nawzajem. Najważniejsze była dla nich rodzina i przyjaciele, wielu z nich mieszkało tu przez całe swoje życie, jednak zawsze byli gotowi otworzyć się dla obcych. Ilekroć los ponownie sprowadzał go na te równiny, witali go jak swojego. Jakby od zawsze mieszkał pośród nich.
    Nic się nie zmieniło nawet kiedy pojawiła się tu Gildia. Cóż, może trochę się zmieniło, ale potem wróciło do normy. W dniu, w którym zjawili się gildyjczycy był w podróży, ale gdy wrócił od razu zauważył, że miejscowi nie pałali do przybyszów sympatią. Nie dziwił się, chłopi cenili swój spokój, nie chcieli by ktoś go zaburzył. A biorąc pod uwagę z kim mieli do czynienia... Niepokój i niechęć były jak najbardziej wskazane. Nie każdy na co dzień decyduje się na brawurową, aczkolwiek iście samobójczą, walkę ze smokami. Jakby tego było mało, zdziczałymi, a przynajmniej tak słyszał. Nigdy nie interesował się katastrofami, wiedział tylko to, co przypadkiem zasłyszał od ludzi. A oni zdecydowanie nie chcieli do tego wracać. 
    W każdym razie, Gildia Kissan Viikset na dobre zadomowiła się w Tirie, a jej relacje z miejscowymi nieco się ociepliły. Takie przynajmniej odnosił wrażenie kiedy ich opuszczał. Sam już wtedy zdążył nawiązać z przybyłymi przyjacielskie stosunki, nie minął tydzień, a stał się ich stałym gościem. Cervan i jego ludzie, jak się wówczas przekonał, samobójcami byli tylko i wyłącznie na pierwszy rzut oka. Plotki mogły mówić co chciały, jednak nie potrafił uwierzyć, że są niebezpieczni. Nie próbowali przy nim przyzywać jakiś demonów, kolejnych smoków nie mordowali, piwnicy, w której mogliby kogoś trzymać nie posiadali, ot byli jak każdy inny człowiek w tym świecie. Nawet normalnie pracowali w polu, niektórzy z wielką chęcią i energią. 
    Założył wówczas, iż jego nastawienie było spowodowane jego nikłą wiedzą o tym, co się dzieje w Iferii. Rzadko słuchał plotek ze świata, o Gildii po raz pierwszy usłyszał niedługo przed pojawieniem się smoków. Nie dotarły więc do niego niepochlebne opinie o ich działalności, ba, nawet nie wiedział, że przez pewien czas zmuszeni byli się ukrywać. Dopiero rozmawiając z nimi osobiście poznał dokładniej ich krótką historię i przyznać mógł szczerze, świat potraktował ich niesprawiedliwie. Cóż jednak począć, każda istota żyjąca może się pomylić, nie bez powodu jedynie Truina zwać można nieomylnym....
    Niecały rok później odwiedził ich ponownie. Przypadkiem, kompletnie się nie spodziewał, że rzeka, wzdłuż której zdecydował się iść, okazała się być tą znajomą Ath, która przepływała koło Tirie. Nie chciał się więc kłócić z Truinem i zajrzał do wioski, by ostatecznie zostać tam przez około miesiąc. Wtedy też został szczerze, ale i też miło zaskoczony przez Gildię. Sam Cervan zaproponował mu jeden z pokoi w gildyjnym domu, zamiast skromnego siennika, na którym spał dotychczas w jednej ze stodół nie chcąc narzucać się ludziom w ich domach. Nikogo nie obchodziło, że przez większość roku, jak nie i dłużej pomieszczenie stałoby puste. Nie chodziło też o to, by został członkiem Gildii, chociaż jeśli miał być szczery nieoficjalnie czuł się nim jeszcze przy ich pierwszym spotkaniu, kiedy razem z nimi zasiadał do jadalnego stołu. Cokolwiek tak naprawdę nimi kierowało, pozostało tajemnicą, a Akamai... cóż mógł zrobić, zgodził się, z całego serca dziękując im za dobroć.
    I teraz znowu się tu zjawił. Dwa lata minęły odkąd ostatni raz postawił na tiriańskich ziemiach stopę i z ulgą mógł stwierdzić, że okolica nic a nic się nie zmieniła. Słońce tak jak wtedy ogrzewało skórę, na łąkach bawił się ten sam wiatr. Mężczyzna zatrzymał się i wziął głęboki wdech. Zapach znajomych ziół i kwiatów natychmiast wypełnił jego nozdrza i sprawił, że uśmiechnął się ciepło. Chociaż wiele tutejszych roślin było pospolitych i dało się je spotkać wszędzie, miał wrażenie, że te pachniały znacznie intensywniej. Dlatego tak bardzo lubił medytować na zewnątrz, pomimo tego, iż nieraz kończyło się to opowiadaniem miejscowym dzieciom historii ze swojej podróży. 
    Na myśl o tej małej gromadzie jego wzrok odruchowo powędrował w stronę widocznych już zabudowań wioski. Bardzo chciał tam pójść już teraz, jednak zdawał sobie sprawę, że jego obecność z pewnością odwróciłaby uwagę części ludzi od pracy. Nie chciał im przeszkadzać, zmuszać do zorganizowania sobie pracy na nowo, tak, by on również mógł pomagać w żniwach. Dlatego też uznał, że lepiej będzie odwiedzić ich wieczorem, kiedy skończą już większość zaplanowanych na dziś zadań. 
    Poprawił wiszącą na ramieniu małą torbę i odwrócił wzrok od wioski. Odwiedzenie najpierw Gildii wydawało mu się znacznie lepszym pomysłem biorąc pod uwagę, że tam nie wszyscy brali udział w zbiorach. Kilka osób zawsze zostawało w głównym domostwie i zajmowało się swoją pracą. W końcu nie mogli całkowicie rzucić wszystkiego czym się zajmowali. Więc z pewnością powinien tam zastać kogoś, kto będzie mógł poświęcić mu chwilę czasu. O ile oczywiście go pamiętali. Jak już wspomniał, więcej zmartwień zawsze mają ci, co nie podróżują. 
    ~*~
    - Jest tu kto? - Pytanie zadane zostało głośno, ale Akamai nieśmiało, wychylił się zza drzwi wejściowych i zlustrował kryjący się za nimi hol. 
    Korytarze, które znalazły się w zasięgu jego wzroku świeciły pustkami. Można wręcz było pomyśleć, że gmach został niedawno opuszczony. Jednak mnich był w stu procentach pewien, że ktoś musiał pozostać w budynku. Kucharze, medycy, może jakiś strażnik albo nawet mistrz lub sekretarz. Ktokolwiek, bowiem raczej nie zostawiliby swego domu bez opieki, nawet jeśli wszyscy zajęci byli pracą. 
    Poczekał jeszcze minutę czy przypadkiem ktoś nie przyjdzie i uważając, by nie uderzyć głową w futrynę wszedł do środka. Owszem, zawsze mówili mu, by czuł się tu swobodnie i robił, co chciał, ale po tak długiej nieobecności nie potrafił się tak zachować. Nawet nie był pewien, czy dobrze pamięta, który pokój jest jego. I z pewnością pojawiły się jakieś nowe twarze, które mogłyby go wziąć za złodzieja. Splótł palce obydwu dłoni i wsłuchał się w panującą w budynku ciszę. Ktoś musi tu być, pomyślał i pokręcił głową. Rozejrzy się trochę, w razie spotkania kogoś nowego wszystko grzecznie wyjaśni. Tak, to było najlepsze wyjście, jeśli nie chciał przeszkadzać tym, którzy pracowali w polu.
    Uznawszy swój plan brązowowłosy odpiął od pasa swoją broń i wraz ze swoją niewielką torbą podróżną postawił je w kącie. Jeśli ktoś je zauważy będzie wiedział, że mają gościa. Po upewnieniu się, że odachi się nie wywróci Akamai ponownie spojrzał na puste korytarze i bez pośpiechu ruszył na poszukiwania jakiejś żywej duszy. 

    Ktosiu?

    Akamai znał te rejony już wcześniej,  ale odkąd Gildia zamieszkała w Tirie zjawił się w okolicy, jak już zapewne wiecie, raptem dwa razy i na maksymalnie miesiąc. Raz niedługo potem jak zamieszkali w Tirie i latem 1785, potem przez około dwa lata, czyli do czasu obecnego go nie widzieli. Możecie więc sami zadecydować, czy Wasza postać już go kojarzy czy raczej nie, bo nie mieli okazji się spotkać. 

    Od Javiery cd Tadeusza

      Kiedy tylko spłoszone zwierzę znalazło się przy kobiecie ta szybko, zabrała swoją własność i schowała do kieszeni, a samego futrzaka pochwyciła w swe ramiona. W międzyczasie medyk rozpoczął już kolejny wywód tego dnia, skierowany do jej osoby. Tym razem słuchała go już w miarę uważnie, śmiejąc się tylko w duchu. Oj… jak bardzo się mylił. Taki przekonany co do swoich słów, a tak łatwo jest zniszczyć tę pewność siebie.
        — Widzę, że już chyba skończyłeś swój mini monolog, dlatego pozwól mi zabrać głos — ton pani weterynarz był wręcz wyprany z emocji. Nie chciała okazywać niczego przed Tadeuszem. Wolała pozostać aż nad wyraz poważna podczas tego, co miała zamiar mu przekazać. — Po pierwsze jakbyś chciał wiedzieć, to akurat o moją kotkę możemy być wszyscy spokojni. Zadbałam o to, aby nikt nie miał problemu z kociętami. Hera została wysterylizowana przeze mnie, więc nie będzie się, jak to stwierdziłeś… mnożyła jak opętana. Przejdźmy może teraz do kolejnej kwestii, którą poruszyłeś. Według ciebie osoby z wyższymi tytułami należy obdarzać szacunkiem. Bardzo mi przykro, że zaburzę cały twój światopogląd, ale niestety, nie każdy się z tym zgodzi. W owej grupie osób jestem ja. Moim zdaniem na szacunek zawsze trzeba sobie zapracować. Nie obchodzi mnie jakiś stopień, tytuł czy papierek. Jeżeli dana osoba pokaże mi, że zasługuje na mój szacunek, to go otrzyma i tyle. Następnie z tego, co pamiętam, zarzuciłeś mi, że jestem złym weterynarzem i nie potrafię określić różnic między gatunkami zwierząt, a dokładniej żabą i ropuchą. Tutaj też zawiodę, bo oczywiście bardzo dobrze znam owe różnice. Po pierwsze i najważniejsze to sam wygląd. Talia żab jest węższa. Ropuchy są bardziej płaskie i szersze, przez co jednocześnie wyglądają na grubsze. Odróżnia ich również skóra, u tych pierwszych jest gładka i śliska, a u drugich jest nierówna z brodawkami. Żaby preferują wilgotne środowisko, a nie jak ropuchy te suche, są także bardziej skoczne. Jest tak przez to, że mają dłuższe tylne nogi. Obydwa gatunki składają jaja w wodzie. Jednak ropuchy wybierają do tego liście żyjących w niej roślin. Tyle różnic mam nadzieję, że ci wystarczy. Możliwe, że chodziło ci o to, jak cię nazwałam. Teraz chyba widzisz, że to nie było żadną pomyłką, to nie była kwestia tego, że nie znam się na zwierzętach. Po prostu wiedziałam, że powiedzenie żabie jeziorkowej, że jest ropuchą, niemalże na pewno będzie obraźliwe, a właśnie to chciałam uzyskać. Taka lekcja na przyszłość, nie należy oceniać książki po okładce. Lepiej najpierw się czegoś dowiedzieć, a potem wypowiadać, bo potem możesz strzelać takimi gafami i absurdami jak teraz. A! I zanim pójdę. Jeszcze jedna ważna kwestia. Nie życzę sobie, abyś mi groził, a do tego jeszcze kwestionował moje predyspozycje zawodowe. Dziękuję. Do widzenia — w ten oto sposób zakończyła swój własny monolog. Posłała medykowi ostrzegające spojrzenie i już bez słowa odwróciła się na pięcie, i wmaszerowała do gabinetu.
        Zamknęła za sobą drzwi na klucz. Odstawiła kotkę na podłogę, a fiolkę odłożyła na swoje miejsce. Zastanawiała się w sumie, jaką minę musiał mieć Tadeusz po wszystkim, co mu powiedziała. Ciekawiło ją jak teraz o niej myśli. Czy coś się zmieniło? Jaki wpływ na medyka miał jej monolog? Czy coś odpowiedziałby, gdyby nie poszła do gabinetu? No cóż… Trudno. Zrobiła, co zrobiła, powiedziała, co powiedziała i niczego nie żałowała.

    [Tadeuszu?]

    niedziela, 6 września 2020

    Od Aries c.d. Desideriusa

    Pytanie zielarza zmartwiło dziewczynę. Nigdy nie ważyła Śnieżynki. Wiedziała, że była ciężka. Sam jej rozmiar to mówił. W końcu jej chowaniec rozmiarem dorównywał kucom. Masą raczej nie, ale i tak swoje ważyła. Na pewno więcej od samej Aries. Może nie dwa razy więcej, ale tak przynajmniej z połowę.
    - W-wydaje mi się, że tak może siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt kilo. - patrzyła z zażenowaniem na mokre plamy zostawione przez Shio. - J-ja pójdę po jakiś mop.
    Wyszła zostawiając swoją podopieczną w rękach zielarza. Przynajmniej, wiedza o poziomie umiejętności Desideriusa dodawała jej pewności siebie.
    ***
    Dziewczyna siedziała w swoim pokoju pochylona nad notesem i próbowała narysować kruka siedzącego za oknem, który jak na złość nieustannie się wiercił. To postanowił się wypiąć. To schował łeb pod skrzydło. To w ogóle wzbił się do lotu, zakręcił parę kółek i wrócił z powrotem na jej parapet. Po kilku takich podejściach Aries poddała się z próbami naszkicowania ponurego ptaka. Coś w posturze ptaka, tym jak siedział lekko przygarbiony, przywodziło na myśl Desideriusa. On też emanował taką smutną, ponurą aurą.
    - Też masz wrażenie, że Dezy był jakiś bardziej ponury niż zwykle? - zwróciła się do swojej towarzyszki. Shio leżała na łóżku zwinięta w kłębek i ciężko posapywała.
    "Dezy, ponury, bardzo, tak." - zwierze uniosło łeb w kierunku właścicielki. Powoli zsunęła się z łóżka i podeszła do kartografki. Dziewczyna pogładziła swoją podopieczną po łbie. - "Pani, rozweselić, Desiderius?"
    Zaśmiała się. Pomysł Shio wydawał jej się nieco niemożliwy do zrealizowania. Odkąd pamięta zielarz chodził przygnębiony. Mniej lub bardziej, ale przygnębiony. Nawet przez myśl jej nie przeszło by spróbować go pocieszyć. W końcu jak Kai nie mogła go wyciągnąć z doła na dłuższy czas, to co ona mogła zrobić. Nieśmiała dziewczyna, która zamieniała z nim może pare zdań na dzień jak mijali się w porze posiłków czy na korytarzu. Ale spróbować mogła. Jakiś miły gest w podzięce za pomoc. Zaoferowanie pomocy. Cokolwiek w ramach podziękowania, co poprawiłoby mu humor.
    - Wiesz, to całkiem dobry pomysł. - poprawiła kosmyk włosów, który wypadł jej spod wstążki - Może odwiedzimy go jutro z rana i trochę pomożemy w pracy? - Shio słysząc to wesoło machnęła długim biczowatym ogonem.

    Dezy?

    Od Pelagoniji - Event

    Pierwszy dzień był dziwny. Nie w złym ani dobrym sensie, po prostu dziwny. Gildia nagle opustoszała, stała się cichsza, acz wbrew pozorom ani trochę spokojniejsza. Wszyscy się krzątali, załatwiali sprawunki, starali się dwa razy bardziej, żeby wszystko było na swoim miejscu i pomagali, gdy tylko było trzeba. Pelagonija też chciała pomagać, gdy reszta członków udała się na misję daleko daleko od siedziby. Chciała, żeby byli z niej dumni, kiedy wrócą i żeby mogła im opowiedzieć, jakie historie się wydarzyły podczas ich nieobecności. Bo jak to tak, żeby oni tylko byli zajęci na misji i wrócili z całą górą opowieści? Dziewczynka też chciała mieć, czym się pochwalić. Zwłaszcza, że początkowo chciała też się udać do Almery. Ba! Już nawet spakowała Amigo i procę od pani Aurory, ale starczyło tylko jedno, surowe spojrzenie dorosłych, żeby skrzyżowała rączki na piersi i wydymając policzki, zrobiła krok w tył. W końcu tutaj na miejscu też mogła pomóc.
    Dlatego kiedy usłyszała, że Theo, ten przemiły Theo, jest smutny, bo jego kanarek się zgubił,  nie trzeba było czekać długo, żeby ujrzeć jasnowłosą dziewczynkę biegającą z workiem ziaren i niezdarnym rysunkiem ptaka z napisem "Kanarek poszukiwany". Tuptanie dziewczynki po korytarzach, drogach i szlakach leśnych można było usłyszeć z daleka i nawet nie trzeba było odwracać głowy, żeby zobaczyć, kto tak niesubtelnie stawia kroki, wręcz obwieszczając swoje przybycie, ponieważ dziesięciolatka nawoływała słodkim głosem imię kanarka. Zrobiła po kilka sztuk takich rysunków z dokładnym opisem oraz informacjami. Nawet zadbała o nagrodę w postaci ciastek od Iriny, do której ślicznie się uśmiechnęła i ładnie poprosiła ["bo musimy znaleźć Mirlet, inaczej Theo będzie bardzo, bardzo, bardzo, bardzo smutny!"]. Potem poszła rozwieszać kartki i je rozdać. Najpierw zahaczyła o kuźnię.
    — Pani Eilis! Czy mogłaby pani przybić to ogłoszenie do drzwi? Bo do pani często ktoś przychodzi , a ja chcę znaleźć kanarka Theo — spytała, pokazując kobiecie niezdarnie narysowanego ptaka. Jako że umiejętności artystyczne Pelagoniji pozostawały wiele do życzenia, rysunek był krzywy i nawet nie przypominał kanarka. Obserwator wiedział jedynie, że to jakiś ptak, ale że kanarek? Nikt nie dałby sobie za to głowy uciąć. Pani kowal wzięła kartkę, przyglądając się przez chwilę obrazku.
    — Mam nadzieję, że Żar tego nie zje... — wymamrotała Eilis pod nosem.
    — Hm? Mówiła coś pani?
    — Naprawdę wygląda jak kanarek — powiedziała głośniej, zachowując kamienną twarz i pokiwała głową jakby z uznaniem, mimo że tak naprawdę nie miała zielonego pojęcia jak kanarki wyglądają. — Zaraz przybiję do drzwi.
    Pel wyrzuciła dłonie w górę ze szczęścia i zrobiła obrót, sprawiając, że spódnica sukienki zawirowała razem z nią. Szybko przytuliła się do nogi kobiety, mamrocząc krótkie "dziękuję" i posłała jej szeroki uśmiech, po czym zniknęła z kuźni równie szybko jak się w niej pojawiła.
    Kilka chwil później przez bardzo długi czas z panią Narcyzą namawiały Khardiasa do pomocy, ale koniec końców uległ, pozwalając absolutnie przeszczęśliwej oraz zadowolonej z siebie Eternum przymocować wstążkami po jego bokach ogłoszenia na futrze, żeby pomógł, biegając po okolicy. A nuż ktoś zerknie i zaświta mu głowie, że widział uroczego kanarka, który jest poszukiwany. Borzoj nie wyglądał rad ze swojego wyglądu, ale pani Narcyza miała szeroki uśmiech na twarzy, zaś Pelcia stanąwszy na palcach dała im obydwu całusa w policzek w podziękowaniu za pomoc w poszukiwaniach.
    Mała Pelagonija zawsze była w ruchu, ale nie umiała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio tyle biegała, tyle rozmawiała z ludźmi i ich wypytywała bez strachu czy wahania. Może dlatego, że miała cel i chciała kogoś uszczęśliwić. Może dlatego, że sama doskonale wiedziała, jakie to uczucie stracić drogiego swemu sercu przyjaciela i nie chciała, żeby Theo dalej był smutny, skoro była nadzieja na odnalezienie Mirlet. Może dlatego, że nie...
    — Panienko! Czy to ty szukałaś kanarka?! — Uniosła natychmiast głowę w stronę głosu i ujrzała starszego mężczyznę z pudełkiem, który machał do niej. Przebierała swoimi krótkimi nóżkami, jakby od tego zależało jej życie, żeby zaraz się znaleźć obok niego i podskakiwała, żeby zajrzeć do środka w nadziei, że ujrzy zgubę. Jej oczom ukazał się mały, biały ptaszek z nastroszonymi piórkami i usztywnionym skrzydełkiem, patrzył na nią z niepokojem, przez które łamało jej dziesięcioletnie serduszko. Natychmiast go rozpoznała.
    — Mirlet! Theo się o ciebie zamartwia — wyszeptała, powstrzymując pisk radości. Nie chciała bardziej straszyć zwierzątka niż już było. Wyciągnęła rączki po pudełko, niemalże podskakując w miejscu z niecierpliwości, gdy dochodziło do wymiany  pudełka z kanarkiem za ciastka. — Dziękuję! — powiedziała, nadal szepcąc i powoli poszła w stronę stajni, gdzie prawdopodobnie przebywał chłopiec. Im bliżej się znajdowała, tym bardziej przyspieszała niesiona euforią oraz chęcią dostarczenia dobrych wieści.
    — Theo! Znalazłam Mirlet! Proszę, przestań być smutny, bo mi też smutno! 

    Przysięgam


    Akamai
    Służyć bezinteresowną pomocą i dobrym słowem.
    Choćby zmęczenie próbowało ramiona me przygnieść do ziemi, tak długo, jak ktoś będzie potrzebował pomocy zjawię się i jej udzielę na ile będę w stanie. Nie tylko czynem, ale także i słowem służyć innym będę o każdej porze dnia i nocy. Poszukujący rady będą mogli jej u mnie szukać, strapieni odnajdą uśmiech i pocieszenie. Zapracowanym będę wsparciem i od nikogo nigdy nie będę oczekiwał zapłaty. Nagrodą moją będzie ich szczęście i radość wymalowana na twarzy.

    Lojalnym być wobec przyjaciół.
    Jeśli tylko znajdzie się ktoś, kogo nazwać będę mógł mi bliskim i jeśli on sam będzie miał zdanie o mnie podobne, wspierać go będę tak długo, jak obok siebie będziemy podążali przez ten świat. A gdyby rozdzieliło nas przeznaczenie, pamiętać o nim będę i wspominać ciepło, licząc, że ścieżki nasze skrzyżują się kiedyś i znów na siebie nawzajem liczyć będziem mogli. Bowiem po to nam właśnie dał Truin przyjaciół, aby niczym niepołączeni krwią bracia, mogli na sobie polegać.

    Krwi cudzej nie rozlewać.
    Choćby mojej własnej nieprzyjaciele łaknęli, obronię się, ale nigdy nie upuszczę ani kropli tego, co w ich żyłach płynie. Nie mnie przysługuje obowiązek karania ich za to, czego się dopuścili wobec innych. Za życia oceni ich własne sumienie, po śmierci zaś Truin rozpatrzy czyny tych żywotów. Będę więc bronił siebie i potrzebujących przed śmiercią z rąk cudzych, modląc się, by pan mój łaskawy dobrze przyjrzał się tym zagubionym sercom i pomógł odnaleźć dobrą, nienaznaczoną czerwoną posoką ścieżkę.

    Skromnie żyć, zbędnych dóbr się wyrzekać.
    Wierzę szczerze, że w tym wcieleniu nie jest moim przeznaczeniem i obowiązkiem bogacić się oraz otaczać zbędnymi dobrami. Będę więc przy sobie nosił jedynie to, bez czego żyć żadna istota na świecie nie może i to, co przez inną osobę zostało specjalnie dla mnie wykonane. Wszystko inne oddawać będę tym, którzy bardziej niż ja tego potrzebują.

    Jeśli zaś odrzucę to,
    czym kierować się poprzysiągłem,
    niech Truin duszę mą po śmierci zmiecie.


    Nudzi mi się w życiu, więc witam z kolejną postacią uwu
    Śmiało można używać u siebie, w razie wątpliwości odpowiem na pytania.
    Eve moi kodowi senpaie!
    Biały napis to odnośnik do zakładki.
    Autorzy artów: 32o | Tuti_hosi (konto niestety usunięte)
    Hej ho!