sobota, 30 listopada 2019

Od Kai CD Nagi

Śmierć nie jest mi straszną.
Kai drgnęła, jakby gdzieś pod stopami przebiegła jej niesforna, zagubiona mysz, jakby po skórze pleców przewinął się przeciąg (który zresztą w pokoju był, mając na uwadze otwarte okno i niedomknięte drzwi). Czy śmierć była straszną? Raczej nie, w końcu nie była dla nikogo, kto potrafił rzucać się prosto w wir bitwy, byleby dostrzec jak najwięcej szczegółów, kto wyruszał w trasy z błędnymi rycerzami poszukującymi przygód oraz złot czy pogromcami potworów, byleby być pierwszą, która spisze ich przygody. Kto gnał szaleńczym galopem na koniu, choć szczerze obawiał się tych czterokopytnych stworów, byleby dostrzec mieniące się w świetle słońca łuski zdziczałych smoków, prawdopodobnie ryzykując przypalenie swoich kręconych kudłów. W tym ostatnim przypadku może nie życia, w końcu Kai ognia nigdy się nie obawiała. Jak bać się czegoś, co nigdy nie zrobiło ci krzywdy, co posłusznie spełniało każde polecenie oraz żądanie, otaczało ciepłem oraz sprawiało, że czuła się pewniej?
Aczkolwiek wielkie i ostre kły gadów robiły na niej wrażenie oraz choć odrobinę mroziły krew w żyłach, nawet jeżeli należały do martwego osobnika.
Nie, Montgomery śmierci się nie bała, nawet jeżeli nie posiadała nad nią żadnej kontroli, i nie miała zamiaru bać się jej, gdy nadejść miał czas spojrzeć w chłodne oczy. W końcu tyle razy uciekała spomiędzy jej objęć, może i śmiejąc się prosto w twarz kostuchy, byle w ostatecznym starciu stanąć jak równa z równą. Z należytą dumą, odrobiną pychy oraz poczuciem, że życia nie zmarnowała na sadzenie kartofli oraz doglądanie pól uprawnych, bo do tego nigdy się nie nadawała. Rośliny za nią nie przepadały.
Nie, Montgomery śmierci się nie bała. Przynajmniej tej swojej
Serce może i mocniej zabiło, podskoczyło w klatce piersiowej, chcąc wyrwać się spomiędzy żeber, gdy tylko dotarł do niej sens słów Nagi. Tak, przy swoim boku podczas tej podróży w rodzime strony chciała jej i nikogo innego, bardki Kai Montgomery z Wysp Fliss. Promienisty uśmiech wypłynął na twarz kobiety, nos uniósł się ku sufitowi, a dzwoneczki zawtórowały, szczęśliwie obijając się o siebie i niby wydając z siebie trel młodych, egzotycznych ptaków, które chowały się pośród buszu zielonej gęstwiny.
Zdążyła również zauważyć uśmiech, który wykwitł na ustach towarzyszki, a to wprawiło serce w jeszcze szybsze, jeszcze szczęśliwsze bicie, nawet jeżeli ten niespotykany wyraz został pospiesznie zastąpiony codzienną maską egzorcystki.
— W takim razie winnaś się spakować.
Bardka gwałtownie pokiwała głową, już szykując się do szybkiego wybiegnięcia z pokoju, byleby wykonać tak nielubianą czynność jak najprędzej i w końcu znaleźć się na szlaku. Oczywiście w odpowiednim momencie zorientowała się, iż wypadałoby odpowiedzieć. Dzwonki zadzwoniły niby złośliwym chichotem.
— Tak, tak, w końcu nie chcemy, żebyś z mojego powodu musiała odkładać rozpoczęcie swojej drogi, tak tak — wykrztusiła z siebie w końcu, jeszcze raz pokiwując głową. — A więc pędzę się spakować, rozumiem, że widz... — zająknęła się, prychając na swoją głupotę — spotykamy się przy stajniach?
I nawet nie czekając na odpowiedź egzorcystki na własne pytanie, po prostu pognała czym prędzej zapakować swoje najpotrzebniejsze manatki oraz dać buziaka w chudy policzek Dezego i pożegnać się odpowiednio, mówiąc, gdzie się zmierza, kiedy się wróci (a tego Montgomery i tak nie wiedziała) i życząc mu wszystkiego dobrego, samych udanych podbojów miłosnych oraz niepołamanych kości, bo przecież jak się jest takim chucherkiem to o te bardzo łatwo, a jeszcze gdy bawi się w poskramiacza bestii i innych groźnych stworów wraz z Krabatem, to jakby podstawiać się i krzyczeć a mi bardzo miło, jak ktoś łamie mi piszczele i kości strzałkowe.
[ Komu w drogę, temu czas ]

Od Cahira cd. Leonarda

Odprowadził Leonarda wzrokiem, skrzyżował ręce na piersi, jeszcze raz objął spojrzeniem bibliotekę. Ruszył w kierunku regałów po lewej stronie. Ta część pomieszczenia była lekko zacieniona, osłonięta wysokimi półkami od światła wpadającego przez okna. Cahir przebiegł wzrokiem po grzbietach książek ustawionych na pierwszym napotkanym regale, bacznie przyjrzał się tytułom. Pan labiryntu: Roderyk Odważny, Ostatnie oblężenie Marmurowego Miasta, Wielka wojna - podboje Augusta Śmiałego, Sekrety królów Ethiji. Szpieg odczuł pokusę, by przejrzeć strony wybranych pozycji. Przepadał za literaturą historyczną, był to chyba jedyny gatunek, który prawdziwie go zajmował. Wyciągnął dłoń po Roderyka Odważnego, lecz nie sięgnęła ona celu, zamarła w powietrzu tuż przed purpurową okładką. Cahir westchnął, cofnął rękę. Nie powinien się rozpraszać. Przecież nie po to tu przyszedł.
Minął kilka półek i dwie niewielkie biblioteczki, nim dostrzegł skromny stolik zasłany rulonami map. Wszystkie wyglądały na stare, każda była pożółkła, miała wystrzępione brzegi. Część z nich  ciasno przepasana była czerwoną wstęgą, inne były rozwinięte, rozłożone na blacie. Połowa jednej, wyjątkowo dobrze zachowanej, wisiała w powietrzu, powiewała smętnie, żałośnie wyciągając się ku pokrytej kurzem podłodze. Cahir zbliżył się, ujął ją w upierścienione dłonie.
Ovenore, głosił tytuł krzykliwy, przepastny, bajecznie wielki. Jego litery były pochyłe, zapisane w fantazyjny sposób. Cahir zerknął na plan miasta, przyjrzał się centrum. Nie musiał czytać nazw budynków, ulic i dzielnic, znał je doskonale, z pewnością wiedział o niektórych miejscach więcej, niż mówiła mapa. Zobaczył pałac królewski, wysmukłe mieszczańskie kamienice, wały obronne miasta, plątaninę labiryntów, dom namiestnika, dzielnicę nędzy, plac straceń, niektóre ważniejsze domy towarowe, zajazdy i siedziby cechów rzemieślniczych. Przebiegł wzrokiem po zarysach ulic, które niegdyś mijał codziennie. Każda zaznaczona na mapie miniatura miejsca znanego z rzeczywistości, eksplodowała w jego umyśle żywą reminiscencją. Zaczął przypominać sobie fasady budynków, znajome ludzkie sylwetki, barwne szyldy, ciasne, duszne uliczki, ciemne zaułki, strzeliste mury osłaniające miasto. Niemal słyszał uderzenia końskich kopyt o bruk, niemal widział wąskie przejścia gęste od cieni, prawie czuł zapach kurzu w suchy, letni dzień.
Na ile to było możliwe, przesunął pozostałe mapy w kąt stołu, rozłożył na nim plan Ovenore. Na usta Cahira wpełzł cichy półuśmiech, gdy jedną ręką oparł się o blat, a palcem drugiej zaczął wodzić po szorstkiej, wyblakłej miejscami fakturze.
Tu mieszkał przez prawie cztery lata. Pod tą oberżą podprowadził rasową klacz baronowi VonDerowi, który pewnego dnia stawił się w Ovenore, gdyż miał do przekazania królowi Roderykowi depeszę z Fosse. Tu kiedyś ograł właściciela drobnego interesu kupieckiego na taką sumę, że ten padł zemdlony na posadzkę. Tu spędzał słoneczne dnie w stolicy, tu czytał książki, tu przychodził, by kraść drobne błyskotki przejezdnym, tu kiedyś uczestniczył w bójce, i wciąż doskonale ją pamięta, bo ma przez nią okropną bliznę na przedramieniu. Na tym uskoku klacz barona złamała nogę, gdy Cahir gnał na niej na łeb na szyję podczas wyjątkowo niesprzyjającej pogody. Tu poznał Rhiannon, w tym lesie ukrywał się kiedyś przed żandarmerią, a w tej celi spędził trzy tygodnie z hakiem jako podejrzany o malwersację i nieczyste interesy, po czym ostatecznie wypuszczono go z braku wiarygodnych poszlak. Tu po raz pierwszy spotkał tego, którego potem wysmagano na oczach stolicy, a na tym placu zawisło sześciu, którzy zginęli, ponieważ...
Wystarczy. Cahir zwinął mapę w rulon, włożył ją pod pachę. Zaczął od niechcenia przerzucać resztę, sprawdzać tytuły. Nie znalazł niczego interesującego. Wrócił do miejsca, gdzie rozstał się z Leonardem. Blondyn już tam czekał. Minę wciąż miał nietęgą.
— Udało ci się coś znaleźć? — zagadnął Cahir, wychodząc z zacienionej przestrzeni między regałami na jasne światło poranka, zalewające bibliotekę od tej strony.
Leonardo uniósł wzrok: obojętny, znużony, mało przyjazny. Jego wargi wygięły się lekceważąco, z pewną źle skrywaną wyższością. Poza, w której stał, sprawiała, że wyglądał jak chodzące uosobienie arogancji.
— Coś tam niby mam. — Nie zaszczycił szpiega spojrzeniem, jedynie wyciągnął ku niemu dłoń, w której znajdowała się długa rolka pożółkłego, sypiącego się pergaminu.
Cahir rozłożył mapę, zmrużył lekko oczy, skierował ją pod światło. Blask słoneczny oślepiająco zamigotał mu w oczach, prześwietlił litery i rysunki.
— Och, no proszę, Soria — głos Cahira drgnął uśmiechem, jakąś ledwie słyszalną, nieznaną dotąd nutą. Wyraz jego oczu na moment przestał być przenikliwe lodowaty, bezwzględnie katalogujący i wybitnie zuchwały. — Mapa stolicy z pewnością mi się przyda. Szerze mówiąc, zależało mi na niej najbardziej. Dziękuję.
Zwinął ją ostrożnie, powoli, możliwie najdelikatniej. Miała powycierane rogi, była zniszczona, niewątpliwie starsza niż on i Leonardo razem wzięci, a więc i zapewne pod wieloma względami nieaktualna. Cahirowi to nie przeszkadzało. Oglądał Sorię na własne oczy zaledwie kilka razy, prawie nie znał miasta, wiedział, że przyda mu się jakakolwiek pomoc.

Leo? ♥

piątek, 29 listopada 2019

Look, this face, it isn't me

T.I. Softmantle
rektor DUM 1672-1677
Tadeusz Idiveus
Softmantle


154 • 05.05 • medyk • czarodziej • Defros • Rana lessonae
Zaczyna dostrzegać, że zawodzi go umysł.
Z lustra spoglądają na niego chłodne oczy zupełnie obcego mu młodzieńca, którego nie zna i którego charakteru nie potrafi odtworzyć w swej pamięci. Nie wie, jak się nazywał, jak się zachowywał, z kim się zadawał. Kończyny nie potrafią odszukać w swych wspomnieniach wzoru na skracanie się ścięgien, mięśnie nieudolnie odtwarzają nerwowe skurcze. Neurony partaczą najprostsze równania złożone ze wzorów skróconej miłości. Błękitna kamizelka układa się niepoprawnie, jej powierzchnia nie odpowiada powierzchni wybrakowanej o człowieczą duszę. Iluzoryczne ciało się dusi, iluzoryczne serce przeraźliwie łomocze i grozi zawałem. Mara podtrzymywana powoli powracającą do niego łaską oraz drobną pomocą kipiącej energii w amulecie nie potrzebuje nawet tlenu, ale telepie się, ostrzega przed pęknięciem.
Starość, niedołężność oraz zabierający ze sobą wspomnienia czas po raz pierwszy od ponad stu lat zaczynają go przerażać. Może uświadamia sobie, co tak naprawdę stracił. W końcu, kiedyś należało.
Nici magii zaczynają ślizgać się po żabim śluzie, wypadają spomiędzy grubych palców, odbijają się od błon. W przestrzeni pęka magiczny materiał, iluzja rozmywa się, rozpływa się.
Pozostaje on. Żaba.
Zwierzęta według niektórych kongitywistów oraz egzorcystów dusz nie posiadają. Tak jest łatwiej.
Szuflada trzaska, w jej ciemnościach ginie magiczny amulet, a wraz z nim młodzieńcza buta, chęć powrotu do tego, co kiedyś oraz piękne wspomnienia przyjmujące formę jednorodnej, poszarzałej masy. Straciły barwę błękitnej wstążki, którą zawsze przewiązywał złote włosy. Jasnoróżowy, długi jęzor chwyta w locie za upierdliwie bzyczącą od kilku minut muchę.
Koniec bajki, koniec opowieści. Marność nad marnościami i wszystko marność.

No patrzcie, żaba się doczekała. Na wizerunkach rysunki dla dzieci autorstwa August Ro oraz Mariny Evlanovej. W tytule Thom Yorke. Historia z chronologią zostanie dodana kiedyś. Tadeusza można używać po konsultacjach.


poprzednia kapejka
ostatnia aktualizacja: 17.05.2022

środa, 27 listopada 2019

Od Victariona cd. Narcissi

Victarion zerknął na nią spod oka; przez jego wargi przebiegł cień uśmiechu.
— Zaraz się przekonasz. — Podniósł głos, aby mogła go usłyszeć mimo wiatru i błota rytmicznie mlaskającego pod kopytami koni. — Stawiam dzban czerwonego ethijańskiego, jeśli za trzy godziny nie znienawidzisz północnego brzegu. No, góra cztery.
Narcissa lekko zwróciła głowę w jego stronę. Nie widział za dobrze jej twarzy, tonącej w mroku, ale mógł przysiąc, że się uśmiechnęła.
— Czerwonego ethijańskiego? — powtórzyła powoli, nieco przeciągając zgłoski, jakby z namysłem. W jej tonie zadrżała jakaś nowa nuta. — Szkarłatu Phale?
— Właśnie tak.
Czerwone ethijańskie. Szkarłat Phale. Krew lwa. Którejkolwiek nazwy by nie użyli, wciąż kryło się pod nią wino o głębokiej barwie dojrzałego burgunda, najlepsze wino Ethiji, ciężkie, wytrawne i cierpkie, cieszące się zasłużoną sławą w całej Iferii.
Na chwilę zapadło milczenie. Plask-plask-plask, kopyta uderzały o rozmiękłą ziemię, bryzgając błotem na boki. Noga Funta osunęła się niezgrabnie w kałużę z głośnym chlupnięciem.
— Stoi — oznajmiła w końcu Narcissa z nieziemskim spokojem, nieco prostując się w siodle i jakby odruchowo wyrównując mankiety; gestem krótkim i wytwornym, eleganckim, prawdziwie arystokratycznym.
Victarion parsknął śmiechem.
— Ale-ale — mruknął — jeśli mam rację i będziesz przeklinać północny brzeg i nocne warty…
— To co?
— To czyścisz jutro Funtowi nogi z błota za mnie.
— Dobrze. — Nawet się nie zawahała.
Victarion znów się cicho roześmiał, pokręcił z niedowierzaniem głową. Ani przez chwilę nie wątpił, że wygra; kilka godzin w tej chujni łamało każdego. Sam tego doświadczył na pierwszym nocnym patrolu. Cholera, nawet nie, przecież doświadczał tego prawie co noc — nieważne jak ogrzany i wyspany by nie zaczynał patrolu, po kilku godzinach jedyne słowa, jakie opuszczały jego usta, brzmiały „kurwa mać” i „ja pierdolę”.
Potem już tylko ponuro milczał.
Ale przynajmniej jutro nie będzie bawił się w szukanie nóg Funta pod grubą warstwą błota. Nieco poprawiło mu to humor.
— Naprawdę uważasz, że myśl o winie podtrzyma cię na duchu przez resztę nocy? — zagadnął Narcissę po chwili, trochę zaczepnie.
Wyjechali już dawno spomiędzy zabudowań gildii — jej światła powoli nikły i malały za ich plecami — i skręcili z bitej drogi przecinającej ogród na tę między polami; nierówną, błotnistą koleinę, rysującą się niewyraźnie w mroku. Gdzieś od niej powinna odbić kolejna, jeszcze mniejsza, prowadząca łagodnym łukiem na południe, w stronę rzeki i trzeciego mostu Tirie.
Tam, gdzie — jak zwykle — będzie na nich czekał dzienny patrol, zmarznięty, zmęczony, głodny i niezadowolony.
— Myśl o krwi lwa to dobra myśl — zauważyła Narcissa lekko. W jej głosie, mimo doskonale uprzejmego i pozornie swobodnego tonu, czaił się dystans.
Jest ostrożna, uznał.
— Żadna myśl nie jest dość dobra na północny brzeg. Toną w tym gównie. — Zatoczył ręką sugestywny krąg.
— Tak? — Powątpiewanie Narcissi było niemal namacalne. Rozejrzała się nieco manifestacyjnie, przeczesała wzrokiem puste, zimne pola otulone atramentową czernią, zerknęła niedbale na niebo, znów wróciła spojrzeniem do Victariona. — Więc chcesz powiedzieć, że cała ta zła sława północnego brzegu bierze się z odrobiny błota?
Odrobiny. Uśmiechnął się drwiąco i z sympatią jednocześnie; ostrożna, tak, ale nie mdła. Narcissa mogła okazać się ciekawszym towarzystwem niż przypuszczał.
Odrobiny.
Ciekawe, jak będzie śpiewać, gdy ręka zdrętwieje od trzymania pochodni, zesztywnieją jej plecy i straci czucie w nogach, zmęczony koń zacznie się potykać i osuwać w mokrą ziemię, jeden nieostrożny krok będzie mógł zaprowadzić ją w moczary, a za całe światło będzie służył jeden kopcący drąg.
Południowy brzeg — ze swoim eleganckimi, szerokimi drogami, brukowanym gościńcem biegnącym prosto w stronę Sorii i wszechobecnymi światłami Tirie — brzmiał przy tym jak wieczorny spacer.
Odrobiny.
— Tyle starcza — wymruczał Victarion miękko, pobłażliwie — żeby żadna pociecha nie była wystarczająca. Ani grzaniec, ani tiedalska starka, ani ciepłe łóżko, ani kobie… A-ach, kurwa mać.
Ściągnął ostro wodze.
Narcissa zatrzymała swojego konia kilka kroków dalej, posyłając Victarionowi zaskoczone spojrzenie.
— Przejechaliśmy skręt — wyjaśnił, okręcając Funta w miejscu. Zmrużył oczy, próbując przebić wzrokiem gęstą ciemność. — Ja pierdolę, ciemno jak w dupie.
— Może jednak zapalimy pochodnię?
— Nie.
Spiął Funta — jakiś spory kształt zwinnie uskoczył sprzed kopyt — tamten pies? doszedł za nimi aż tutaj? — pochylił się lekko w siodle, wpatrzony w rozmyty zarys drogi; skupiony, uważny, czujny.
Nie zdarzało mu się to. Nawet, gdy oczy — chociaż widzące ostro i wyraźnie, wyczulone jak doskonałe narzędzie, wyławiające kształty i zarysy z mroku z chirurgiczną precyzją — czasem zawodziły podczas zbyt ciemnych nocy, zawsze zostawał jeszcze jeden zmysł; zmysł drogi, poczucie czasu, dystansu i kierunku, pamięć do miejsc, intuicja. Dlatego zawsze prowadził sprawnie i zdecydowanie, pełen spokojnej pewności. Dlatego rzadko błądził.
A akurat dzisiaj musiał przegapić tę zasraną ścieżynkę.
— No, jest. — Zatrzymał się, poczekał, aż Narcissa się z nim zrówna. — Dojedziemy nią prosto nad rzekę.
Skinęła krótko głową.
Aż do rzeki jechali w całkowitym milczeniu. Narcissa była zamyślona, Victarion zirytowany — trochę sobą, trochę ścieżką, a głównie faktem, że musiał się jej pilnować i nie mógł przejechać na przełaj przez pola. Byłoby szybciej, a teraz i tak prawie nic na nich nie rosło. Mimo tego Fiona, gdy tylko napomknął na ten temat, zapowiedziała mu ponuro, żeby nawet nie próbował, bo gildyjny rolnik go za to zabije.
Pies cicho jak duch szedł wciąż za nimi; czerwone ślepia raz czy dwa błysnęły w mroku. Funt jednak nie wydawał się choćby w najmniejszym stopniu zaniepokojony jego obecnością — szedł spokojnie, niemal nieśpiesznie, z wielką niechęcią podrywając się do kłusa, gdy w końcu dojrzeli dzienny patrol; potężną sylwetkę na równie potężnym siwku, oświetloną chybotliwym blaskiem pochodni.
— Stać! Kto idzie? — Grzmiący bas Aarona Waynlorda rozbrzmiał surowo, odbił się od migotliwej powierzchni rzeki, rozpłynął w ciemności.
Victarion, nie zatrzymując Funta, zrzucił kaptur, uniósł lekko dłoń.
— Nocna zmiana. — Podjechał płynnym łukiem, zatrzymał się w kręgu światła. Waynlord uniósł nieco pochodnię, przyjrzał mu się podejrzliwie. — Przejmujemy północ.
— A, Calder — burknął Waynlord; w jego głosie trudno było doszukać się choćby cienia sympatii. Gdy uniósł pochodnię tak, aby lepiej zobaczyć Narcissę, niespodziewanie ciepły i zaskoczony uśmiech rozświetlił jego twarz. — I Narcyza? Bogowie, co ty tutaj robisz?
Narcissa uniosła nieznacznie kąciki ust w delikatnym uśmiechu.
— Fiona poprosiła mnie o pomoc dla patrolu.
— Fiona, hm — Waynlord zmarszczył brwi. — Fiona jest na południowym brzegu. Co robisz tutaj?
— Tak się podzieliliśmy. — Narcissa wzruszyła ramionami. — Z Fioną pojechał Rawen.
— Źle się podzieliliście — orzekł Waynlord surowo. Rzucił Victarionowi tak nieprzychylne spojrzenie, jakby nie miał najmniejszych wątpliwości, że to jego pomysł. — Zamień się z Rawenem, na pewno się zgo...
— Duża jest, nic jej nie będzie — przerwał mu Victarion niecierpliwie. Wyjął pochodnię z torby. — Możemy?
Waynlord niechętnie skinął głową.
Pochodnia, przytknięta do ognia, rozbłysła gwałtownym blaskiem; gorące światło oblało twarz Narcissi, zagrało na włosach miedzianym refleksem, zalśniło w oczach, wskrzeszając w nich morze bursztynowych iskierek.
— Uważajcie na siebie. — Tym razem w tonie Waynlorda zabrzmiała szczera troska. — Jest mokro i ślisko, na łąkach można ugrzęznąć. Calder, nie zjeżdżaj ze ścieżek.
— Nie zjeżdżam ze ścieżek.
— A w razie kłopotów trzy razy zadmij w róg.
— Wiem.
— I pamiętaj, żeby ominąć dom Owyne’ów od zachodu.
— Pamiętam.
Victarion z trudem powstrzymywał rozdrażnienie w głosie.
— Trzymaj się, Narcyzo — dodał jeszcze Waynlord z głębokim westchnieniem, obracając swojego siwka w stronę gildii. — I pilnuj Caldera. Spokojnej warty, północ.
— Dziękujemy, Aaronie! — zawołała za nim Narcissa.
Victarion naciągnął z powrotem kaptur na głowę i, mrużąc oczy, odprowadził wzrokiem sylwetkę oddalającego się Waynlorda. Chłodny powiew wzburzył ciemną wodę, rozległo się ciche pluśnięcie; powietrze zdawało się uginać pod ciężarem bezgwiezdnego nieba.
— Pojedziemy chwilę wzdłuż rzeki, potem odbijemy na północ — powiedział Victarion w końcu, na wypadek, gdyby Narcissa miała jakiekolwiek wątpliwości, kto tu dowodzi. Zacisnąwszy palce na jasno płonącej pochodni, trącił Funta łydką; ruszyli stępa. — Za Owyne’ami skręcimy na wschód i objedziemy gildię od tyłu, łąkami.
— A potem?
— Potem znów wrócimy w stronę rzeki. — I cała parada się powtórzy, zajebista zabawa, karnawał roku. Przelotny, ironiczny grymas przeciął jego usta. — Pochodnia pali się mniej więcej dwie godziny, przy następnej się zmienimy.
— W porządku.
Mimowolnie sprawdził, czy pies nadal idzie za nimi; blask pochodni wyłonił z mroku posągową sylwetkę ogromnego borzoja z czerwonymi ślepiami.
— Widzę, że mamy towarzystwo — mruknął Victarion obojętnie, przez chwilę przyglądając się zwierzęciu. Zaraz jednak wrócił spojrzeniem do Narcissi i jej bladego profilu rysującego się w blasku ognia, przyjrzał jej się z pewnym zajęciem.
Narcissa. Narcyza. Uznał, że druga forma podoba mu się bardziej.
— Długo znasz Waynlorda? — zapytał niedbale, od niechcenia.

Narcyza? ♥

Od Ophelosa CD Narcissi

— To był ciężki dzień, drodzy panowie.
Ophelos podniósł ponury wzrok na swoją kuzynkę, która najwidoczniej miała już dosyć (zresztą, nic dziwnego) tych marnych przekomarzań mężczyzn. I bardzo dobrze, że jednak się odezwała, przerywając tę niewygodną, klejącą się jak żywica, ciężką ciszę. I bardzo dobrze, że nie mieli już nawet szansy się odezwać, bo Chryzant miał wrażenie, że jeszcze kilka słów, a krtań już ściśnie całkowicie, nie pozwalając żadnej głosce wymknąć się spomiędzy warg. A gdy to się stanie, pozostaną jedynie pięści. 
Przecież rycerzowi nie wypadało. Skinął więc jedynie głową, może i na wszelki wypadek przygryzając policzek, aby na pewno nic więcej nie powiedzieć, nie żachnąć się jak komplety idiota, którym zdecydowanie był.
— Muszę was przeprosić, nie czuję się dzisiaj na siłach do dalszej dysputy.
I po prostu wyszła z pomieszczenia, z bladymi policzkami oraz odrobinę zamglonym spojrzeniem. Ophelos, choć najchętniej rzuciłby się za nią, by po raz kolejny przeprosić, wybłagać przebaczenie, odprowadził biesa zmartwionym, siwym wzrokiem, w duchu modląc się, że ten zaopiekuje się odpowiednio kobietą, dając jej upragniony spokój oraz zapewnienie bezpieczeństwa, bo najwidoczniej oni, towarzysze, temu zadaniu podołać nie mieli. Mężczyzna podniósł dłoń do policzka, drapiąc się po zaniedbanej brodzie, w której zresztą zazwyczaj po prostu nie chadzał. Teraz jednak ta dosyć sprawnie i skrzętnie zasłaniała te brzydkie szramy, z których mogła zrobić się jedna blizna, może dwie. Westchnął ciężko, zerknął spode psa na pozostałą trójkę mężczyzn, a następnie, skinąwszy im głową, bo na słowa już wolał się nie silić, wyszedł z pomieszczenia, będąc zbyt zmęczonym oraz podburzonym, by cokolwiek starać się ustalać, czymkolwiek zajmować. 
Schody skrzypiały, deski w kilku miejscach uginały się pod butem, lekko niepokojąc Ophelosa, a przy tym zdradzając jego obecność, choć w karczmie panował wystarczający gwar, by jednak zatuszować bardziej podpitym przybycie blondyna. Okiem zahaczył o pannę krzątającą się za ladą, tę samą, która poprzednio zaoferowała mu swą pomoc oraz informację bez zbędnych pytań. Posłał jej słaby, a jednak pełen obietnic uśmiech, a następnie poprawiając pelerynę oraz zarzucając kaptur na głowę, wyszedł na zewnątrz, wcześniej jeszcze palcem podpowiadając jednemu z lekko podchmielonych graczy, którą kartę powinien tym razem zagrać.
Kroki swe skierował oczywiście do koni całej zgrai, zwłaszcza tego jednego, szczególnego, który zarżał radośnie, gdy Chrysanthos tylko pojawił się w polu jego widzenia. Mężczyzna położył dłoń na ciepłych chrapach, szepcząc słodkie słówka, choć te prędzej miały uspokoić jego samego po podróży pełnej przygód, niźli zwierzę z wyjątkowym spokojem spoglądające na swego właściciela. 
Ciche kroki przykuły uwagę rycerza. Ten momentalnie, stanąwszy na ugiętych nogach i ułożywszy palce wokół rękojeści miecza, uniósł wzrok. By spotkać się z tym znajomym, pełnym arogancji spojrzeniem. Blondyn wyprostował się, zdjął kaptur i skinął głową szlachcicowi, bo przecież tak wypadało, nawet jeżeli nie miał dzisiaj humoru na ich specyficzne dyskusje. 
— Nie spodziewałbym się ciebie tu spotkać, jeszcze o tak późnej godzinie — zauważył, niby zagajając jakąkolwiek, nic nieznaczącą rozmowę, choć w myślach skarcił się momentalnie za te słowa. Stać było go na lepsze.
— Nawzajem — odpowiedziała mu praktycznie ciemna plama. Chryzant prychnął, na szczęście jedynie w myślach. Nie do końca sam wiedział, czy zrobił to z urażenia, bo przecież gdy rozmawiało się z drugą osobą wypadało ukazać twarz, a może jednak z zawiedzenia, iż nie dojrzy tym razem tego haczykowatego nosa Leonarda. — Myślałem, że będziecie raczej odpoczywać, szczególnie po wyprawie, która to zresztą, mam nadzieję, zakończyła się owocnie.
Ophelos parsknął cichym śmiechem, pokręcił głową i może nawet drapnął się po brodzie, drugą dłonią klepiąc bułanego ogiera po szyi. 
— Jeżeli kilka szram na policzku oraz nowe rodzinne sprzeczki na barkach da się nazwać jakąś zdobyczą to tak, jak najbardziej — stwierdził i niby wzruszył od niechcenia ramionami. — A siostra powiada, że świeże powietrze szybciej sprowadza sny do głowy, tak więc, krótka przechadzka do przyjaciela — tu zerknął jeszcze raz na konia, który tym razem postanowił całym ciężarem łba oprzeć się o jego ramię — raczej nie powinna mi zaszkodzić. Odpoczynek i tak będzie krótki. A wy, jak przetrwaliście podróż?
Czuł jak srebrne, zimne oczy obserwują dłonie gładko pływające po złotawej sierści. Drgnął, jednak nie skomentował tej szczegółowej obserwacji, której właśnie był poddawany. Zresztą, czynność była odwzajemniana.
— To dobrze. Można uznać, że również bez przeszkód. Nikt nie zachorował, nikt nie ubył. Również obyło się bez kłótni, więc raczej pomyślnie.
Ophelos wyprostował się, ostatecznie zdejmując dłoń ze zwierza, które jednak nadal pozostawało blisko swojego partnera. Uśmiechnął się pod nosem, czując jak ciepłe powietrze wdmuchiwane jest w jego włosy, a chrapy bawią się lokami, brudząc je odrobinę. Skinął Leonardowi głową, szczerze ciesząc się z pozytywnych informacji.
— Cieszy mnie to niezmiernie — oświadczył, rozpromieniając się choć na chwilkę, co musiało wyglądać ironicznie z tą niezadbaną brodą czy worami pod oczami, które tak bardzo nie pasowały do wizerunku wzorowego, posłusznego rycerza na białym koniu. Opuścił na chwilę wzrok, marszcząc czoło, niby zastanawiając się chwilę. — Zdaję sobie z tego sprawę, że nie przedstawiłem się wam należycie, choć pewnie moje imię i tak zdążyło dotrzeć ukradkiem do waszych uszu – zauważył, tu podnosząc siwe spojrzenie i poczynając kilka kroków w kierunku towarzysza. — Ophelos Chrysanthos, aczkolwiek wolałbym ostać przy Chryzancie, jeżeli byłaby taka możliwość — przedstawił się, wyciągając dłoń w kierunku Leonarda.
Czuł to lustrujące spojrzenie, prześlizgujące się jak wąż po całym ciele. Od czubków skórzanych butów, aż po koniuszek nosa, oczywiście zatrzymując się na dłuższą chwilę na dłoni zawieszonej w powietrzu. Oczywiście, nie odwzajemniając uścisku.
— Wasza kuzynka wyglądała ostatnio dość nieciekawie.
Zabrał więc dłoń, łapiąc ją pomiędzy palce drugiej, oczywiście nerwowo, ale byleby zatuszować ten nieudany gest sprzymierzenia. Mężczyzna następnie odchrząknął, podrapał się po nosie i opuścił wzrok, niby zbesztany ogar, który utonął we własnych marzeniach i nie w porę rzucił się na zająca. Ophelos pokiwał ostatecznie głową.
— Tak, chciałbym podejrzewać, że miało w tym udział zmęczenie podróżą, ale... — zawahał się, ściągnąwszy brwi w konsternacji — podejrzewam, iż jednak coś ją trapi. A dzisiaj nie było czasu i momentu, w którym mógłbym się o to dopytać. Wcześniejszy odpoczynek zrobi jej lepiej, niźli rozmowa z niesfornym kuzynem.
Jedyną odpowiedzią było skinięcie głową, w dodatku niewyraźne, zasłonięte przez kaptur.
— Spokojnej nocy, pasterzu.
A Ophelos nie miał zamiaru go zatrzymywać, walczyć o każde kolejne zdanie, minuty rozmowy, jakby zależało od tego jego własne życie. Ten dzień trwał wystarczająco, by już nie starać się sztucznie go przedłużać. Odwzajemnił skinięcie głową, przenosząc ciężar ciała na drugą nogę, splatając ręce na klatce piersiowej. Może i uśmiechnął się delikatnie, słysząc, jak nazwał go szlachcic.
Tak było zdecydowanie lepiej. 
— I wzajemnie. Jutro czeka nas długi dzień.
Stał tak przez chwilę, nadal z zaplecionymi rękoma na piersi, obserwując, jak drugi mężczyzna powoli odchodzi w jedynie sobie znanym kierunku. Ophelos westchnął ciężko i nie czekając dłużej,  zarzuciwszy kaptur na głowę, również zadecydował, iż lepiej oraz zdrowiej będzie udać się na należyty spoczynek. W końcu ten dzień i ta noc były wystarczająco długie.
Ludzi przy stołach było już zdecydowanie mniej, choć niektóre niedobitki nadal starały utrzymać się na swoich miękkich nogach, podpierając się drewnianych ścian. Chryzant uśmiechnął się pod nosem, ostatecznie decydując się na podejście do lady, za którą nadal krzątała się, zmęczona bardziej niż za pierwszym razem, kiedy ją widział, dziewczyna. Rycerz oparłszy się o drewno łokciami, pochylił się do przodu, przy okazji ściągając kaptur z głowy, bo przecież tak przy rozmowie, to nie wypadało.
Choć nie wszyscy się tym przejmowali, jak już było mu dane się przekonać.
— Nie mieliśmy okazji podziękować — stwierdził, przechylając lekko głowę w bok, może i zawadiacko, kto wie. Aczkolwiek z rozczochranymi włosami oraz zmęczonym spojrzeniem brakowało temu wyrazowi odpowiedniego tonu.
Dziewczyna w odpowiedzi odwzajemniła uśmiech, nie targnęła się jednak na słowa. Blondyn westchnął i uciekł spojrzeniem w bok.
— Przepraszamy również, że przychodzimy dziękować o tak później porze oraz w tak niesprzyjającej atmosferze — tu zerknął na mężczyznę, który w czasie tych słów z wielkim hukiem przewrócił się na deski karczmy — ale byliśmy w pośpiechu, a wydaje mi się, że cała moja kompania, mając na uwadze konkretne osoby, już i tak rozmowy przeprowadzała w dosyć napiętych emocjach oraz stosunkach. Spóźnialski tego zdecydowanie nie łagodził, tak więc nie mieliśmy nawet czasu, by odpowiedzieć słowem — oświadczył.
— A czego spóźnialski potrzebuje?
Mężczyzna wyprostował się jak struna, może i nie spodziewając się aż tak konkretnych oraz dobitnych słów od stosunkowo drobnej kobiety, która teraz obdarzała go odrobinę chłodnym, znudzonym spojrzeniem ciemnoniebieskich oczu, przecierając szmatą szklany kufel. Chryzant westchnął w końcu, dłonią targając za i tak już potargane włosy.
— Informacji. Obiecuję się zbytnio się nie narzucać, choć i tak już to robię.
Kobieta głośno wypuściła powietrze z płuc, rycerz zauważył jednak mały uśmieszek na jej twarzy.
— Idź do pokoju. Przyjdę za trzydzieści minut. — Odwróciła się do niego plecami, odstawiając kufel na jedną z pólek. — W tym czasie chyba zdążysz przywołać się do porządku, prawda... — nie skończyła zdania, pytająco spoglądając na mężczyznę.
— Chryzancie — przedstawił się, w końcu uśmiechając się porządnie i promiennie, jak to na niego przystało. — Będę czekać... — Również zerknął na nią pytająco, może i opierając policzek na dłoni.
— Emilio.
Skinął kobiecie głową, wstał od blatu, a następnie, nie oglądając się za siebie, choć kusiło, by jeszcze zerknąć za swoje ramię, by zatrzymać się na niebieskich oczach, wszedł po schodach na piętro.
Dobrze było uczesać się, przystrzyc brodę (bo zdecydował się zostawić ją na odrobinę dłuższy okres próby) oraz dać spracowanym mięśniom odpocząć, rozluźnić się w ciepłej, ba, gorącej wręcz wodzie, choć kilka nadal niezagojonych ran ponownie zaczynało przypominać o swojej obecności. Ophelos zerknął w lustrze na jedną z nich, trochę bardziej przyglądając się prawej łydce i zahaczając palcami o obrzęknięte miejsce. Do wesela powinno się zagoić, w końcu na to w najbliższych czasach się nie szykowało, a szramy na nim stosunkowo szybko się goiły. Choć, zdecydowanie, rano przydałoby się wykonać opatrunek, taki z porządnego bandaża oraz z trochę lepszą maścią, niźli oderwaną ze starej koszuli szmatką i kilkoma zgniecionymi ziółkami, które zresztą nie do końca nawet rozpoznał. Nigdy z zielarstwa oraz botaniki dobry nie był, a jednak czasami by się przydało.
Rycerza z zamyślenia wyrwało podwójne zapukanie, a następnie skrzypnięcie otwieranych drzwi. I nawet nie zdążył się zająknąć, powiedzieć jakiegokolwiek proszę, od tak, gdy on stał w stanie, w jakim wyjęto go z łona matuli, oberżystka zdążyła wślizgnąć się do pokoju jakby nigdy nic. I sądząc po krokach, zbliżała się właśnie do parawanu, który ich dzielić. Chryzant w ostatnim momencie chwycił za ręcznik, już nawet nie myśląc o tym, czy kiedykolwiek był on prany (aczkolwiek, odcień materiału przypominał biel, tak więc nie posiadał zamiaru narzekać), a następnie obwiązał się nim w pasie.
— Wydawało mi się, że trzydzieści minut to wystarczający czas, by zażyć kąpieli. — Kobieta skrzywiła się, choć w niebieskim oku czaił się charakterystyczny błysk.
— Po tak długiej podróży nawet godzina w gorącej wodzie nie wystarczy, gdy mięśnie spracowane — zauważył, może i z denna zaciśniętym gardłem.
Emilia parsknęła śmiechem, nie siląc się nawet na odwrócenie wzroku. Przeniosła ciężar ciała na lewą nogę, splótłszy ręce na klatce piersiowej.
— To czego chciałeś się dowiedzieć?
— Potrzebuję trochę informacji na temat Mężczyzny w Brązie i całego zachodniego wybrzeża. Wszystko, co wiesz, każda informacja się przyda, naprawdę — oświadczył, stawiając wszystko na jedną kartę. Prędzej czy później i tak dowie się całe miasto, jedna osoba, w dodatku taka, która po nocach za ladą słyszy wszystko, a przy tym sama nie pije, bo przecież jest w pracy, nie powinna zaszkodzić, prawda?
Kobieta pokiwała głową, na chwilę opuściła wzrok, może i marszcząc czółko, szybko jednak powróciła do swej hardej postawy oraz hardego spojrzenia.
— A co za to dostanę? — zapytała, podchodząc do niego i choć nie spuszczała błękitnych oczu z jego twarzy, miał wrażenie, że chwila moment ta sytuacja może się zmienić.
Chryzant wzruszył ramionami, rozkładając ręce na boki, by szybko zorientować się, że jednak nie jest to najlepszym pomysłem, gdy tylko do głowy przyszła myśl, że ręcznik na biodrach może jednak potrzebować wsparcia palców.
— Dogadamy się.

~

— Naprawdę przepraszam za wczoraj. Uzgadnialiście coś później, czy jednak pozostawiliście sprawy nietknięte.
Ophelos podniósł wzrok znad stołu, nadal drapiąc się po brodzie. Uśmiechnął się szeroko, po czym skinął głową w kierunku dziewczyny, jak i jej biesa, których tak dobrze było mu widzieć. Machnął w końcu ręką, cały czas bujając się lekko na krześle.
— Nic a nic, a przynajmniej nie ze mną. Wyniosłem się z tego pomieszczenia najszybciej, jak potrafiłem, bo chwila i pewnie rzucilibyśmy się sobie do gardeł — westchnął. — Zresztą, nie przepraszaj, bo akurat ty masz chyba sobie z nas wszystkich najmniej do zarzucenia, a przynajmniej ja nic tobie za złe nie mam, Cyziu. Prędzej sobie, że dałem się ponieść emocjom jak totalny idiota, zwierzę, a nie człowiek, choć i tak jestem w szoku, że nie doszliśmy do rękoczynów. — Pokręcił głową, parsknął śmiechem.
Zastukał palcami w stół.
— Ale ta noc aż tak marnotrawna nie była, zdobyłem kilka informacji... Czy są przydatne inna sprawa, ale chętnie podzielę się nimi, jak tylko dołączy do nas reszta wesołej kompani — przerwał na chwilę, ostatecznie poważniejąc. — A ty jak się czujesz? Wczoraj byłaś blada jak wiła czy południca.
[ j e s t ,  u d a ł o  s i ę ]

niedziela, 24 listopada 2019

Od Narcissi cd Victariona

⸺⸺✸⸺⸺

Właściwie, to została wzięta z zaskoczenia. Nie chwaliła sobie roztropności, którą wykazała się w trakcie rozmowy z elfką, jakby nagle w jednej chwili utraciła całą umiejętność racjonalnego myślenia i rozpatrywania złożonych jej propozycji. Tak oto, całkiem przypadkiem skończyła zagarnięta na nocny patrol, gdy noc stała ciężka, jakby smoła rozlana na niebie, spływała powoli gęstymi strugami prosto na jej ramiona, prosząc, by jedynie ułożyła się do snu, którego nie dane było jej zasmakować poprzedniego wieczora.
Niepokój poruszał jej ciałem wbrew jej woli, objawiając się jedynie palcami, które niespokojnie zaciskały się na futrze spoczywającego przy niej Khardiasa. Dawniej nie zmagała się aż tak często z marami nocnymi, jednak po przybyciu do gildii, wciąż nachodziło ją dziwne poczucie winy, jakby mimo pewności, że przynależała do tego miejsca, nie powinna się tutaj znajdować, bo zwyczajnie nie to było jej przeznaczone. Po głowie wciąż dreptało wspomnienie trwającego u jej boku mężczyzny, Grigojija, gotowego oddać się sprawie nawet w najmniej sprzyjających warunkach. Wraz z jego twarzą, malowało się w niej nieopisane poczucie winy, że zawiodła, nie tylko państwo, ale i jego samego, odsuwając się od służby, którą pełniła tak wiernie przez ostatnie kilka lat swojego życia.
Czuła niewypowiedziany żal do całej tej sytuacji i nawet zdarzało jej się opluwać stanowisko strażnika nocnego, którego właściwie nikt o zdrowych zmysłach nigdy by się nie podjął. Wiadomość o możliwości zaciągnięcia kogoś dodatkowego do służby nigdy nie brzmiała ciekawie, szczególnie jeśli po dłuższym zastanowieniu się, dochodził człowiek do wniosku, że w końcu i na niego będzie musiało paść. Do tej pory jakimś cudem udawało jej się omijać trefnego obowiązku, tym razem jednak los nie miał jej sprzyjać, a kobieta skończyła, drepcąc z niezbyt ciekawą miną w środku nocy, przekonując Opala, że wszystko, co robią, jest w dobrej sprawie, a przy okazji starając się wytrzymać z Rawenem, który nie powstrzymywał się przed niezobowiązującymi zaczepkami, męcząc ją przez prawie całą drogę, do momentu, gdy nie trafili nareszcie na Fionę i jej towarzysza, którego do tej pory Cyzia nie miała przyjemności poznać. Prosiła o jedno, by charakternie lądował gdzieś w okolicy złotego środka, który orbitował między wiecznie niezadowolonym i zdystansowanym Krabatem, a aż nazbyt przylepnym Kurokamim. Byłaby naprawdę wdzięczna, bowiem w pewnym momencie dwa całkiem odmienne bieguny potrafiły zagrać na nerwach na tyle mocno, by nieświadomie zatrzeć gdzieś granicę, która wskazywała, przy którym na ile może sobie pozwolić, nie tracąc przy okazji resztek godności, które zbierała z ziemi po odstąpieniu od tarczy Nathoriego.
Cieszyło ją niezmiernie, że Fiona zdołała dostrzec błagalne spojrzenie, które jej posłała, co zważając na okoliczności, nie mogło być łatwe. Mimo to zdążyła gdzieś w tym wszystkim opuścić nieznacznie ramiona, po czym oznajmić swoją decyzję, ratując tym samym Aigis przed prawdopodobnie dość długim, wieczorem, który w towarzystwie Rawena pewnie osiągnąłby bez większego wysiłku miano najbardziej ciągnącego się maratonu marnych tekstów na podryw. Poprzedni rekord zapewne również należał do niego.
Chociaż przyznać musiała, że w pewnych momentach zdarzało jej się nawet uśmiechnąć, a i przelotnie pomyśleć o Rawenie jako kimś względnie uroczym w całej tej swojej nieporadności, która skutecznie zatapiała w sobie próby bycia odbieranym jako gildyjny amant z niewiarygodnym wręcz powodzeniem. Nie śmiała wątpić w to, że kiedyś uda mu się znaleźć tę jedyną, która zauroczona nie zostanie konkretnie salwą flirciarskich uśmieszków, czy komplementów, a raczej właśnie tym niespotykanym urokiem, niezdarnością i kunsztem kulinarnym, którego istnienie było kwestią bezsporną, a każdy, kto śmiał podważyć jego umiejętności w tej dziedzinie, prawdopodobnie posiadał gust godny starego nomada, który stracił język po tym, jak wypaplał tajemnice państwowe, a przez ostatnie czterdzieści lat spędzone na pustyni, zapychał się jedynie zasuszonym gównem, które znalazł w okolicy oazy, jedynej w okolicy kilkudziesięciu kilometrów.
Może i trochę przesadzała, nie miała jednak zamiaru pozwalać, by ktokolwiek pisnął choćby jednym złym słówkiem na podawane przez niego posiłki, co również mogło wynikać z faktu, jak długo musiała przetrwać o wyjątkowo niesmacznych strawach, które podawano jej w obozowiskach. Trzeci tydzień na grochówce był zaprawdę nieśmiesznym żartem, na którego wspomnienie odbijało jej się charakterystycznym i jakże nieprzyjemnym smakiem.
Zdecydowała na chwilę, chociaż przestać myśleć o jedzeniu, to jednak nigdy nie kończyło się pozytywnie w jej wypadku, dość szybko głodniejącej panienki z dość mieszanym humorem, gdy dochodziło do sytuacji, gdzie wraz ze ssaniem żołądka nachodziła ją markotność godna samego Ratignaka. Summa summarum nie różnili się od siebie aż tak bardzo, jak to wyglądało na pierwszy rzut oka.
Równie prędko doszła do wniosku, że nie powinna zaprzątać sobie myśli już nie tylko ciepłym obiadem, ale i rolnikiem. Szczególnie szerokimi plecami, do których przyklejała się zmoczona koszulka, perfekcyjnie znacząc każdy mięsień napinający się pod ciemną, zroszoną potem skórą...
— Victarion Calder. — Chyba pierwszy raz w życiu cieszyła się, że ktoś zdecydował się przerwać jej w wewnętrznym monologu, zważając szczególnie na kierunek, w jakim powoli zaczynała zwracać cała jej przewodnia myśl tamtego wieczora. Wyciągnięcie dłoni, jak kubeł zimnej wody, wyrwało ją z niebezpiecznego położenia, a silne, żołnierskie ściśnięcie jej ręki jedynie utwierdziło ją blisko podłoża, powodując przy okazji swego rodzaju wyraz zadowolenia, od dawna bowiem nie miała przyjemności zostać potraktowana tym gestem, w taki sposób.
— Narcissa Aigis.
— No, dobrze. Pochodnie zapalimy od dziennego. Dasz radę jechać po ciemku?
Wolała nie wspominać o tym, jak często zdarzało jej się jeździć całkiem na oślep, w sytuacjach, gdzie nawet biesy traciły zdolność przenikania wzrokiem gęstej, gorącej ciemności.
— Nie powinnam mieć z tym problemu — odparła jedynie, śląc mu delikatny uśmiech, raczej ledwo widocznym w marnym świetle latarenki.
Miał niebezpiecznie błękitne oczy i niebezpiecznie przystojną twarz. Śmiała przypuszczać, że był starszy od niej, o czym świadczyły łagodne zmarszczki, które malowały się gdzieś pomiędzy jego brwiami i przy zewnętrznych kącikach oczu. Był wyższy od niej, co do trudnych osiągnięć raczej się nie zaliczało, ładnie się prostował, ale zdecydowanie najbardziej strofowała ją kwestia szpiczastych uszu, których nie dało się pominąć, nawet w tak przygaszonym oświetleniu latarni.
Nie musiał czekać długo, dosiadła Onyksa prawie tuż po tym, gdy ten wspiął się na swojego wierzchowca i już wkrótce oboje zmierzali równym, niezbyt szybkim tempem w stronę, gdzie mieli pełnić nocną wartę. Pozornie przytrzymywała lejce, w rzeczywistości całkowicie pozwalając biesowi na kontrolowanie sytuacji. Faktem było bowiem, że kary ogier rzeczywiście nie mógł ścierpieć, gdy Narcissa go szarpała, czy szturchała obcasem po boku, ustalone zostało więc już całkiem dawno, że ta ma jedynie utrzymywać równowagę i dbać o to, by nie zlecieć z grzbietu demona, podczas gdy on zajmie się całą resztą i rzeczywiście, na razie ta umowa zdawała egzamin na tyle, by nigdy nie zaliczyli ani jednej wpadki.
— A więc północny brzeg. Nie słyszałam, póki co ani jednej pozytywnej opinii na temat tego miejsca. — zagaiła nagle, prostując się nieco mocniej, niż dotychczas. — Czemu aż tak bardzo za nim nie przepadacie?

⸺⸺✸⸺⸺
[Victarionie? uwu ]

Od Aries c.d. Blennena

"Pani! Pani!" - ślepa bestyjka siedziała naprzeciw wciąż zszokowanej dziewczyny i rytmicznie uderzała biczowatym ogonem o ziemię. - "Shio, tęsknić Pani. Pani, zostawić, Shio, dom, czemu?"
- Nie chciałam cię zostawiać, ale dobrze wiesz co Ravi powiedział. - w odpowiedzi chowaniec pokiwał łebkiem. - Dlatego zostałaś. Miałaś odpoczywać i zdrowieć.
"Pani! Ravi, wiadomość, torby." - ledwie głos Shio ucichł w jej głowie, dziewczyna dopadła do toreb na uprzęży suczki i zaczęła szukać za listem od gildyjnego medyka. Przewróciła zawartość jednej. Nic. Tylko kilka koców i nic poza tym. Zajrzała do drugiej. Sakwa była wypełniona medykamentami. Między słoikami z maściami a bandażami tkwiła zapisana kartka.
- Jedziesz czy nie?! - krzyknął młody wojownik popędzając ją znowu. Siedział prosto. Nawet się na nią nie obejrzał. Nawet się nie zatrzymał by na nią zaczekać. Dziewczyna pochwyciła świstek i wsiadła na swojego wierzchowca. Chciała przeczytać słowa medyka jak najszybciej, ale musiała  wpierw dogonić Blennena. A ten zdążył odjechać już dosyć daleko.
Gdy się z nim zrównała, mężczyzna wydał z siebie niezadowolony pomruk, który jak się domyślała niebieskowłosa, zapewne miał znaczyć "Długo ci to zajęło, księżniczko". Będzie musiała go kiedyś zagaić o co chodzi z tym jego zwracaniem się do niej per "księżniczko". Na razie miała ważniejsze rzeczy na głowie. Jak choćby przeczytanie kartki od Raviego czy kontrolowanie trasy. Przykazała Shio by przejęła wodze jej konia i prowadziła go prosto. A gdy się upewniła, że chowaniec dobrze zrozumiał co miała na myśli, po prostu puściła wodze luzem. Nie zwracała uwagi na spojrzenie jakie posłał jej towarzysz. W końcu mogła dowiedzieć się co zawierała wiadomość.

Aries, zapewne jak to czytasz Shio udało się Ciebie znaleźć, a mi nie udało się jej upilnować w lecznicy, wybacz. Choć muszę się na nią poskarżyć, dobrze jej zrobi jeśli będzie przy Tobie. Ciebie jednej się tylko słucha. W każdym razie jej łapa powinna już być zdrowa, więc nie musisz się o to martwić, ale niech jej jeszcze zbytnio nie obciąża. Mięśnie powinny dochodzić do siebie w swoim tempie. A korzystając z okazji przesyłam wam nieco leków i opatrunków w razie potrzeby. Powinna tam też być, o ile nie zaginęła w trakcie podróży, notatka o sposobie używania poszczególnych medykamentów. Jest tam także słoiczek z maścią na łapę Twojego chowańca, na wypadek jakby jej jeszcze doskwierała. W razie potrzeby posmarują ją i każ jej ją oszczędzać.

Uśmiechnęła się pod nosem gdy skończyła czytać notatkę. Dobry, poczciwy Ravi. Będzie musiała mu  podziękować jak wrócą. Schowała ją do kieszeni w kurtce. Sięgnęła po busolę do torby i notatnik. Po krótkiej chwili walki o zachowanie równowagi w siodle i kilku próbach czytelnego zapisu w końcu udało jej się cokolwiek zanotować.
- Może byś tak skupiła się na jeździe, księżniczko? - czarnowłosy przewrócił oczami widząc akrobacje Aries. Niebieskowłosa spuściła wzrok. Znowu. Znowu nazwał ją księżniczką. Westchnęła ciężko i schowała rzeczy z powrotem.
- Blennen... M-możesz mi powiedzieć c-czemu mówisz do mnie ks-księżniczko? - rzuciła pod nosem jąkając się mocno i przyciągając uwagę wojownika. Nie zdążył jej odpowiedzieć, gdy dźwięczny głos Śnieżynki rozległ się w jej głowie.
"Pani? Samiec, twój?" - w ułamku sekundy twarz Aries zalała się obfitym rumieńcem.

<Blennen?>

Od Adonisa cd Tiago

⸻⸻ ❍ ⸻⸻

Może niekoniecznie poczuł, jak cała zawartość żołądka podchodzi mu do gardła, ale zdecydowanie cały stres objawił się lekkim ściśnięciem w okolicy brzucha. Broń wycelowana prosto w jego głowę, napięta cięciwa, grot błyszczący się w słabym słońcu, które przedzierało się przez gęstą koronę drzew. Piękna mogła być to śmierć, w ten jesienny, ciepły dzień, przy akompaniamencie szumu liści. Może i całkowicie bez sensu, ale wciąż, niezwykle piękna i chociaż nie mógł ścierpieć tego określenia, wobec takowej sytuacji, nadzwyczajnie romantyczna. Pięknie bowiem komponowałaby się jego śmierć, farba rozlewająca się po złotych i rudych liściach, rudych dokładnie tak, jak kita lisa, który korzystając z nieuwagi myśliwego, przemknął po lewej stronie Adonisa, rozrzucając na wszystkie strony spoczywające już na powoli zamarzającej glebie liście, a do tego niespokojnie poruszając te jeszcze spadające.
Coś jednak w głębi duszy mówiło mu, że tego dnia nie będzie dane mu umrzeć i zaznać wiecznego wypoczynku. Może i odetchnął z ulgą. Nie zrobił jeszcze wszystkiego, po co siły wyższe zesłały go na ten marny padół i wiedział o tym doskonale. Póki co nie miał zamiaru zawijać się z tego świata, nie dopóki nie uda mu się odbębnić tego, co zostało mu zapisane. Do tego jednak miało dojść o wiele później niż w trakcie przebywania na terenach przynależnych gildii.
Ciemne oko ani na chwilę nie spuściło lodowatego spojrzenia z siwego mężczyzny, podobnie jak on przez długi czas nie opuszczał broni. Wystarczał jeden niewłaściwy ruch, by posłana przez niego strzała zabiła towarzysza broni, który w tym wszystkim miał jednak ten sam interes, co sam myśliwy. Chyba że ten drugi, nasłany przez kogoś, kto za organizacją zwyczajnie nie przepadał, miał na celu jedynie pozbycie się dosłownie wszystkich. Jeden po drugim, zaczynając od najsłabszych osobników.
Brak nogi zdecydowanie narażał Adonisa bycie odbieranym w ten sposób, w żaden jednak sposób nie czynił z niego kaleki, nawet jeśli proteza i laska świadczyły o zupełnie czymś innym. Pewien człowiek jednak nauczył go kiedyś, by wykorzystywać swoje słabości w odpowiedni sposób. Tak oto idealnie wyważona główka nabiła już wiele guzów i wybiła niezliczoną ilość zębów, a metalowa kończyna połamała już setki piszczeli. Wystarczyło, tylko by zrozumiał, jak wielką przewagę daje mu brak czucia w tamtym miejscu i jak ważny staje się sposób i siła z jaką wymierzy się kopnięcie.
Łuk na szczęście został skierowany w dół, cięciwa jednak pozostawała napięta, a dłoń mężczyzny stanowczo trzymała strzałę wraz z linką, pokazując jedynie, że mimo opuszczenia broni, wciąż trwał w gotowości. Na szczęście obojga nie za długo, bo za chwilę zdołał ulotnić się i zaginąć w gąszczu lasu. Na tle rdzawych liści i bladej kory, srebrne włosy wybijały się jeszcze długo, mieniąc się w popołudniowym słońcu.

— To nie kolejne zatrucie pokarmowe, przynajmniej tyle dobrego — westchnął, pozwalając, by niezbyt dyskretny grymas wtargnął na jego twarz. Wspomnienie wciąż napełniającego się wiadra nawiedzało go w najgorszych marach nocnych, a smród, chociaż początkowo go ignorował, na dość długo zalęgł się w jego ulubionej parze spodni, czego szczerze nie mógł znieść, przynajmniej przez pierwsze kilka dni, gdy ponownie zaczął czuć nieprzyjemne aromaty.
— Da się coś z tym zrobić? — spytała Alice, ostentacyjnie drapiąc się to po nadgarstkach, szyi, czy też brodzie.
— Podejrzewam, że to zwykła reakcja alergiczna na któryś krzew. Desiderius powinien mieć coś łagodzącego.
Nim zdążył dokończyć swoją kwestię, ktoś wparował do pomieszczenia, strasząc przy okazji całą trójkę znajdującą się w środku.
— Przepraszam, że przerywam, ale potrzebuję jak najszybciej uzyskać pewną informację. Lumisowi coś się stało w łapę. Dość mocno kuleje i lekko popiskuje, jak mocniej naciśnie na nią. Jednak sam nie jestem w stanie określić, co mu się dzieje, nie wiem jak mu pomóc. Dacie radę coś tutaj zdziałać czy będzie trzeba wzywać weterynarza z miasta?
Adonis nie miał zamiaru kryć się, nie wiedział, z czym bardziej, zdziwieniem, czy może jednak irytacją. Stąd też zdecydował się na uniesienie brwi, połączone z delikatnym wyłupieniem oczu, które to przybrały w tamtym momencie tak martwy wyraz, jakby co najmniej dostrzegł przed sobą zjawę, a nie przerośnięte bydle z kundlem na ramionach. Prawdopodobnie, gdyby nie sytuacja z wcześniej tego samego dnia, to może i po prostu odesłałby Tilly do zielarza, a sam zajął się zwierzęciem, ale jednak wspomnienie strzały wycelowanej prosto pomiędzy jego oczy nie miała zamiaru tak prędko go opuścić.
— Aktualnie mam pacjentkę, jakbyś nie zauważył. Poczekaj na korytarzu.
O dziwo, wyszedł. Nie do końca pokornie i tak, jakby to sobie Adonis zamarzył, ale opuścił pomieszczenie i nawet zamknął za sobą drzwi. Dwójka spojrzała na niego ze zmarszczonymi brwiami, podczas gdy ten jedynie westchnął ciężko i oparł się tyłkiem o mahoniowe biurko. Ravi stuknął kopytem.
— Wracając. Desiderius powinien mieć jakieś maści kojące. Zgłoś się do niego, a wysypka powinna zejść w przeciągu trzech dni. Jeśli utrzyma się dłużej, zapraszam ponownie do gabinetu.
— To tyle? Mogę iść?
— Poczekaj jeszcze kilka minut. — Niezrozumienie zagrało na twarzach obojga, szczególnie tej należącej do satyra. — Co? Depnął mi dzisiaj na odcisk. Jak chwilę posterczy na korytarzu to nic się nie stanie, a może trochę spokornieje.
— A pies?
— Mówił, że kulał, pewnie drzazga — burknął niezadowolony, zakładając ręce na piersi. — To zawsze jest drzazga.
Żadne z nich nie kontynuowało rozmowy, do momentu, gdy Adonis nie skinął w stronę Tilly, mówiąc, że już może iść, a przy okazji niech zawoła mężczyznę, który przebywał na zewnątrz wyjątkowo cicho. Można by rzec, że aż za cicho, ale mimo wszystko, gdy ponownie zajrzał do pomieszczenia, wszystko wyglądało dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy ją opuścił. Adonis poklepał pusty blat znajdujący się pod oknem na znak, że może spokojnie umieścić tam swojego pupila, w trakcie, gdy on zakładał z niezwykłą cierpliwością rękawiczki.
Zerknął na opartą o ramię krzesła laskę, wręcz niespokojnie. Trudno było mu to przyznać, jednak okrutnie obawiał się utraty podpory, jakby bez niej miał na zawsze zgubić równowagę nie tylko fizyczną, ale i psychiczną.
— Kuleje i skowyczy, która łapa? — Mężczyzna wskazał mu odpowiednią kończynę, a gdy Adonis zabrał się do oglądania części ciała, stwierdził ze smutkiem (a może raczej obrzydzeniem), że nie była to drzazga. Spojrzał na nabrzmiałe ciało i charakterystyczną dziurkę. — Pasożyty — mruknął beznamiętnie, chwytając skórę zwierzęcia między palce i ściskając ją na tyle mocno, by biała larwa, która to jednak widać było, wypełniona niebieskim płynem, wysunęła się na zewnątrz. — Ravi, z łaski swojej, podaj mi misę i zawitaj u Coeha po coś na odrobaczanie.
Satyr bez mrugnięcia okiem podał mu naczynie i wręcz w podskokach opuścił pomieszczenie, podczas gdy Adonis kontynuował zajmowanie się łapą stworzenia, które niemiłosiernie głośno sapało.
— Na szczęście nie jest jeszcze bardzo poważnie, właściwie to dopiero co zaczęły się wylęgać, więc nie jest aż tak źle, jak może się wydawać. To normalne, szczególnie gdy jest się blisko lasu, a i o tej porze mają tendencję do atakowania zwierząt. Dostaniesz odpowiednie zioła, będziesz przemycał je im w posiłkach, a samemu też możesz trochę łyknąć — mruczał głosem niskim, dość nieobecnym, bowiem cały zaangażowany był w wybieranie larw. Gdy pozbył się trzecie, stwierdził z radością, że pasożytów wcale nie było tak dużo, jak mógł się tego spodziewać, a to było jedynie powodem do ulgi, dla siwego, jak i dla Adonisa, który nie musiał dalej walczyć z podskórnikami.

⸻⸻ ❍ ⸻⸻
[Tiago?]

sobota, 23 listopada 2019

Od Adonisa cd Elry

⸻⸻ ❍ ⸻⸻

Nie zdołał dostrzec momentu, w którym kobieta opuściła pomieszczenie. Jej zniknięcie było bezszelestne (albo przynajmniej na tyle dyskretne, by dźwięki uciekające z gardzieli mężczyzny i głuchy odgłos cieczy rozbijającej się o dno wiadra ją zagłuszyły) i prędkie, by w pierwszej chwili widział ją, bladą, jak zjawa, tulącą polik do drzwi, a już za kilka sekund nie zastać tam niczego, prócz lodowatego, głębokiego korytarza, który połykał nieskończoną ciemność. Dało się usłyszeć prędkie wyduszenie oddechu z jego płuc, świst wydychanego powietrza, ponownie przyćmione przez symfonię stękania i charakterystycznego chlupotu. Odór kwasu żołądkowego zdołał się już na tyle wgryźć w przywyknięte do nietypowych aromatów nozdrza mężczyzny, by nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, jak paskudnym odorem przesiąknięte jest już pomieszczenie.
Zresztą, wychowywał się w Tamahii. Mieście, które śmierdziało, jak gówno przylepione do podeszwy buta. Obrzydliwie właściwie przez cały czas, a jednak przypominające o sobie jedynie w niektórych momentach. Oczywiście tych najbardziej niesprzyjających, kiedy naprawdę ostatnim, o czym chciało się myśleć, to nieproszony gość na twoim świeżo wyczyszczonym obuwiu. Mimo wszystko niezwykle tęsknił za uliczkami, gdzie raz na jakiś czas szambo wybijało ze studzienek kanalizacyjnych, szczury przemykały się pomiędzy nogami, czy też dosiadały się do ludzi spożywających obiad, a będących już zbyt leniwymi na to, by odganiać się od gryzoniowatych towarzyszy, którzy nawet nie wiedzieć kiedy, stały się czymś całkowicie normalnym. Również widmo dawnej plagi, która zdążyła już zahaczyć o miasto zapomniane przez samych bogów kilkadziesiąt lat temu, nie robiła na ludności żadnego wrażenia. Wydawało się do co najmniej niepokojące, zważając na to, że starsze pokolenie doskonale pamiętało fioletowe strupy i przekrwione bąble malujące się na skórze, która później zalewała się najbrudniejszym i najciemniejszym odcieniem brązu. Później zarażonego delikwenta czekały już tylko dwie rzeczy. Odchodzące masywnymi płatami ciało, bądź śmierć. Obojętnie w jakiej kolejności. Przynajmniej tak objawy i rozwinięcie się choroby opisywały wszelkie książki i pergaminy, które zdołał znaleźć w miejskiej bibliotece. Starsze pokolenia wydawały się bać samego wspomnienia pożogi i bez względu na to, w jakiej intonacji i jakiej intencji nie zapytałby o plagę, która przetrzebiła ludność, nigdy nie zdradziły mu ani jednej informacji na temat wydarzeń, które rozgrywały się w jego rodzimym mieście przez dobre kilka miesięcy.
Z jednej strony współczuł seniorom, z drugiej jednak poczuwał nieopisany gniew, rozpacz, bo ci nigdy nie zdecydowali się wyciągnąć pewnej nauki z błędów przeszłości, która to przecież odbiła się na nich tak wyraźnie, zostawiając wieczne wręcz piętno. Również na ciele, które wspominało te okrutne czasy wieloma bliznami po strupach, u nich jednak nigdy nie rozpierzchły się po organizmie, jak ptaki po niebie, spłoszone zbyt głośnym ułamaniem gałązki pod nieuważną stopą. Bez skrzeku zapowiadającego najgorsze, co tylko mogło spotkać niewinnego człowieka, który akurat odnalazł się w złym miejscu, o złej porze.
Czysta dłoń przełożyła kolejną stronę w encyklopedii, oczy prędko mknęły po kolejnych ilustracjach, szukając tego, co mogła opisywać kucharka. Sama kobieta również starała się wskazać mu odpowiednią roślinę, mrużąc przy okazji oczy, które nie działały już tak sprawnie, jak kiedyś.
Adonis bał się starości, to musiał przyznać przed samym sobą, stając codziennie przed lustrem. Obawiał się niezwykle zmarszczek, bólu w krzyżu, spowolnionych ruchów, na które miał nie być w stanie wpłynąć w żadnym stopniu. Przerażała go wizja skończenia jako osoba niedołężna, gdy już teraz miewał problemy z poruszaniem się. Nie czuł się tak rześki, jak kiedyś, a obawy związane z nogą, były coraz większe, szczególnie zważając na to, jak wiele problemów sprawiała mu już w tamtym momencie. Jak wiele wysiłku i zacięcia do wykonywania podstawowych rzeczy od niego wykonywała.
Nic więc dziwnego, że automatycznie spochmurniał, gdy tylko znalazł chwilę, by zaprzątnąć umysł wyobrażeniem siebie samego w podeszłym już wieku, który prawdopodobnie nie tylko będzie mógł, ale i musiał podpierać się laską, o ile będzie w stanie samodzielnie się przemieszczać. Świat jak zawsze zignorował posępny wyraz jego twarzy, zsyłając mu jedynie właściwą stronę w atlasie, licząc na to, że przynajmniej na jakiś czas pozbędzie się utrapienia. Rzeczywiście, przyniosło to ulgę, krótką, jednak wciąż jakąś, a do tego zdecydowanie korzystną, szczególnie dla mężczyzny, który raz po raz dławił się własną żółcią, bowiem jego organizm nie chciał wypluć z siebie już niczego innego, prócz kwasu wytworzonego przez żołądek. Spodziewał się tego, jak źle musiał czuć się mężczyzna, sam bowiem pamiętał jedną taką reakcję u siebie samego i to jak prosił nieistniejące bóstwa o jak najszybszą śmierć.

Nie spodziewał się tego, że najzwyklejszy w świecie krwawnik pospolity załatwi całą sprawę, a jednak okazało się, że pacjentowi nie potrzeba było niczego więcej. Zioło jakby natychmiast odjęło cały ból, wstrzymało wymioty i bóle brzucha. Śmiał twierdzić, że roślina, jaką znalazł w zbiorach Desideriusa była w jakiś sposób zmodyfikowana, bowiem nigdy wcześniej nie widział, by coś naturalnego ujęło cierpienia w takim tempie. Już szczególnie nie krwawnik i na pewno nie pospolity. Nie odważył się jednak wrócić do jego pracowni, by zapytać, w jaki sposób ulepszone były jego rośliny. Podejrzewał raczej, że jest to jedna z zatajonych receptur, sekret, stanowiący as w rękawie dla jego fachu.
Mężczyzna spokojnie więc opuścił jego prowizoryczny gabinet, podobnie Irina, a samemu Adonisowi zostało posprzątać ostatnie ślady obecności pacjenta, a następnie odnieść książki do biblioteki, zgarniając przy okazji swoją zgubę, której, liczył na to szczerze, nic poważnego się w tym czasie nie stało. Bo chociaż w pokoju jego czyhały jeszcze dwie jej siostry bliźniaczki, to każdą z nich cenił jednakowo i utrata każdej byłaby dla niego niezwykłym ciosem, gdzieś w okolicę między sercem a żołądkiem. Paskudnym i sprawiającym, że człowiek zwijał się z głuchym jękiem na ustach.
Może i przy okazji zdołałby złapać kobietę, która ulotniła się tak zwinnie, by nie udało mu się szepnąć niczego więcej, niż tej marnej rady, którą na dobrą sprawę mógł sobie wsadzić głęboko w rzyć. Karcił się okropnie za swoje zachowanie, bo wyglądał, jakby w rzeczywistości nie potrafił wcale obchodzić się z pannami, co brzmiało wręcz niedorzecznie użyte w jednym zdaniu, zaraz obok jego imienia.
— Przepraszam — wyrżnął od razu, gdy tylko złapał już za swoją laskę i oparł na niej cały swój ciężar z niewypowiedzianą wręcz ulgą, która to jednak wyraźnie wymalowała się na jego twarzy. Mógł się bez niej poruszać, jednak nie wiecznie, bowiem w pewnym momencie poczynał doświadczać nieprzyjemnego uwierania w okolicy, gdzie noga napierała na protezę. Stojąca w marnym świetle istota odwróciła się w jego kierunku, a ten spokojnie mógł przyznać, że w porównaniu do wcześniej, zdecydowanie nabrała już kolorytu. A może zwyczajnie akurat w tym miejscu stawała się aż tak bardzo wyraźna. — Za wcześniej — dokończył po chwili i skinął przy okazji głową. — Mogłem sam zanieść te księgi, bez zbędnego narażania na takie widoki. — Skrzywił się znacząco. — Czy mogę ci to jakoś wynagrodzić? Spacer? Dobre wino? Powinienem mieć całkiem atrakcyjny rocznik w zapasie.
Łagodny uśmiech wymalował się leniwie na jego ustach, zyskując na wyglądzie z każdym wypowiadanym przez niego słowem, jakby samym literom udawało się już niezwykle rozbawić młodzieńca i nieco rozjaśnić te, zdawało się, że bezdenne ślepia.

⸻⸻ ❍ ⸻⸻
[Elro?]

Od Blennena C.D.: Desideriusa



Słuchać zaleceń tego, który się nim opiekował. Poniekąd tak banalnie łatwe. Z drugiej zaś strony niemal niewykonalne. Nie mógł sobie pozwolić na zbyt długie wylegiwanie w łóżku. Bezczynność i brak siły go denerwowała, nienawidził pozostawać w tak żmudnej bezczynności. Spojrzał przelotnie na mężczyznę, ale nie skinął do niego głową, nie potwierdził jego słów, nie utwierdził go w przekonaniu, że uczyni to, o co go chłodno poprosił. Okazywanie swojej słabości jest niegodne wojownika. Zawsze wpajano mu to do głowy. Zadano ci rany? Odpłać się z nawiązką. Kazano ci robić rzeczy, które nie są zgodne z twoją moralnością? Pokaż temu, który ci to zlecił czym naprawdę jest cierpienie. Jego oczy jakby zabłysnęły na zmianę nieustępliwością, śniegiem i samozaparciem. Po chwili jednak przerodziły się w coś, co oznaczało zmęczenie, spokój i ból, który odczuwał mocno w swoich ranach. Pozaszywany, obłożony zielskami, które mają ściągać gorączkę i kto wie co jeszcze robić – odwrócił głowę niechętnie. Poczuł jak owcopodobne stworzenie kładzie się w jego pobliżu. Jak delikatna sierść rozkłada się na materiale, którym był przykryty i daje dodatkowe, delikatne ciepło. Westchnął lekko, rozumiejąc, że nie może wziąć jeszcze pełnego oddechu, bo obolałe żebra nie pozwalają na nadmierne docieranie tlenu do płuc. 
- Jak długo… - wychrypiał – Jak długo mam tutaj leżeć, Desideriusie?... Jak długo? – dodał po chwili, gdy delikatnie odchrząknął.
Poczuł jak znów zasycha mu w gardle, jakby z jego tkanek wewnętrznych powstała żółwia skorupa, a z ust zaraz miał wysypać się pustynny piach. Spróbował przekręcić się na bok, jego ciało nieznacznie poruszyło się, ale zaraz potem zaprzestał starań. Poczuł jakby igły wbijały mu się w całe ciało. Z okrucieństwem i brakiem jakichkolwiek pohamowań. Gniew wzbierał w nim na nowo. Co za patos. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. A to wszystko nie podczas bitwy z tysiącem oponentów. Nie. Poległ naprzeciw zwierzęcia. Jednego, samego zwierzęcia, które potraktowało go w jeden z najgorszych możliwych sposobów. Miał wrażenie, że co kilka chwil traci świadomość, że odpływa w sen, a potem znów się budził. Czekał na odpowiedź, która najwidoczniej nie była taka łatwa. Gdzie pytanie okazywało się trudne i Desiderius potrzebował chwili na zastanowienie, a zapewne mógł i tak jedynie oszacować ewentualny wynik. Kiedy zielarz otwierał już usta, Blennen z niemym w oczach przerażeniem wyprzedził go.
- Moje nogi drętwieją. – powiedział nienormalnie drżącym głosem.
Leithel wstał jak na baczność i zaczął zsuwać z niego połacie okrycia. Zwierzątko wydawało się przestraszone, więc samo zaczęło popiskiwać rzucając błagalne spojrzenia na wątłego opiekuna. Martwica? Uraz kręgosłupa? Odleżyny? Cóż jeszcze go dopadło? Blennen von Rafgarel przypomniał sobie jak jeden z jego stryjów sam doznał obrażeń podczas oswajania towarzysza. To był piękny zimowy dzień, gdzie słońce dopiero pięło się ku górze i swój blask odbijało w białej pierzynie śniegu. Góry zasnuwała jeszcze gęsta mgła, a on brnął przez zaspy, okryty futrami wilków – czarnych i białych. Na jego gęstej brodzie i wąsach osadzał się lód, a nos był cały czerwony jak drzewa wiśni podczas zbiorów. Wiatr owiewał go niemiłosiernie, ale stryj von Rafgarel nie okazywał żadnej słabości. Wysuwał się co rusz dalej i dalej naprzód zostawiając za sobą głębokie ślady opasanych skórą butów. Tropił śnieżną panterę wzroście tak znacznym, że można na niej jeździć jak na wierzchowcu. O rogach na tyle dużych, że stanowią miejsce do trzymania się podczas cwałów pośród śniegu. A kły rozdzierają ofiarę na części, szarpiąc tkanki. Pragnął jej jako swego towarzysza, nie jako skórę, którą okryje ciało podczas wiecznej zimy, w którą tak usilnie wierzył. Przez rodzinę von Rafgarelów zdarzało się, że Kjeinan postrzegany był jako niespełna zmysłów. Głowę oddawał walce pod dowództwem rodziny, serce zaś oddawał polowaniom na coraz to różniejsze zwierzyny. Tropił i tropił, aż jego oczom ukazała się stojąca na skalnej, ośnieżonej półce piękna, lśniąca biała pantera o faktycznych – ogromnych rogach, zawiniętych, jakby miały być jedynym zastosowaniem dla jeźdźca. Warczała stojąc nieruchomo, drobiąc przednimi łapami. Topory Kiejnana ustawiły się w bojowej pozycji, ale tak prędko jak nastawił się na walkę, tak też prędko odrzucił broń. Nie miał jej zabić, miał ją zdominować. Kiedy skoczyła na niego niespodziewanie upadł w śnieg na plecy, ale chwyciwszy ją za szyję wskrabał się na nią prędko, chcąc wyszarpać ją i obalić. Przeliczył się. Adrenalina zrobiła nazbyt wiele, dała mu poczucie bycia panem i władcą. Pantera nieobliczalnie obaliła się na grzbiet przygniatając go. Wtedy poczuł jak wielkie cielsko łamie w nim coś. Jak stare kości chrupią, a on sam kaja się z nieokiełznanego bólu.  Nie mógł się poruszyć, a wielkie, białe jak łuna kły zbliżają się do niego nieubłagalnie w zawrotnej prędkości. Chwycił rękami wielkie rogi i ukruszył ich kawałek do białości zaciskając potężne ręce. Wtedy dosłownie na chwilę gigantyczne zwierzę odsunęło się i zawyło, aż mógł znów wtłoczyć się na nie i zacisnąć zęby na grubym uchu. Sądził, że tego rodzaju dominacja będzie skuteczna dla każdego stworzenia. Stare zabobony, a jednak poskutkowały. Kiejnan bezceremonialnie zsunął się ze stworzenia i opadł w rozsuwający się pod nim śnieg. Kiedy został odnaleziony okazało się, że nie był w stanie chodzić, że jego nogi zostały na tyle silnie połamane, że ich samoistne odbudowanie się nie było możliwe. Otóż zyskał jednego z potężniejszych towarzyszy, ale nigdy nie wyruszył już na bitwę i nie udał się na polowanie. Towarzyszył jednak w namiotach wojennych, gdy uzgadniano taktyki, jego pantera czuwała przy nim lub smakowała krwi wrogów, ale bez swego właściciela. Kiejnan przestał się komunikować, zdarzenie wywarło na nim zbyt dużą traumę, by mógł się z nią uporać. Z czasem zaczął tracić zmysły, jęczeć do siebie, a z czasem też i przestać kontrolować potrzeby fizjologiczne. Blennen pamiętał, że gdy miał lat osiemnaście, stary Kiejnan był wożony przez sługę na drewnianym wózku, którego sam nie potrafił poruszać, bo i jak? Potrzebował pomocy nawet przy jedzeniu, choć ręce miał zdrowe i sprawne. Jego broda rosła, nie pozwolił sobie jej zgolić. Siwa i długa, była trofeum po wygranej walce z panterą, ale i klęską podczas boju z życiem i przeznaczeniem. Co jeśli i Blennen straci władzę w nodze, albo bogowie uchrońcie – dwóch? Nie mógł, zrobiłby wszystko, byleby tego uniknąć. Może to zaledwie skurcz, może zwyczajne odleżyny. Dlaczego niby to jego miałaby dotknąć taka życiowa zasadzka? Był w dobrych rękach, nie można było pozwolić na takowe powikłania. Nie i już. Koniec. Nie zgadzał się. 

[Desiderius?]

piątek, 22 listopada 2019

Od Blennena C.D.: Elra

Na prośbę autora opowiadania Elry zostały usunięte i są dostępne tylko dla współautora po kontakcie z administracją. 

Zerknął na nią kątem oka, słysząc jak stawia na ziemi zirytowane wszystkim kroki. W duchu chciał się zaśmiać. Cała sytuacja była faktycznie denerwująca i wojownik raczej nie należał do tych, którzy wszelką sytuację obrócą w żart. Dlatego też prychnął lekceważąco jak miał w zwyczaju. Czasami jego zdyscyplinowana rodzina miała mu to za złe. Któż przy zdrowych zmysłach parska sam do siebie i robi to tak często, że aż natarczywie i niekoniecznie kulturalnie? Z drugiej strony czemuż wojak miałby przejawiać tak duże znajomości etykiety? Owszem, niezaprzeczalnym jest fakt, że podczas balów i spotkań, na których omawia się taktyki bitewne swoista kultura osobista obowiązuje – zwłaszcza w gronie pań. Teraz, choć zna swoje miejsce i wyciąga pomocną dłoń do kobiety, która faktycznie jej potrzebuje – w zamian otrzymuje przepełnioną ogniem odpowiedź. Jego etykieta nie obowiązuje nad wyraz mocno w takowych okolicznościach. Leither wciąż potrząsając trzymaną w górze białą kitą szedł równo. Właściwie nawet truchtał, jak owo zwierzątko o zwinnych łapkach ma w zwyczaju. 
- Dotrzyj do murów przed zmierzchem, później możesz napotkać mniej przyjemne stworzenia niż ja i Leithel. Krzewy syczą, drzewa ryczą, a i w trawie coś głośno charczy. Wtedy nikt nie podejdzie do ciebie i nie wyniesie cię z bagniszcza. – syknął lodowatym tonem, gwizdnął na swego towarzysza i przyspieszył znacznie.
Oczywiście, że nie znajdowali się już wcale daleko fortyfikacji Gildii. Mimo wszystko docinek, jakim obdarował młodą kobietę był zamierzony. Nie miał zamiaru pomagać jej w przechodzeniu obok pokrzyw poprzez rozkładanie swojej koszuli na parzącym zielu. Szedł w nieznacznej odległości obok niej, ponieważ jej niezdarne ruchy na łonie natury mogły faktycznie zaprowadzić ją do głębokiego lisiego dołu lub roju pszczół, czy innego niezbyt potrzebnego i bolesnego kłopotu. Kiedy przyspieszył usłyszał przepełnione nerwami westchnienie. Nie zwolnił, nie obejrzał się za siebie, by skontrolować zachowanie dziewczyny. Skądże. Sam, blisko kilka minut później zniknął jej z pola widzenia przechadzając się miedzy drzewami i krzewami, które tarasowały mu przejrzystą drogę. Po pewnym czasie dotarł do głównego wejścia do Gildii i pokierował się do łaźni. Upocony, znużony i jak najbardziej – głodny. Wszelkie sprzęty, które miał ze sobą zostawił w pokoju przechodnim, a potem pokierował się do basenów. Ciepła woda parowała, a on nie mógł jej znieść. Chciał ochłodzić mięśnie, ale z drugiej strony potrzebował również chwili relaksu. Zdjął więc wstążkę z upiętego wysoko kucyka i trzymając ją w dłoni zanurzył się cały. Po wynurzeniu zgarnął mokre do cna włosy w tył i oparł się o kamienną ścianę basenu, rozkładając ręce na boki, opierając się o przemoczone kamienie. Odchylił głowę w tył i odetchnął z ulgą. Czuł jak wszelakie otarcia, zadrapania i mniejsze lub większe ranki chłoną wodę. Jak siorbią i parują pod nią, jak szczypią i nie próbują przestać boleć. W żadnym wypadku mu to nie przeszkadzało, wręcz dawało satysfakcję z udanego treningu. Nie myślał już o kobiecie, którą napotkał w lesie. Dlaczego miałby? Podobnież członkowie Gildii mieli być dla siebie mili i zapewne niejeden dba o takie nieistotne szczegóły. Dla Blennena nie miało to znaczenia. Ochlapywany krwią pobratymców, rodziny lub wrogów nie rozróżniał czyja krew jest czyją i nie próbował uruchomić systemu swojego sumienia z tego powodu. Nie raz w szale walki ciął swoich – nie sposób tego uniknąć. Nie wiedział ilu, ponieważ nigdy nie liczył, nie dało się, po faktycznym cięciu sojusznika nie potrafił nawet stwierdzić, że nim był. Ubłoceni, zbryzgani juchą, błyszczący od potu i wrzeszczący sobie znane słowa, które w tłumie są kompletnie zagłuszane - skąd miał wiedzieć? Leithel nie przekazywał mu takich informacji. Ale on wiedział. To owieczkopodobne, białe istnienie o dużych oczach wiedziało, ale nie pisnęło nigdy z tego powodu. Jego słone łzy wypełniały te piękne oczyska, ale Blennen i na to nie próbował patrzeć. Zdawało mu się, że pogrążony w bitewnych rozważaniach na chwil kilka stracił świadomość i pożeglował do krainy snu. Tak, na pewno to zrobił, obudziły go niezbyt kojarzone głosy, które rozlokowały się na drugim końcu basenu. Kiedy się ocknął rozmasował nieco obolały kark i zauważył, że jego skóra jest już nieco pomarszczona od wody. Chwyciwszy mydło spienił je i umył ciało. Zanurzył się w wodzie jeszcze kilkakrotnie dla orzeźwieni a i wyszedł zwinnie z basenu. Okrył się ręcznikiem w pasie i nie zwracając uwagi na głosy dobiegające z drugiej strony basenu, udał się do pokoju przechodniego, tam narzucił na siebie czystą lnianą koszulę i spodnie, bose stopy wytarł w ręcznik, który jeszcze kilka chwil wcześniej opasał go w biodrach, założył buty i przetarł włosy ostatni raz. Po zakończonym rytuale spokoju ciała wyszedł z łaźni i taszcząc swoje rzeczy po pewnym czasie dotarł do swojej kwatery. W niej odłożył przedmioty potrzebne w trakcie treningu, podrzucił twarde jabłko pupilowi i chwycił bandaże. Czuł pulsujące już mięśnie, ale widział również swoje pościerane dłonie. Skóra prawie całkiem z nich zeszła. Nie zwrócił na to uwagi wcześniej. Westchnął i wydzielił cienkie warstwy bandaża dla dłoni. Leithel odrzucając jabłko podbiegł prędko do swojego pana i bezceremonialnie spojrzał na jego ręce przez ramię czarnowłosego. Potruchtał i zerwał kilka liści z jednej z obecnych w pokoju roślin. Zgniótł je w swoich łapkach, obślinił obficie i ułożył na obdrapanych dłoniach właściciela, na zdartej skórze po części wewnętrznej. W częściach nienaruszonych skóra nadal należała do gładkich, nienormalnie jak na wojownika gładkich. Dopiero wtedy Blennen podziękował swojemu towarzyszowi i owinął dłonie cienką, wydzieloną warstwą bandaża. Po skończeniu kilkukrotnie zamknął i otworzył dłonie, by sprawdzić czy bandaże nie są zawinięte zbyt ciasno i nie będą mu uniemożliwiać codziennych czynności. Z nadal mokrymi włosami miał zamiar udać się na stołówkę, gdzie najadłby się do syta, wypił dzban miodu i wrócił, żeby oddać się snom. Kiedy tylko wyszedł na główny korytarz dostrzegł ubłoconą, brudną, zmęczoną z liśćmi we włosach Elrę, którą ostatnio widział w lesie. Czysty, schludny przeszedł obok niej, a radosna biała kulka wskoczyła mu na ramię, mimo swojego gabarytu owcy.
- Lisi dół czy charczące trawy? – spytał, gdy przechodząc był już z nią ramię w ramię. 
Miał wrażenie, że dziewczyna za dosłownie kilka sekund wybuchnie złością lub histerycznym płaczem. Trochę zajął jej powrót, ale co mógł poradzić? Otóż nic. Dlatego nie zwalniając spokojnego kroku szedł dalej, by potem skręcić i znaleźć się tam, skąd dobiegał przyjemny zapach ciepłej strawy.
[Elra?]

środa, 20 listopada 2019

Od Victariona

— Nie ma mowy.
— Jest. — Fiona nawet na niego nie spojrzała, z zacięciem majstrując coś przy puśliskach. Jasna skóra dłoni lekko lśniła w świetle wiszącej nieopodal latarenki, odcinając się ostro od otaczającego półmroku. — Masz jutro wolne...
— To nic nie zmienia.
—...i będziesz mógł się obijać cały dzień, a mnie czeka kolejny patrol — ciągnęła, najbezczelniej na świecie go ignorując. — Mam moralne prawo zostawić sobie bardziej cywilizowaną część. Wziąłeś pochodnie?
Victarion wypuścił powietrze z frustracją, czując aż nazbyt wyraźnie, że szala zwycięstwa — znowu — przechyla się na stronę Fiony i, tak, najwyraźniej znowu spędzi całą noc na tych zasranych łączkach na północnym brzegu, wśród nieutwardzonych dróg, rzadkich domostw, gówno-świateł i wszechobecnego błota, w którym Funt grzęzł po pęciny.
— Rion. — Fiona na ułamek sekundy uniosła głowę znad siodła, marszcząc brwi niecierpliwie. — Masz te pochodnie?
Pochodnie. Zerknął na torbę przytroczoną do siodła. Pochodnie, no przecież. Jak mógłby zapomnieć o tych nieprawdopodobnie kopcących, cuchnących gównach, które nigdy nie paliły się tak długo, jak zapewniali alchemicy.
— Mam.
— Sześć?
— Sześć.
— A krzesiwo?
— Też.
— Widzisz? — Fiona okrążyła swojego kasztanka, w przelocie posłała Victarionowi uśmiech pełen niewysłowionej słodyczy. W lekko zmrużonych oczach zamigotały złośliwe iskierki.  — Jesteś doskonale przygotowany na północny brzeg.
Victarion zmełł w ustach coś, co podejrzanie przypominało „a chuj” i zapatrzył się ponuro w niebo. Mroczne, zachmurzone i przytłaczające, bez jednej gwiazdy, opadało nad głowami ciężko jak ołów; noc zapowiadała się nadzwyczaj ciemna. I zimna. Zajebiście.
Ścisnął mocniej wodze w palcach.
Miał wyjątkowo podły humor, tak. Już nawet nie dlatego, że znowu nie było mu dane odespać poprzedniego patrolu, bo ktoś za ścianą w nieskończoność przesuwał szafę, szurając, zgrzytając i robiąc burdel na pół gildii. Ani nawet dlatego, że wczoraj też został wypchnięty na północny brzeg, tym razem przez Marceline, a potem pół dnia czyścił Funtowi nogi.
Lodowaty podmuch musnął go lekko po twarzy, wdarł się pod ciepły materiał płaszcza; fala przenikliwego zimna przemknęła mu wzdłuż kręgosłupa. Victarion otulił się szczelniej płaszczem, klnąc pod nosem. Co jeszcze, co jeszcze, może deszcz, może jakieś jebane gradobicie.
— Może padać dzisiaj — mruknęła w tym samym momencie Fiona pod nosem, przekrzywiając głowę i krytycznie spoglądając w niebo. — Widzisz te chmury?
— Widzę — odparł Victarion grobowym głosem.
Spojrzała na niego nieco uważniej i parsknęła śmiechem. Wesoło, nieco zaczepnie.
— Bogowie, Rion, ale masz minę.
Victarion poruszył się lekko, zirytowany. Nie lubił zdrobnień. Nie lubił tego zdrobnienia w szczególności. A Fiona — jakby zupełnie nie starczał jej fakt, że amputowała mu dwie sylaby z imienia — jeszcze do tego wymawiała je na modłę elficką, z „i” tak długim, że brzmiało niemal jak „ij”.
I nieszczególnie przejmowała się zdaniem Victariona na ten temat.
— Och, ja wiem. Jest ci smutno, że jutro zmiana cię omija? — Głos Fiony brzmiał słodko jak miód; tylko uśmiech, z każdą chwilą szerszy, ociekał czystą złośliwością.
— Jeszcze słowo i zdezerteruję.
— Rion, jakie „zdezerteruję”. Jesteś do tego niezdolny, jestem głęboko przekonana.
— Ach, tak? — Victarion zmrużył oczy, uśmiechając się wyjątkowo paskudnie.
— Z całą pewnością. — Fiona, wciąż mówiąc, nie zatrzymała się ani na chwilę, ciągle w ruchu, ciągle zajęta; to poprawianiem siodła, to wyrównywaniem mankietów, to sprawdzaniem łuku i kołczana. — Zbyt kochasz północny brzeg. Tylko po prostu nie chcesz się przyznać.
— Przejrzałaś mnie.
— Wiedziałam. — Znów się roześmiała.
— Uwielbiam północny brzeg.
— Och, no widzisz, jaka jestem dla ciebie miła. Nie miałabym serca, gdybym kazała ci się męczyć na południowym.
Co za nadzwyczajna, kurwa, uprzejmość.
Wzdrygnął się, gdy kolejny zimny podmuch owionął mu plecy.
— Doceniam ten gest — wymruczał. Zdjął rękawiczkę, pogładził Funta po łbie, zatrzymał dłoń na białej chrapce. — Noc bez brodzenia w gównie to noc stracona, prawda, Funtuś?
Koń opuścił nieco łeb, jakby zrezygnowany, cicho sapnął — kilka obłoczków pary uleciało w niebo. Przestąpił z nogi na nogę; błoto mlasnęło pod kopytami.
Victarion westchnął, odwrócił głowę od wątłego kręgu światła rzucanego przez latarenkę i wpatrzył się w ciemność — gęstą i lepką. Było w niej coś niepokojącego, jakaś oślizgłość, martwota, otulone w matową czerń; zdawała się pulsować głuchą niechęcią, źle zamaskowaną wrogością. Przez chwilę zdawało mu się, że — gdyby tylko wyciągnął rękę poza krąg bladego światła — czerń wciągnęłaby go w swoją gęste opary, omotała jak pajęczyną.
Przetarł dłonią oczy. Ja-pierdolę-co-za-bzdury.
— Oho, widzę nasze wsparcie! — Głos Fiony wyrwał go z zamyślenia. Wyprostowana, czujna, szeroko uśmiechnięta, entuzjastycznie pomachała w stronę stajni. — To Narcissa i Rawen. Znasz ich, Rion, prawda?
— Z widzenia — odparł Victarion wymijająco, powoli, leniwie obracając się w ich kierunku. Zmrużył oczy.
Dwie sylwetki — jedna wysoka, mocno zbudowana, bezsprzecznie męska, druga o wiele niższa, drobna i smukła — zbliżały się szybkim, energicznym krokiem, prowadząc w ręku konie. Błoto chlupotało w rytm kroków.
Tuż za nimi snuł się spory pies.
Dobrze, tak właściwie Victarion wcale nie był pewien, czy ich zna z widzenia — czy ich zna jakkolwiek. Imię Rawena kojarzył — ktoś mu coś kiedyś mówił, może nawet Fiona…? — ale gdy miał dopasować je do konkretnej twarzy, nie był tego już taki pewien. Narcissa mówiła mu jeszcze mniej. Gdy próbował sobie coś przypomnieć, przed oczami widział białą kartkę.
— Jak nastroje? — Fiona wystrzeliła do przodu, energicznie, witając się z dwójką żywo. Victarion nie ruszył się z miejsca, lustrując ich uważnym spojrzeniem. Dokładnie. Nieśpiesznie.
— W towarzystwie tak pięknych kobiet — doskonale! — Rawen rzucił Fionie olśniewający uśmiech. Och, tak, Victarion jednak go znał. Kucharz, tak, teraz już pamiętał. Z całą pewnością widział go na stołówce przynajmniej kilka razy. O, i przecież raz Rawen litościwie uraczył przemarznięty na kość nocny patrol doskonałym, grzanym winem.
— Ostrzegam cię, Kurokami. — Dłonie Fiony jakby mimochodem musnęły łuk. — Bez… takich.
— Ale Fiono, ja tylko…
— No, już-już — przerwała mu surowo. — Musimy zmienić dzienny patrol, wsiadać na konie. Rion, ty zostajesz na północnym brzegu, a, uhm… — Zawahała się wyraźnie; rzuciła ukradkowe spojrzenie najpierw na Narcissę, potem na Rawena. Wróciła spojrzeniem do Narcissi. — Narcissa zostanie z tobą.
Victarion tylko skinął krótko głową. Zaczął dociągać Funtowi popręg.
— Oczywiście. — Głos Narcissy brzmiał spokojnie, pewnie i uprzejmie, ale bez śladu skwapliwości.
— A my, Kurokami, jedziemy za rzekę — dokończyła Fiona twardo, po czym — błyskawicznie poprawiając popręg swojego kasztanka — wsiadła na niego raźno. Zwróciła jeszcze głowę w stronę Victariona, jakby się nad czymś zastanawiając. — Rion? Masz róg?
— Mam.
— Świetnie. Rawen, gotowy? Spokojnej warty, północ.
Spięła kasztana i odjechała raźnym kłusem; Rawen po chwili ją dogonił. Cichego, wymruczanego „spokojnej warty, południe” już nie miała szans usłyszeć.
Victarion ze stoickim spokojem skończył zajmować się popręgiem; starannie dopiął klamerki, wygładził tybinkę ruchem dłoni. Dopiero teraz podniósł wzrok na Narcissę.
Stała w milczeniu, wodząc delikatnie palcami po smukłej szyi swojego wierzchowca; potężnego karosza o budowie tak harmonijnej, że niemal — doskonałej. Ciepłe, ale wątłe światło latarenki pełgało po jej sylwetce, jasnej skórze, włosach; niespokojny, migoczący płomień raz zdawał się przygasać, spowijając jej twarz w cieniu, aby nagle gwałtownie rozbłysnąć, mieniąc się tysiącem złotych iskier na ciężkich, jasnych puklach, spływających kaskadą z ramion. Od razu zauważył, że są rozpuszczone.
Ładnie jej było z tym światłem.
Ale nie wyglądała na wojownika.
Victarion stłumił westchnienie, uśmiechnął się nieszczerze, z lekkim pobłażaniem. Jak dobrze, że nocne patrole na bardziej wyludnionym, północnym brzegu nie obfitowały w zbyt wiele emocjonujących wydarzeń. Nie był pewien, na ile Narcissa okazałaby się przydatna w razie kłopotów.
— Victarion Calder — przedstawił jej się w końcu.
— Narcissa Aigis.
Po chwili wahania podała mu rękę; uścisnął ją niezbyt delikatnie, po żołniersku.
— No, dobrze. — Wsiadł na Funta, włożył rękawiczki, naciągnął kaptur na głowę. Kolejny lodowaty powiew nieznacznie szarpnął płaszczem; w powietrzu zadrżał odległy zapach zbliżającej się zimy. — Pochodnie zapalimy od dziennego. Dasz radę jechać po ciemku?


Narcyza? ♥