wtorek, 31 lipca 2018

Od Alexandry

Nadchodził ociężałymi krokami świt. Nawet byłoby możliwym zobaczyć raczej wyraźnie drogę prowadzącą do gildii oraz otaczające ją pola — gdyby nie mgła wisząca nad żółtawą trawą, zupełnie jak sen nad zmęczonymi całonocną służbą powiekami. Powietrze było wilgotne i chłodne — wytchnienie po gorącu poprzedzającego ten moment dnia. Alexandra już delikatnie przysypiała, co można było dostrzec po lekkim kiwaniu się w tył i przód i wtórującemu tej czynności cichutkiemu skrzypieniu zbroi. Jednak mimo tego zmęczenia wciąż stała wyprostowana i gotowa do działania, bo przecież był to jej obowiązek, a jakkolwiek by ten obowiązek był nam niemiły, trzeba go wypełnić jak najlepiej, jak najbardziej się do niego przykładając — tak uczono ją w domu i tak jej już zostało.
Przeczesywała co jakiś czas spojrzeniem cały przedgildyjny teren, aby w razie jakiegoś wędrowca otworzyć mu bramy, w razie ataku ostrzec pozostałych dzwonkiem, który wisiał na ścianie na wyciągnięcie ręki.
Chwilę po trzeciej nad ranem, miała wrażenie, że coś przemknęło na oko pięć metrów przed bramą, jednak albo tylko jej się wydawało, albo było za szybkie, aby to rozpoznać i przypisać do jakiejkolwiek rasy. Nie zawiadomiła nikogo, bo mogło jej się przecież przywidzieć, jednak trzymała się na baczności od tamtej pory.
Nagle ujrzała gwałtowny ruch w oddali i wyciągnęła wolno część miecza, aby przygotować się na przybycie możliwie potwornego intruza. Ruch był coraz bliżej, lecz nie sposób było jeszcze stwierdzić w tej mgle czym to może być. Ciamajda zaczęła się stresować, bo nie wiadome jej było, na co miała się przygotować. Wyciągnięta po miecz dłoń zaczęła lekko drżeć.
Koń zatrzymał się przed bramą zaraz poniżej stacjonowania Alexandry. Doskonale było słychać jego głośne prychanie i oddychanie. Koniowaty zrobił jedno okrążenie wokół swojej i jeźdźca osi i podreptał parę kroków przed siebie. Pochodnia zawieszona przed bramą oświetlała jeszcze słabo przybysza a raczej jego okrytą czarnym płaszczem i kapturem postać.
Ciemnowłosa wypuściła wolno powietrze, schowała miecz do pochwy i poczyniła parę ruchów palców i knykci w dłoniach, aby przestały drżeć. Wychyliła się nad krawędzią i zawołała:
— Dzień dobry, może bardzo późny dobry wieczór, przybyszu! Jest pan, pani członkiem gildii?
Nowo przybyła postać na potwierdzenie swojej przynależność do tej organizacji pokazała znak gildii, który bezproblemowo został rozpoznany przez Panią Rycerz. Alexandra kiwnęła głową i rzuciła szybko jakby-przeprosinami za to, że będzie trzeba chwilkę poczekać na podniesienie bramy. Zeszła z samborza i zaczęła podnosić brony, aby wpuścić nowo przybyłą osobę. Gdy wyszła, aby ukłonić się w przywitaniu i zaprosić do środka, przybysz zdążył ściągnąć już swój ciemny kaptur i odsłonić swoją twarz, która była już Alexandrze znana.
— Och, myślę, że my się już znamy — powiedziała na rozpoczęcie konwersacji Sorelia, uśmiechając się delikatnie.
Giermek już chciał odpowiedzieć z uśmiechem, lecz przerwało mu szeptanie tłumu głosów nadchodzące z mgły, która zdawała się jakby nagle zgęstnieć z momentem otworzenia bramy. Kobiety spojrzały na otaczające gildię tereny w poszukiwaniu źródła dźwięku, zdając sobie sprawę, że szeptanie tworzy melancholijną, pełną tęsknoty pieśń, lecz słowa brzmiały obco, jakby tak naprawdę nie tworzyły żadnego języka — przynajmniej żadnego znanego człowiekowi...

#wattpad #aventura *COMPLETE* *FCRA's Winner!* Ashley is cursed. Every day when the sun sets her beauty vanishes to reveal a monster by any norms. She lives with her brother in the Enchanted Forest, shielded from whatever prejudice and hate she would face in the outside world.   Prince Raymond has been kidnapped. In...
« Sorelia? || dość kiepsko mi dzisiaj poszło »

czwartek, 26 lipca 2018

Od Philomeli cd. Ignatiusa

Nie mogła siedzieć bezczynnie. Zdołała w tak zwanym międzyczasie sprowadzić na ziemię krnąbrnego podopiecznego, który teraz siedział w klatce obrócony do niej tyłem i wyraźnie dawał jej do zrozumienia, że jest śmiertelnie obrażony na cały świat ze swą opiekunką na czele. Sylfa jedna była jednak niemal stuprocentowo pewna, że orzeł odsypiał zwyczajnie obfity posiłek, którym ktoś go uraczył. Z głębokim westchnieniem przysiadła na stole w niewielkiej izdebce całej założonej sprzętami do trenowania ptaków i przez chwilę w skupieniu przyglądała się swoim bucikom. Ze trzy razy nachodziła ją chęć, aby pójść do budynku mieszkalnego i zapytać sekretarza jak mu idzie.
- Głupia! - zbeształa się w myślach - jak mu ma iść, teraz to pewnie odsypia, a nie ślęczy nad książkami, przecież sama mu to proponowała, nie warto przerywać czegoś tak doniosłego jak sen. Westchnęła kolejny raz i zaczęła błądzić wzrokiem po ścianach, pułkach, a nawet rysunkach ptaków, które ozdabiały pomieszczenie.
- No dobra - mruknęła do siebie zrywając się kolejny raz - trzeba teraz zlokalizować tego gagatka który was przekarmił
Podeszła do półki z suszonym mięsem, ale nigdzie nie mogła znaleźć nadpoczętego woreczka. Nagle znalazła go tuż obok klatki. Musiał spaść kiedy wchodziła, albo może sama go tam zostawiła. Jednym słowem sama jest sobie winna, ale przynajmniej udało jej się ustalić co zaszło. Rzuciła pozostałym ptakom nieco karmy i rozochocona tym sukcesem wyszła na zewnątrz, by powtórzyć swój poranny wyczyn, z tą tylko różnicą, że nie przewidywała tym razem lądowania w ramionach przypadkowego przechodnia. Zrzuciła, więc ciepłe palto i odetchnęła głęboko starając się powstrzymać wstrząsające ciałem drgawki. Nie zamierzała się poddać. Podleciała nieco do góry i przycupnęła obok wyrwy w dachu. Otwór nie był zbyt duży i jak się wkrótce przekonała dachówka w tym miejscu wykonana została z jakiegoś innego materiału niż pozostałe. Przejechała dłonią po gładkiej metalicznej powierzchni. Płytka trzymała się tylko na jednym gwoździu, ale za to przybitym na tyle solidnie że wytrzymał ciężar jej upadku. Przekręciła kilkakrotnie blaszkę i wyrwała go z deski przy akompaniamencie przeciągłego stęknięcia drewna. Z tyłu wykuto jakiś znak, którego nie potrafiła odczytać. Coś jakby herb. A pod spodem jakieś hasło w obcym języku i prawdopodobnie datę. Zsunęła się delikatnie na dół. Położyła tabliczkę na biurku w izbie sokolników, a w zamian wzięła jedną z zapasowych dachówek. Dopiero zabezpieczywszy odpowiednio nieszczęsną wyrwę mogła spokojnie zająć się swoim znaleziskiem. Problem w tym ze nie miała pojęcia jak je rozumieć. Może te znaki to znak tego kto zostawił wiadomość, ale równie dobrze mogło chodzić o adresata, a to pod spodem? Może to data umieszczenia tam wiadomości, albo może cała wiadomość jest jakimś proroctwem, które powinno się wtedy spełnić? A może to wcale nie jest data? Może to jakiś szyfr? W sumie może w ogóle nie trzeba było tego ruszać? Nie ważne przy najbliższej okazji przekaże to Ignatiusowi. W końcu oboje są już w to mocno zaangażowani. Pewnie spotka go zresztą w czasie posiłku. Wrzuciła znalezisko do torby i udała się niespiesznym (jak na siebie) krokiem do sali jadalnej. Zjadła posiłek i oparłszy się wygodnie na krześle czekała na sekretarza. W końcu musi się pojawić - pocieszała się, gdy czas oczekiwania przedłużał się nadto. Wreszcie dojrzała go wchodzącego i zanim zdążył zająć miejsce dopadła go niczym zgłodniały tygrys.
- Wiem że miałeś odpoczywać, ale rzecz w tym, że znalazłam na dachu coś takiego, to znaczy właściwie to szukałam... no nie tego, bo nie wiedziałam czego szukam, ale skoro jest list musi być coś jeszcze. Tak jak z sokołami, jest list - jest sokół, wiec skoro jest jakaś wiadomość musi być coś jeszcze - podekscytowana zaczęła znów wymachiwać kawałkiem blaszki przed nosem rozmówcy - zresztą siadaj, a aj ci wszystko opowiem. Otóż to przede wszystkim jest coś dziwnego. Reszta dachówek jest normalna. Ta jedna wygląda jakby była z metalu, ale jest trochę za gładka i... a nich mnie kule biją... zmienia kolor, widziałeś coś takiego?           
Dobrze, że sala była prawie pusta, bo musieliby budzić naprawdę duże zainteresowanie, nawet biorąc pod uwagę ze w gildii naprawdę nie wiele rzeczy dziwiło.

<Ignatius? >

wtorek, 24 lipca 2018

Od Newt'a cd. Shinaru

Zapachy dochodzące z kuchni były przepyszne, nie mogłem się doczekać spróbowania czegokolwiek z jej menu, chociaż jak widziałem, wchodząc do stołówki, dzisiaj serwowany był królik. Zrobiło mi się przykro, w swojej głowie planowałem śmierć tych, którzy zabili te biedne stworzenia, obmyśliłem nawet, jak uciąć kobiecie palce za karę, że zrobiła z nich obiad – ale bądźmy szczerzy, królicze mięso jest bardzo delikatne i pyszne. Chociaż sam bym nie mógł zabić zwierzaka, nie mógłbym patrzeć, jak ktoś inny to robi, gdy ja bym mu życzył śmierci, to jednak nigdy nie wybrzydzałem, jeśli chodzi o jedzenie. Przecież nie mogę zmienić całego świata, a skoro już serwują tu takie pyszności, skorzystam z nich.
Irina wyglądała na miłą staruszkę, widziałem w niej moją opiekunkę. Ona również była niska i uśmiechała się do wszystkich ludzi, chociaż kiedyś mi powiedziała, że w głębi duszy nie cierpi swych sąsiadów. Czy kucharka też była taka? Widząc, jak groźne macha łyżką w kierunku Shinaru i słysząc, jak mruczy pod nosem, że zrobi nam coś do jedzenia, chociaż zabrzmiało to bardziej „Nie muszę, ale zrobię, bo jestem miła”, stwierdziłem, że nie należy jej ufać. Gdy chłopak razem ze swoim zwierzakiem zajęli miejsce przy wolnym stoliku, przestałem wpatrywać się głupio w to, co działo się w kuchni i pod uważnym wzrokiem paru osób, podszedłem do chłopaka i zająłem miejsce obok niego.
- No dobra... to może, czekając na jedzonko, powiesz mi coś o sobie? Skąd jesteś, co lubisz robić, jakieś zainteresowania... cokolwiek – zapytał, a jego oczy się zaświeciły. Spojrzałem na jego pupila, który znowu siedział mu na ramieniu i nie interesował się niczym. Czekał cierpliwie na danie. Wróciłem wzrokiem do blondyna, który zadał mi zbyt wiele pytać. Po co mam komuś o sobie opowiadać? Nie widzę potrzeby, zazwyczaj połowa informacji wychodzi drugim uchem, a ludzie często tylko udają, że ich to interesuje. W rzeczywistości większość organizmów żyjących nie interesuje się drugą osobą, póki mówi ona o sobie. Każdy woli słuchać o swoich zainteresowaniach i umiejętnościach, dzieląc się informacjami z nowymi towarzyszami, by wydać się im atrakcyjnymi i ciekawymi, ponieważ sami sobie już się znudzili.
- Jak powiem ci za dużo, nie będzie o czym rozmawiać na później – odpowiedziałem w końcu z lekkim uśmiechem. - Jestem z Defros i od małego zajmowałem się hodowlą zwierząt – przedstawiłem mu krótką informację o sobie.
- Dlatego zostałeś stajennym? - skinąłem głową.
- Idealna praca, do reszty się nie nadawałem – stwierdziłem.
Wymieniliśmy się paroma informacjami o sobie i o przeszłości. Shinaru został posłańcem, był z Tiedal, gdzie pilnował owiec. Opowiedzieliśmy sobie, jak każdy z nas spotkał swojego pupila. Opowieść Shinaru była wręcz niewiarygodna: coś, co nie wygląda na psa i nie mam pojęcia, do czego go można porównać, miało w sobie instynkt psa pasterskiego i przyprowadziło wszystkie zagubione owce z powrotem do domu blondyna. „Może to coś, to jakaś zmutowana granatowa owca skrzyżowana z psem pasterskim?” pomyślałem o Nue, które dalej wpatrywało się w kuchnie i czekało na posiłek.
- A jak było z tobą i Kim? - wskazał na liska, które zdążyło usnąć na moich kolanach, znudzone czekaniem.
- W sumie to sama znalazła dom – podrapałem ją po policzku, opowiadając nowemu znajomemu, jak lisek zaczął przychodzić pod dom, nie bojąc się psów, ani mnie. Był dokarmiany (głównie po to, by nie polował na kury). - Gdy ruszyłem do Gildii, dołączyła do mnie – skończyłem. Widziałem, jak chłopak otwiera usta, by coś powiedzieć, jednak po chwili wstał, mówiąc, że obiad jest gotowy. Spojrzałem w kierunku kuchni. Irina machała w naszym kierunku drewnianą łyżką. Shin podbiegł do kobiety, za nią pojawił się inny mężczyzna i żółtych włosach (plaga blondynów!), który podał chłopakowi dwa talerze z jedzeniem.
- Widziałeś tego chłopaka? - zapytał Shinaru, gdy postawił talerze na stolik i wrócił na swoje miejsce. - To był Rawen, kucharz, miły facet, tylko dość… wybuchowy – przedstawił krótko wysokiego z ciemną bródką mężczyznę, który zniknął za ścianą. Spojrzałem na talerz: ziemniaki, mięso w sosie i sałatka marchewkowa. „Pewnie byś skubnął króliczku marchewki, ale prawda jest taka, że już nie jesteś taki krzepki” wymyśliłem krótką rymowankę i zacząłem się zajadać obiadem. Był naprawdę pyszny, tak jak pamiętałem, królicze mięso jest rzeczywiście miękkie i delikatne. Dałem kawałek spróbować Kim, która wybudziła się na zapach obiadu.
- Gdzie potem pójdziemy? - zapytałem.

<Shinaru?>

poniedziałek, 23 lipca 2018

Od Shinaru CD Newt'a

Zamyśliłem się na chwile przypominając sobie cały teren Gildii. Zastanawiało mnie również to, co by było dla niego ciekawe , a jednocześnie przydatne. Newt był nowy, więc powinien był poznać na pewno lecznice, gdyż nigdy nie wiadomo co się może w życiu wydarzyć. Stołówka...pokój gościnny... tego łatwo nie da przeoczyć choć ... nie miałem pewności, czy szwendał się w okolicy. Spojrzałem w niebo podpierając palcami brodę chwilę się zastanawiając.
- Co widziałeś już w Gildii? - Zapytałem jednak spoglądając na niego kątem oka. Wolałem mieć jednak pewność, że nie zanudzi się przy mnie. To by było niedopuszczalne.... - Niestety do najbliższego miasta jest kawał... spory kawał drogi. Więc to na pewno odpada. - Skrzywiłem się lekko przypominając sobie truchcik w tamte strony. Nigdy więcej. W życiu już nie wezmę tak głupich zadań.
- Wiem , gdzie jest Sala Wspólna, mój pokój i stajnie - Uniósł wzrok z rudego zwierzątka na mnie. Mało widział .... a raczej po prostu nie zwiedzał budynków Gildii. Uśmiechnąłem się zadowolony, gdyż oznaczało to tylko jedno. Mogłem mu pokazać właściwie wszystko, lecz teraz dobijała pora na obiad.
- No dobra. Skoro tak się sprawy mają, to zaprowadzę cię najpierw... do stołówki. Irina miała dziś coś dobrego zrobić. - Zaśmiałem się rozbawiony. Oczywiście pominąłem fakt, że jest tam jeszcze inny kucharz , którego imienia nie będę wspominał.... dobrze gotował, ale Irina biła go na głowę , tak samo jak samym charakterem. Przeklęty buc. - Po tym oprowadzę cię po reszcie budynku. Co ty na to? 
- Niech będzie - Uśmiechnął się delikatnie. Miałem wrażenie, że przez ten lekki gest robiło mi się nieco cieplej na sercu. Niby często spotykałem się z takimi drobnymi gestami, lecz rzadko któryś mnie tak urzekał. Miał w sobie to coś co lubiłem, ale co to było? Nie umiałem po prostu stwierdzić, czy opisać tego. 
- Do stołówki - Uniosłem rękę lekko przechyloną w kierunku, gdzie mieliśmy się udać, a Nue słysząc magiczne słowo oznaczające jedzenie zeskoczył z mojego ramienia z cichym pomrukiem i sam poszedł przodem. Najprawdopodobniej uznał, że po prostu się będziemy wlec, więc lepiej pójść samemu i czekając na nas spróbować coś wyżebrać od reszty członków. Czy mu się to uda? Pewnie nie, ale zawsze warto spróbować. 
Oboje z Newt'em ruszyliśmy za ciemnoszarym stworzeniem. W między czasie poinformowałem go o ważniejszych sprawach, a zarazem ostrzegłem przed Rawen'em, by w razie czego go nie denerwować, bo ten słodki lisek może skończyć tak jak mój Nue... czyli w słoju na kiszone ogórki. Nie życzę tego żadnemu zwierzakowi, a tym bardziej takim uroczym kulką. Opisałem również w paru zdaniach ważniejszych ludzi w Gildii takich jak sama Irina, Ravi, czy Theo, który z tego co pamiętam również był stajennym, a zarazem pomagałem mu w wolnym czasie z owcami. 
- Myślę, że reszty się dowiesz osobiście, gdy ich poznasz. Do Ravie'go później pójdziemy, bo pracuje w szpitalu. A Irina pewnie będzie się czasami przechadzać po stołówce. Nie trudną ją zauważyć - Pchnąłem drzwi wejściowe, po czym skręciłem w lewo, gdzie znajdował się nasz cel. Niektórzy już jedli swoje porcje potrawki z królika rozmawiając przy okazji z pozostałymi. Pomachałem do nich, gdy ich wzrok padł na mnie i na nowego przybysza, po czym wypatrzyłem Nue, który szwendał się koło wejścia do kuchni. O nie... Zabrałem go stamtąd szybko, nim drzwi walnęły go w pyszczek. Mało brakowało, a byłby bardziej płaski niż jest. Spojrzałem przepraszająco na starszą kobietę, która jedynie pokręciła głową. 
- Pilnuj ty tego futrzaka, bo znów będziesz miał problemy z Rawen'em. - Pomachała w moją stronę drewnianą łyżką za którą wodziłem spojrzeniem. 
- Wiem babciu... ale wiesz, że on uwielbia waszą kuchnie. Nic na to nie mogę zaradzić. 
- Dobrze wiesz, że nie lubię jak mnie tak nazywacie. Ile razy mam wam to powtarzać? - Znów łyżka poszła w ruch, więc cofnąłem się o krok z lekkim uśmiechem. 
- Przepraszam. A , bab.... to znaczy Irino. Znalazło by się jeszcze coś dla mnie i nowego? Ma również zwierzaka, więc prawdopodobnie będziecie mieli więcej fanów waszej kuchni - Zapytałem się wesoło wskazując głową w stronę blondyna i jego lisa. Kobieta przyjrzała się im uważnie po czym machnęła ręką mrucząc, że zaraz coś nam zrobi. Podziękowałem i poszedłem usiąść do wolnego stolika, gdzie na przeciw mnie zajął również miejsce Newt. 
- No dobra... to może czekając na jedzonko powiesz mi coś o sobie? Skąd jesteś, co lubisz robić, jakieś zainteresowania... cokolwiek - Przechyliłem głowę w bok nie mogąc się doczekać odpowiedzi. Ciekawił mnie... ciężko było to zaprzeczyć. 

<Newt? Przepraszam, że tak długo >-< Już będę normalnie odpisywać > 

sobota, 21 lipca 2018

To, co sobie uświadamiasz, to też kontrolujesz. To, czego sobie nie uświadomisz – kontroluje ciebie.


Vincent Friedrich Jäger

WIEK: 21 lat, urodzony 24 listopada
PŁEĆ: Mężczyzna
POCHODZENIE: Na co dzień mieszka w Nalaesii, jednak w spadku odziedziczył także małe mieszkanko w Defrosie, gdzie czasem wyjeżdża. Swój drugi dom traktuje głównie jako laboratorium i prywatną bibliotekę.
ZAWÓD: Alchemik, oprócz tego pracuje jako malarz. Jeśli nie przesiaduje w laboratoriach, często można go spotkać oferującego swoje malarskie umiejętności w centrum miasta.
UMIEJĘTNOŚCI I ZAINTERESOWANIA: Mózg Vincenta wiecznie analizuje i pracuje, wciąż jest głodny wiedzy. Największym jednak jego konikiem jest chemia, ewentualnie tutejsza alchemia. Fascynują go wszelkie pierwiastki i reakcje, jakie zachodzą zarówno w, jak i wokół nas. Jego drugą, równie wielką pasją jest malarstwo. Jedna połowa duszy mężczyzny jest niesamowicie romantyczna i wrażliwa, dlatego potrafi malować godzinami, starając się odwzorować własne uczucia poprzez kolory i kształty. Uwielbia impresjonistyczne dzieła, które najczęściej maluje sam dla siebie. Jako malarza możesz go poprosić o cokolwiek, a on postara się to wykonać. Przez wiele lat uczył się gry na wiolonczeli, jednak wstydzi się grać przed jakąkolwiek publicznością. Jest zafascynowany fizyczno-chemiczną stroną każdego człowieka. Wpływ otoczenia na ludzką psychikę, zachowania i przyzwyczajenia. Biegle włada językiem niemieckim, angielskim i łaciną. Nie uczył się w żaden sposób walczyć, ani bronić, potrafi jednak znaleźć wyjście z różnych trudnych sytuacji, dzięki logicznemu myśleniu. Zazwyczaj.

Historia
Alchemik pochodzi z niegdyś wysoko ustawionej i wpływowej rodziny. Współczesny szlachcic nie miał jednak łatwego życia. W wieku 12 lat zmarł jego młodszy o 4 lata brat, przez co matka chłopca popadła z czasem w obłęd. Ojciec nie radził sobie z nową sytuacją, dlatego zastrzelił się w swoim biurze. To właśnie Vincent go odnalazł. Matka, w swoim wciąż pogłębiającym się obłędzie, pewnej nocy wyszła na dwór i z uśmiechem na twarzy utopiła się w jeziorze. Pieczę nad nim przejęła daleka ciotka, która prowadziła dobrze prosperujący burdel i wykorzystywała Jägera seksualnie. Chłopak już wtedy ulegał rozdwojeniu jaźni. Początkowo był przerażony, że popada w obłęd, tak jak jego matka, dlatego zwykle Vincent i Friedrich wypierali siebie nawzajem. Pasję do malowania, czytania i chemii zabrał z książek, które systematycznie ciotka mu udostępniała. Zresztą, dzięki niej nauczył się malować, bo chociaż kobieta była bezwzględną, zimną suką, malować umiała najpiękniej na świecie. Niestety, kobiecina zapewniająca wikt i opierunek chłopakowi zginęła w jednym z kataklizmów. Vincent odziedziczył po niej część pieniężnych zasobów i dach nad głową, jednak mógł je odebrać dopiero, gdy osiągnie pełnoletniość. Przez pewien czas żył w domu dziecka, aczkolwiek, gdy wieść o jego schorzeniu rozeszła się po okolicy, musiał uciec i lata spędzać na ulicy. W wieku lat 18 odebrał swą własność, zapewnił sobie wysokie wykształcenie i teraz błąka się po ulicach Nalaesii lub Defrosu, pasjonując się alchemią i malarstwem. Wkrótce po tym Gildia zauważyła jego intelektualny talent, a nasz szalony naukowiec się do niej zwerbował.

Charakter
Jeśli chcemy mówić o charakterze Jägera, musimy cały wywód podzielić na dwa rozdziały. Malarz cierpi bowiem na rozdwojenie jaźni, a odróżnić jego części można po imieniu, którego w czasie rozdwojenia używa. Charakterystyczne są także zmieniające się ruchy mężczyzny, gdy jedna ze stron „przejmuje dowodzenie”.
Vincent – roztrzepany romantyk.
Vincent to roztrzepany i wiecznie śniący na jawie mężczyzna. Jego spojrzenie głównie jest nieobecne, ruchy powolne, a nawet nieśmiałe. Często nie potrafi się dobrze wysłowić, a jeśli się odzywa, posługuje się skrótami myślowymi, mocno się przy tym rumieniąc. Jego ręce wciąż coś robią, a mężczyzna potrafi zacząć sam ze sobą rozmawiać. Przypomina roztrzepanego nastolatka, którego mózg analizuje i pracuje bez przerwy. Nieczęsto się uśmiecha, jak już nieśmiało, raczej z zawstydzeniem, jakby zdając sobie sprawę z własnej niepoczytalności. To zwariowany alchemik, który jest w stanie zapomnieć o śniadaniu i wylecieć na ulicę w samej piżamie, nawet tego nie zauważając. Nie jest zbyt dobry w kontaktach międzyludzkich, a uczucia ludzkie są dla niego dużo bardziej skomplikowane niż najtrudniejsze wzory chemiczne. Przy okazji wspominania chemii, nie zaznał nigdy prawdziwej miłości, zauważył jednak, że najczęściej zwraca uwagę na mężczyzn. Ich boi się przynajmniej mniej, niż tych zwariowanych kreatur zwanymi kobietami. Uwielbia malować, a dzieła sztuki, które Vincent wykonuje, są czysto impresjonistyczne pełne rozmazanych kształtów i marzycielskich barw. Jest w stanie nagle zamilknąć i zacząć patrzeć się w jeden punkt, nawet nie zauważając, że obok jest pożar, burza, a może nawet trzęsienie ziemi. Podobnie jest, gdy udaje się na spacer – potrafi nagle zauważyć, że zupełnie się zgubił i nie ma zielonego pojęcia, jak wrócić do domu… O ile pamięta, gdzie jest dom. Jego nieporadność nie ma jednakże odzwierciedlenia podczas alchemiczno−chemicznej pracy. Dopiero wtedy możesz zauważyć, jak bardzo jest inteligentny i bystry. To tak, jakby był tak mądry, że wręcz gubi się we własnych myślach.
Vincent częściej przejmuje dowodzenie nad Friedrichem.
Friedrich – sarkastyczny nimfoman
Rzadsza strona Jägera. O ile Vincent jest dość nieporadnym, zagubionym, chociaż inteligentnym chłopcem, o tyle Friedrich to wysublimowany, poważny mężczyzna, o dobrym guście, posługujący się językiem wyższych sfer, o opanowanych i pełnych gracji ruchach, oraz spojrzeniu bezczelnego podrywacza, które tak bardzo podoba się obu płciom. Lubuje się w dobrej poezji i uwielbia pić herbatę z mlekiem. Nie jąka się w wypowiedziach i kokietuje każdego, kto wpadnie mu w oko. Jego malowidła najczęściej są czarnobiałe i wykonane z prostych, pewnych linii. Często bywa bezczelny, a przede wszystkim pewny siebie. Friedrich to nimfoman, który szczególnie upodobał sobie mężczyzn. Ta część malarza, najczęściej objawia się wieczorami, albo w sytuacjach mocno stresowych, gdy Vincent nie radzi sobie w wysoko niebezpiecznych zdarzeniach.

Aparycja
Vincent Friedrich Jäger to wysoki i szczupły mężczyzna. Mierzy 187 cm wzrostu, przy wadze 67 kg. Nogi i ręce ma długie i umięśnione, głównie od niekrótkich spacerów (podczas których najczęściej się gubi) i przenoszenia ciężkich chemicznych narzędzi (które także najczęściej gubi). Nie lubi przebywać na słońcu, chociaż mu ono w żaden sposób nie szkodzi – skóra malarza uwielbia nabierać lekko opalonego, brązowego zabarwienia. Włosy ma koloru płynnego złota, podobnie jak oczy, które okolone są długimi, ciemnymi rzęsami. Spojrzenie alchemika bywa często rozmarzone, co nadaje mężczyźnie rozanielonego wyglądu. Wąskie usta rzadko kiedy ukazują białe, nieco krzywe zęby – raczej unoszą się w kąciku, w wyrazie ewentualnej, zamyślonej aprobaty. Jeśli jednak ktoś zasłuży na jego pełny uśmiech, z pewnością zauważy, że szczególnie rozbrajające są jego dwójki, które nachodzą na kolejne zęby. Vincent wygląda wtedy jak roześmiany, mały łobuz z podwórka. Szczególnie z wiecznie potarganymi, długimi włosami, które wiją się we wszystkie strony. Jego dłonie są gładkie i delikatne, jak u dziecka. Palce ma długie i śmiesznie wykrzywione w niektórych miejscach, od długoletniego grania na wiolonczeli. Co do rąk malarza, są w ciągłym ruchu, szczególnie, gdy kontrolę nad Fryderykiem przejmuje Vincent. Mężczyzna ubiera się dość niechlujnie. Najczęściej jest to luźna, lniania i poplamiona koszula, z pomiętymi spodniami i przykładowo skarpetkami nie do pary. W zimne dni ubiera długi, czarny płaszcz i kolorowy szalik, jednak nawet wtedy widać, jak bardzo jest roztrzepany i często zagubiony w myślach.






Najedź na imię i nazwisko, a dowiesz się o mnie więcej

Hejeczka
Witamy się z moimi psychicznymi syneczkami
Mamy nadzieję na owocną współpracę bez gróźb śmierci
Korzystałam z szablonu Hogwarckich kodowań
Merci beaucoup

Art 1 autor nieznany, jedyne co wiem, to to, że jest cholernym miszczem.
Art 2 autor nieznany
Art 3 postać Johana Lieberta

Imię Friedrich można stosować zamiennie z Fryderykiem
Odmiana jest wtedy prawdopodobnie łatwiejsza

Od Desideriusa CD Blennena

Coeh nie chciał tego przyznać, ale cała wypowiedź Blennena, wszystkie fakty, cała historia, nawet te najmniejsze szczegóły, wprowadziły go w lekki szok, przyprawiły o ciarki, które szybkim marszem przeprawiły się przez całą długość jego pleców i może nawet nieco przeraziły. Fakt takiego przywiązania do czegokolwiek i kogokolwiek zawsze był dla niego abstrakcją. Co prawda, to prawda, dalej darzył jedyne „A” ogromną namiętnością, tęsknił dnia każdego, pozwalał uczuciom wysysać go do końca i wysuszać, jak starą, niepodlewaną roślinkę, ale nie bał się tego wszystkiego zostawić, licząc się z faktem długiej regeneracji, bo oboje potrzebowali po prostu przerwy i odejścia od siebie, prawdopodobnie już na zawsze i do końca, porzucając za sobą tylko i wyłącznie pył wspomnień, który dalej radośnie wirował im w nozdrzach, przypominając o sobie każdego dnia. Nie narzekał na to wszystko, wręcz się cieszył. Bał się był już na zawsze i do końca, a może raczej nie potrafił tego uczynić. Definicja wierności po wsze dni zdecydowanie go przytłaczała.
Był wolnym ptakiem, jedynym lotnikiem na niebie, samotnym wilkiem, który włóczył się po lasach, szukając przygodnych znajomości. Dlatego też doskonale zdawał sobie sprawę, że z Gildii też prędzej czy później odejdzie, targany poczuciem znudzenia i wypalenia, a tym samym zamknie za sobą kolejny rozdział, który znaczył dla niego dużo, lecz i tak jedyne, na co zasługiwał, to wylądowanie gdzieś pomiędzy innymi zapisanymi kartkami w jego małym dzienniku ze wspomnieniami.
Desiderius miał w krwi zapisane włóczenie się, szukanie i prawdopodobnie los niespełnionego artysty, który zemrze na suchoty w całkowitej samotności, do której tak koniecznie dążył przez całe swoje życie.
Najbardziej tylko bolał go fakt, że każdy, kogo poznał, musiał cierpieć wraz z nim. Czasem trochę mniej, czasem trochę bardziej, gdy rankiem zastawał go tylko skrawek zabazgrolonego papieru, wiadomość na ziemi, ciepła pościel, informacja przekazana znajomym, czy sąsiadom, a czasem zwykła pustka, która wyżerała najbardziej. Ale on nie mógł na to nic poradzić. Czasem po prostu się budził, a w kościach mu strzelało, oczy mocniej się lśniły, a świadomość potrzeby ucieczki czuł w koniuszkach palców, czasem nawet w rozwichrzonych kosmykach, które cieszyły się, gdy mogły poczuć na sobie wiatr. Najlepiej słoną bryzę ciągnącą znad morza, czy oceanu. Tam poczuwał się najlepiej. Z widokiem na otwarte wody, nieskończone przestrzenie, które pozostaną mu nieznajome.
Czasem miał ochotę wypłynąć w rejs, zaciągnąć się na jakąś łódź i po prostu zniknąć z lądowego żywota.
Ale wiedział, że stamtąd ucieczki nie będzie, a bardzo nie lubił myśli, że jest unieruchomiony na dobre kilka miesięcy.
A i tak wizja nagłego wyparowania, braku słuchu o Coehu, czy po prostu świadomość, że nikt kogo zna, go nie znajdzie, tak bardzo kusiła, tak ładnie bujała przed nim biodrami, prosiła się o złapanie, wbicie palców w upragnioną istotę.
Z zamyślenia wybudził się dopiero gdy znaleźli się z powrotem w gildyjnym budynku, gdzie Blennen otworzył przed nim drzwi. Wszedł szybko, nie chcąc zmuszać mężczyzny do sterczenia, trzymając nieszczęsny kawał drewna.
— Zatem jeśli nie masz nic przeciwko, przebierz się, zostaw swoje rzeczy i zajrzyj do nas, na gest podzięki. I my osuszymy się w tymże czasie. — Spojrzał na mężczyznę i kiwnął głową, gdy ten po prostu odwrócił się i ruszył przed siebie. Nawet nie oglądnął się na Desideriusa, co, nie powiedział, nie przyznał się, ale ewidentnie czuł, sprawiło mu niemały zawód. Prychnął pod nosem i skierował wzrok w nieznany punkt, chcąc po prostu pokazać obecnym, że jakoś go to nie rusza.
Podreptał chwilę później do swojej nory, chcąc mieć pewność, że w drodze nie wpadnie na szerokie plecy swojego towarzysza i nie odbije się od niego, jak jakaś piłka.
— Nie, nie mam nic przeciwko — dopowiedział tylko cicho, gdy już znalazł się w swoim pokoju, przecierając ze zmęczeniem mokre, ciężkie włosy, które przylepiały się do czoła chłopaka.
Przebrał się szybko, w identyczną, co poprzednio, białą koszulę, swoje ukochane szarawary i nawet nie pokwapił się o założenie butów. Miał zadbane stopy, oczywiście z grubą podeszwą, ale zdecydowanie należały do tych ładnych. Nieco za długie, szczupłe, ze zdecydowanie zbyt wysokim podbiciem, ale lepsze to, niż rozlane płaskostopie.
Przedtem oczywiście wytarł wszystko, prócz włosów, które wyglądałyby wtedy jeszcze gorzej, niż takie mokrusieńkie, z których kapało, nawet jeśli nosił kaptur. Płaszcz powiesił, szło z niego wycisnąć porządne wiaderko wody i naprawdę nie chciał zastanawiać się nad tym, jak będzie wyglądała jego podłoga, gdy tu wróci.
Przysiadł na łóżku, pragnąc odczekać chwilę, nim pójdzie do towarzysza. Nie chciał wyjść na nachalnego dzieciaka, który przylatuje od razu, tak szybko, jak tylko się da. Zdążył założyć nogę na nogę i pobujać nią lekko, czując się jak atrakcyjna jutrzenka, która tylko kusi tymi nieświadomymi ruchami.
A tu bęc, młody, nieco zaniedbany chłopaczyna z krzywymi plecami.
Jedna chwila, druga.
Odrobina niepewności.
Trzecia, czwarta.
Nie mógł się doczekać.
Piąta, szósta.
Jeszcze chwilę.
I zignorował pozostałe cztery. Dźwignął się z wyrka, przeciągnął mocno, spojrzał na nierozłożone zakupy, które gdzieś tam gniły, a później wyszedł leniwie ze swojego pokoju, wręcz się z niego wytoczył.
Teraz pozostało mu tylko rozgarnąć się, gdzie mężczyzna mieszkał, przypomnieć sobie, czy w ogóle poznać na nowo jego miejsce. Stąpając lekko i cicho, bose stopy o wiele gorzej zwracały na siebie uwagę. Pierw palce, potem pięty. Lubował się w sztuce cichego chodzenia, pragnął kiedyś osiągnąć w tym mistrzostwo i szwendać się po okolicach, jak drapieżnik. Bez najmniejszego szmeru.
A potem zapukać. Więc zapukał. Nieśmiało, dwa razy, dość cicho, jakby się lękając. A przecież chyba nie było czego.

[Blenn? Przepraszamy za tak obrzydliwe opóźnienie, nie wiemy, gdzie nam ten czas umknął]

czwartek, 19 lipca 2018

Od Rawena cd Shinaru

Po dość krótkiej chwili Mistrz dołączył do nas na placu. Wyszedł z budynku, lecz nie w towarzystwie swojego sekretarza jak to bywało zazwyczaj. Widać, że nie są zadowoleni z naszej małej sprzeczki.
- A teraz może z łaski swojej wyjaśnicie mi co się tu dzieje? - Mistrz był poirytowany, a może nawet lekko zezłoszczony na nas za naszą sprzeczkę. - No to jak do tego doszło, że dwaj towarzysze skaczą sobie do gardeł? - patrzył się to na mnie, to na tego małego przygłupa.
- Mistrzu, my naprawdę nic złego nie robiliśmy, a przynajmniej ja i Nue. - spojrzał na mnie gniewnie spode łba - To ten gbur wszystko zaczął.. - to ostatnie zdanie wypowiedział z pewną dozą pogardy.
- Rawen, a ty, co powiesz? - skupił swój wzrok na mnie. Odpaliłem kolejnego papierosa, w końcu tamtego straciłem przed paroma chwilami.
- W dużym skrócie, jego zwierzak zeżarł moje ciastka które specjalnie szykowałem dla Fiony, a potem placek który zrobiłem w miejsce brakujących ciastek. Więc zamknąłem go w dzbanie, żeby następnego mi nie zeżarł. - zaciągnąłem się moim powietrzem wypełnionym nikotyną pod postacią dymu. - Ledwo wyjmuje placek z pieca, a tu wpada ten przygłup co nie potrafi upilnować swojego zwierzaka i awanturuje się, że zamknąłem Nue w dzbanie.
- Eeeej! Nie jestem przygłupem, nieudolny kobieciarzu! - krzyknął oburzony słowami prawdy.
- Wybacz, ale taka prawda. Wracając do relacji, oburzony zeżarł ostatni dobry wypiek. Resztę Mistrz już zna. - Mistrz spojrzał się na mnie, potem na Shina i parsknął śmiechem.
- Rawen, ty naprawdę masz jaja żeby do Fiony startować. - otarł łezkę która zaczęła spływać mu po policzku po zbyt intensywnym śmiechu i spróbował się uspokoić. - Panowie, nie możecie się kłócić z tak absurdalnych powodów. Nie mniej jednak, nie ważne jak błahe i niedorzeczne mogły być powody waszej sprzeczki, nie obejdzie się bez jakiejś kary. - wypowiedział te słowa na tyle stanowczo, że ani ja, ani Shin nie próbowaliśmy się wymigać. Wiedzieliśmy, że to mogło się skończyć tylko gorzej gdybyśmy zaczęli dyskutować. Jedyne co mogliśmy to kiwać głowami w milczeniu. - Tak więc, poczynając od jutra przez najbliższe kilka dni będziecie sprzątać gildyjny ogród, a w wolnym czasie żebyście w końcu zaczęli się dogadywać będziecie nosić specjalnie zszyte ze sobą koszule. A teraz rozejść się, Ignatius w razie czego udzieli wam więcej informacji. - zostawił nas na placu stojących z lekkim niedowierzaniem. Spodziewałem się jakiejś pracy, ale wolny czas mam z nim spędzać? I to jeszcze złączony ubraniem? Mistrz chyba nie spodziewa się zastać go żywego jak coś odstawi. Musiałem odpalić kolejnego szluga na uspokojenie i by móc to wszystko przemyśleć.
- Widzisz Nue, to przez tego gbura mamy teraz więcej pracy.
- Perze mnie? A mam powiedzieć kto nie umie uszanować i zrozumieć, że coś nie należy do niego i nie powinien tego ruszać? - wypuściłem dym w niebo - Gdyby nie to, to nie siedzielibyśmy w tym bagnie. - odszedłem nie zwracając na niego uwagi, miałem jeszcze do pozmywania gary po śniadaniu i obiad do przyszykowania.
***
Rano jak tylko obudziła mnie Babcia I poszedłem do ogrodu czekać na irytującego blondyna i Ignatiusa. Miałem nadzieję, że Mistrzowi się odwidzi pomysł z tą koszulą i przyśle swojego syna z informacją, że nie muszę Shina oglądać ani spędzać z nim więcej czasu niż to konieczne. Zapaliłem więc porannego fajka i zacząłem przechadzać się po ogrodzie. Z każdy kolejnym krokiem widziałem ile czekało nas roboty. Kiedy wróciłem do drzwi wyjściowych, czekał tam już Igatius i Shin.
- A nie mówiłem, że się spóźni? Pewnie znowu uganiał się za jakąś dziewczyną! - krzyknął jak tylko mnie zobaczył. Jeszcze nawet dobrze nie podszedłem, a ten już zaczyna.

<Shin? Sorki za zwłokę...>

poniedziałek, 16 lipca 2018

"Mądra decyzja, podjęta z niewłaściwych powodów, może być błędna."








Tilly "Alice" Hatter
 29.02 - 20 lat || Złodziejka Magi (na zlecenie) || Mag || Defros


“Wielkość ludzkiej osobowości zaczyna się już w godzinie narodzin.”
Nastał ten jeden dzień w roku. Zdarzał się on tylko raz na cztery lat. Można powiedzieć, że był on wyjątkowy na swój sposób. Burza śnieżna szalała jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Widoczność była znikoma. Wiele osób bało się o swój dobytek. Nie chciało stracić jednych rzeczy, jakie posiadało. Szczególnie, że gdy poprzednio w Defros panowała taka pogoda, nie było za ciekawie. Spora grupa mieszkańców utraciła domy czy miejsca pracy. Także ci, którzy nie zdążyli na czas, wrócić do zacisza domowego kominka nie mieli żadnych szans w walce z żywiołem. Zamarzli. Jednak w tym czasie zdarzył się coś zaskakującego. Przez co małżeństwo Hatter kompletnie nie przejmowało się tym, co się działo poza ścianami ich domu. Cała ich uwaga była skupiona na małym zawiniątku, które pojawiło się nagle. Nikt nie podejrzewał, że dziewczynka postanowi miesiąc wcześniej wydostać się na świat.
- Jest idealna — wyszeptała kobieta, patrząc z rozczuleniem na swą córkę, która znajdowała się w jej ramionach.
- Nasza piękna niespodzianka. Nasz mała Tilly — powiedział równie cicho Alastair, uśmiechając się do żony i chwytając delikatnie w palce, drobną rączkę.

“Ludzi cierpiących po stracie kogoś bliskiego w żaden sposób nie można pocieszyć. Oni po prostu muszą to przecierpieć.”
Mała dziewczynka stała na schodach, uważnie przyglądając się swym rodzicom. Jej matka leżała w łóżku, przykryta kołdrą i kocem po szyję. Mimo to nadal lekko drżała. Twarz miała bladą, a oczy wyrażały zmęczenie i bezsilność. Alastair siedział na drewnianym stołku stojącym obok. Trzymał żonę za rękę i patrzył na nią smutno. Trzylatka nie rozumiała tego, co działo się właśnie w jej domu. Jedyne co zakodował jej umysł to to, że coś się stało jej rodzicielce. Nie zastanawiając się dłużej, zbiegła po schodach i tak szybko, na ile pozwalały jej krótkie nóżki, znalazła się przy kobiecie. Wspięła się na palce, aby móc, chociaż po części zobaczyć ją.
- Mamusiu? Wsystko dobze? — zapytała niepewnie, sepleniąc przy tym i starając się wspiąć jeszcze wyżej.
Dopiero w tym momencie małżeństwo zauważyło obecność tej małej istotki. Alastair puścił dłoń żony i chwycił dziewczynkę. Po chwili Tilly siedziała już na kolanach ojca.
- To nic takiego… Wszystko będzie dobrze, kochanie — powiedziała słabo Cassiopeia, wyciągając przy tym dłoń, którą ścisnęła lekko rączkę córki.
Oczywiście trzylatka uwierzyła matce. W końcu ona nigdy nie okłamałaby jej? Po co miałaby to robić?
Jednak prawda była inna… Tego samego dnia kobieta zasnęła i już nigdy więcej się nie obudziła… W ten sposób Pomór zabrał Tilly mamę...

“...Jeśli potrafisz o czymś marzyć, potrafisz także tego dokonać…”
- Tato! Musisz zobaczyć, co znalazłam! — z oddali było słychać piskliwy głosik siedmiolatki.
Alastair wstał z drewnianego, dość starego krzesła i od razu skierował się w stronę córki. Po chwili znalazł ją siedzącą przy krzakach, które to przytrzymywała rączkami, uparcie wpatrując się w coś, co się w nich znajdowało. Mężczyzna podszedł bliżej i spojrzał w tamto miejsce. Momentalnie w oczy rzucił mu się pewien przedmiot. Był on ewidentnie wykonany z drewna. Można by rzec, że była to zwykła gałąź. Jednak na końcach rozdzielał się na dwie części. Wyglądał, jakby ktoś naprawdę mocno starał się, aby przedmiot był w takim, a nie innym kształcie. Wtem Tilly puściła jedną ręką krzaki i postanowiła chwycić ów obiekt. Kiedy tylko jej palce zderzyły się z drewnem, momentalnie po obu stronach zapłonął fioletowo-różowy ogień. Dziewczynka przestraszona nagłym zjawiskiem, szybko odsunęła się od najprawdopodobniej swego rodzaju różdżki, jak podejrzewał Alastair.
- Skąd to masz? — zapytał mężczyzna, powoli i wyraźnie wypowiadając każde słowo, uważnie obserwując przy tym małą istotkę.
- Widziałam wiele osób i stworzeń używających magii. Też tak chciałam tato… W tym samym momencie, gdy powiedziałam do siebie, że bardzo, ale tak bardzo bardzo, chciałabym móc robić to, co oni, zobaczyłam błysk światła w krzakach. Jednak bardzo szybko zniknął. Podeszłam więc do nich i rozchyliłam gałęzie. Wtedy zauważyłam to coś i zawołałam cię — wyjaśniła szybko Tilly, patrząc się cały czas uważnie na drewniany przedmiot, jakby bała się, że zaraz ożyje.
Mimo tego, że siedmiolatka nie wiedziała, co do końca się wydarzyło, jej ojciec był pewien jednego. Moce jej córki zaczęły się ujawniać. Mimo że liczył, że nie odziedziczy ich po matce. Mało tego… Przez „różdżkę” staną się jeszcze bardziej widoczne. Nieokiełznane. Alastair wiedział jedno. Musiał w końcu skonfrontować się z osobą, z którą od dawna nie utrzymywał kontaktu i wolał go nie naprawiać. Musiał pójść po pomoc do swego brata...


“Lepiej jednak skończyć nawet w pięknym szaleństwie, niż w szarej, nudnej banalności i marazmie.”
art pochodzi z LoLa
- Tilly? — na twarzy Alastaira było widać niepewność i niepokój.
Mężczyzna nie był pewny, co mają oznaczać dziwne fiolki w pokoju jej córki. Także to, co znajdowało się na płótnie. Wielu płótnach.
- Tak tatku? — dziewczyna momentalnie odwróciła się w stronę ojca.
- Wszystko okej? Co się dzieje? — zapytał tylko, dłońmi wskazując na te wszystkie niespotykane dla niego rzeczy, po nie potrafił zbytnio ubrać tego w słowa.
- To nic takiego. Nie masz się czym martwić tatusiu — Tilly uśmiechnęła się lekko do mężczyzny.
- A te fiolki? Obrazy? — ten mimo wszystko nadal desperacko pragnął dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodziło.
- Jak pewnie wiesz, wujek Matt uczy mnie magii. Jak ją opanować i jej używać. Dzięki niemu wiem już jak wykorzystywać swe moce. Wiem, że mogę stworzyć rzeczy czy stworzenia tylko dzięki temu, że je sobie wyobrażam, ale także to, że ma to swoją cenę, dlatego nie mogą przesadzać. Jednak przechodząc do sedna sprawy. Fiolki. To zapewne one cię ciekawią. Trzymam w nich magię. Wujek mi je dał ostatnio. Uczył mnie, że jestem zdolna zabierać magię z różnego rodzaju przedmiotów, a także osób czy stworzeń. Powiedział, że w momencie, gdy ją zdobędę to mam ją w nich schować. Jeżeli nie zamknę jej w nich, to me ciało wchłonie to wszystko. A gdy będę miała tego w sobie za dużo, to całkowicie stracę kontrolę i nigdy nie uda mi się nad nią zapanować. A jeżeli chodziłoby o obrazy… Jest na nich wspaniałe miejsce. Z moich snów. Wiesz… Jest bardzo podobne do tego, o którym mi opowiadałeś. Tego, gdzie trafiła Alice. Uwielbiam je. Chociaż czasami robi się naprawdę mroczne, jak sam zresztą możesz zobaczyć na płótnie, to nadal jest piękne. Naprawdę nie masz o co się martwić tato — z każdym słowem uśmiech dziewczyny rósł, a w jej oczach można było zobaczyć coś niepokojącego.
Niektórzy mogliby powiedzieć, że był to zalążek szaleństwa...

“A co to znaczy, że coś wypada? Gdyby ludzie się umówili, że wypada nosić twaróg na głowie, nosiłabyś?”
- Tilly… Kochanie… Proszę cię, załóż w końcu tę sukienkę — westchnął ojciec, patrząc wręcz błagalnie na trzynastolatkę.
- Powiedziałam ci już, że nie będę chodziła w sukienkach. Chcę normalnie ubrać spodnie — mówiąc to, dziewczyna wywróciła oczami, mając powoli dość rozmowy z tatą.
- Ale Słońce… Nie wypada tak iść na ślub w spodniach — Alastair nie wiedział już, co mógł zrobić, aby przekonać córkę, aby zmieniła zdanie.
- A co to znaczy, że coś wypada? Gdyby ludzie się umówili, że wypada nosić twaróg na głowie, nosiłbyś? - warknęła, nadal uparcie stojąc przy swoim i nie mając najmniejszego zamiaru ulec ojcu. Mimo że ta sukienka w sumie nie była taka najgorsza, to Tilly za żadne skarby by tego nie przyznała. To nie leżało w jej naturze. Jak sobie coś postanawiała, to już do końca pozostawała przy tym. Choćby nie wiadomo co się działo.

“Czasem jeszcze przed śniadaniem wierzę w sześć niemożliwych rzeczy.”
- Nadal nie mogę w to uwierzyć. Zabrałaś mnie ze sobą, aby wykonać to zlecenie — młody blondyn mówił podekscytowany. Nigdy nie miał szans wykorzystać swych mocy w terenie. A co dopiero w towarzystwie dziewczyny znanej wszystkim pod pseudonimem Alice?
- To uwierz, bo taka okazja rzadko się zdarza. Praktycznie zawsze pracuję sama — wymamrotała dziewczyna, odwracając się do swego towarzysza i posyłając mu lekki uśmiech.
- To niemożliwe... — powiedział do siebie, nadal nie mogąc w to uwierzyć.
- Nasz świat jest pełen dziwnych, wręcz niewyobrażalnych stworzeń czy osób. Jeszcze się przekonasz. A jeśli chodzi o mnie, to czasem jeszcze przed śniadaniem wierzę w sześć niemożliwych rzeczy — Tilly zaśmiała się głośno, nie zwracając kompletnie uwagi na to, czy ktoś ją zauważy. Liczyła się tylko ta chwila. Nie przeszłość. Nie przyszłość. Teraźniejszość. Ten moment. Tylko on interesował Alice. Reszta była bez znaczenia.

“Tak odbiło ci zbzikowałeś, ale powiem ci coś w sekrecie, tylko wariaci są coś warci.”
art by lucpinkey
Kiedy tylko w zasięgu wzroku blondynki pojawił się Alexander, ta momentalnie zerwała się z miejsca i podbiegła do niego. Przez nieuwagę potknęła się i zapewne wylądowałaby na ziemi z wieloma ranami, gdyby nie silne ramiona jej przyjaciela, który widząc, co się dzieje, szybko złapał dziewczynę.
- Tilly, powinnaś bardziej uwa… — zaczął, jednak ta mu przerwała.
- Alex. Ty też to słyszałeś? — wyrzuciła z siebie słowa, z taką prędkością, że szatyn ledwo dał radę je zrozumieć.
- Czy słyszałem co? — zapytał, pomagając blondynce stanąć stabilnie.
- Te głosy! Są wszędzie! Jest ich tak wiele! Tu też je słychać! Musisz je słyszeć! — Alice podniosła głos, patrząc uważnie na Alexandra.
- Ja… Nikogo nie słyszę — powiedział niepewnie.
Tilly już nic nie odpowiedziała. Zaczęła jedynie coś mamrotać do siebie. Alexander jednak nie przejmował się tym. To nie był pierwszy raz, kiedy jego przyjaciółka robiła dziwne rzeczy. Wiedział, że była szalona. Ale jak to lubił powtarzać... Tylko wariaci są coś warci...


“Zawsze wyglądaj tak, jakbyś miała spotkać miłość życia, albo najgorszego wroga…”

- Jeszcze raz. Proszę opisać, jak wyglądała — strażnik uważnie wpatrywał się w mężczyznę.

Ten wziął głęboki wdech i ciężko wypuścił powietrze.
- Była to raczej średniego wzrostu dziewczyna. Na oko mogła mierzyć ze sto sześćdziesiąt pięć centymetrów. Może trochę więcej. Wątła budowa ciała. Jednak niech pana to nie zmyli. Brak mięśni nadganiała swą zwinnością i szybkością. Nie można zaprzeczyć, że mimo szczupłej sylwetki, posiadała kobiece kształty. Z całą pewnością była to blondynka. Nie jestem pewien czy dobrze zauważyłem, ale jej włosy były pofalowane i sięgały mniej więcej do ramion. Niewielkie usta i nos, zadarty lekko do góry. Oczy… Nigdy ich nie zapomnę. Były fioletowe. Na początku wydawały mi się całkiem puste. Jednak po chwili zrozumiałem, że się myliłem. Widziałem w nich szaleństwo, a także determinację — czarnowłosy mężczyzna mówił z zapałem.
- Jak była ubrana?— strażnik miał już pewne podejrzenia co do tego, kim była owa złodziejka. Jednak potrzebował jeszcze jednej informacji, aby mieć stuprocentową pewność.
- Miał na sobie długie czarne albo brązowe spodnie zrobione ze skóry. Do tego dość specyficzną niebieską bluzkę i niewielką narzutę na ramionach z kapturem, który miała założony na głowę. Posiadała także dość gruby pasek ze średniej wielkości torbą. Przez ramię miała przypięty kolejny pas, z przymocowanymi do niego fiolkami i sakiewkami. Na każdej ręce znajdowały się dwie bransolety. Jedna na nadgarstku, a druga w okolicy łokcia. A w dłoni… W dłoni trzymała dość sporych rozmiarów różdżkę…
Strażnik po tych słowach był już stuprocentowo pewny z kim miał do czynienia i nie był tym zachwycony. Westchnął i powiedział tylko jedno słowo:
- Alice...

“Nieważne, jak utalentowany, bogaty czy inteligentny jesteś. To, jak traktujesz zwierzęta, mówi mi o tobie wszystko, co potrzebuję wiedzieć.”
art by cypherx
Obok osiemnastolatki dumnie kroczyła pewna kotka. Jednak nie była taka zwyczajna. Jej sierść była srebrno-niebieska. Oczy miała bardzo podobne do swej przyjaciółki. Tak samo fioletowe i pełne determinacji. Ogon, z piękną puszystą końcówką, ciągle kołysał się na boki. Kotka ta zowie się Silver. Jednak to nie Tilly wymyśliła to imię. Stworzenie samo kazało się tak nazywać. Niewiele osób o tym wiedziało, ale potrafiła ona rozmawiać z ludźmi w myślach, a także teleportować się na niewielkie odległości.
- Masz może jakieś nowe zlecenie? - zapytała kotka.
- Tym razem mamy wolne. Nikt nowy się nie zgłosił — powiedziała Alice, nawet nie patrząc na przyjaciółkę.
- Czyli kolejny nudny dzień. Świetnie — westchnęła. Od tygodnia nic się nie działo, a jej tak bardzo brakowało akcji. Przygody. Adrenaliny w żyłach. Nie lubiła siedzieć w miejscu.
Nim blondynka się obejrzała, Silver już nie było. Teleportowała się w tylko sobie znane miejsce. Jednak dziewczyna nie martwiła się. Jej towarzyszka zawsze wracała. Prędzej czy później pojawiała się przy niej.
Inne
- Tilly jest osobą biseksualną. Nie obchodzi ją to jakiej płci będzie jej druga połówka. Uważa, że nie kocha się kogoś za płeć tylko za to, jaką jest osobą.
- Uwielbia jazdę konną i całkiem dobrze jej to idzie.
- Kiedyś Alexander uczył ją jak posługiwać się mieczem, a także łukiem. Obydwa nie szły jej jakoś dobrze. Chociaż współpraca z drugim przedmiotem przychodziła jej znacznie łatwiej. Niby nadal coś z tego pamięta. Ale nie ma pewności czy nie chybi i ktoś przez przypadek oberwie strzałą.
- Ma słabą głowę do alkoholu, dlatego raczej stara się go unikać.
Em... Dzień dobry?
Od razu muszę pogratulować wszystkim, którym udało się dotrwać do końca tego KP. Co więcej, coś z tego zrozumieli! Rzadko robię takie "otwarte" KP, do tego w formie samych fragmentów historii postaci, więc liczę na to, że jako tako coś z tego wyszło.
Mam nadzieję, że szybko odnajdę się na blogu i będziemy się razem dobrze bawić!
A jakby ktoś chciał kontakt do mnie... Howrse - Tiago || Mail - magicstory6@gmail.com
Postać można wykorzystywać w swoich notkach/
P.S. Po najechaniu na główny art pojawiają się krótkie informacje o dziewczynie.


Główny art pochodzi z LoLa.
Prawa autorskie do artów pochodzących z LoLa należą do Riot Games.

niedziela, 15 lipca 2018

Od Ignatiusa cd. Philomeli

Philomela momentami kompletnie go onieśmielała swoim szczerym i bezpośrednim zachowaniem. Nigdy nie ukrywała, że coś jej nie pasuje, swoje żale potrafiła wylać od razu. Kiedyś myślał, że zachowania tego typu są praktycznie niespotykane, a tu proszę. Żywy okaz istnego tornada, które potrafiło zaskoczyć każdego, nawet jeśli znał tą osobę już jakiś czas. Dlatego też wolał nie ryzykować, że to tornado wciągnie go w swój nieokiełznany wir i w milczeniu przysłuchiwał się jej słowom. A te leciały i leciały, w tych kilku zdaniach zdążyła wymienić chyba wszystko, co jej nie pasowało. W pewnym momencie chłopak nawet zdecydował się o zrobienie kroku do tyłu, biorąc pod uwagę, jak kobieta przy tym gestykulowała i machała ręką. Była w tym zdecydowanie lepsza niż on w stresujących sytuacjach.
Nawet nie zauważył, kiedy odpłynął myślami hen daleko, ogólnie cała rozmowa, przeprowadzona zarówno na zewnątrz, jak i w budynku, wpadła do jego głowy jednym uchem, a drugim uciekła. A przynajmniej takie miał wrażenie, dopiero napomknięcie sylfy o tajemniczej tubie otrzeźwiło go częściowo, ale niekoniecznie ucieszyło. Fakt, lubił odkrywać sekrety, jednak nie lubił, gdy te przybierały formę kolejnych papierów do przewertowania. Tych poprzewracał już wiele i trochę miał tego dość.
A przynajmniej tak zakładał, że z pewnością tego na razie nie ruszy zbyt szybko. Jego nastawienie zmieniło się nieco, kiedy przejął od kobiety tubę i zapisany papier. Jeśli przeczucie go nie myliło, te szlaczki niezwykle przypominały jedno z zapomnianych pism pochodzących z wysp Fliss. A wszystko co było z tych rejonów zasługiwało na zwrócenie uwagi, przynajmniej jego zdaniem. Chyba kilka książek w bibliotece traktowało o nich, jedna z nich powinna też aktualnie leżeć w jego gabinecie.
- Ale, ale na razie to zostaw i idź odpocząć, a potem zastanowimy się co dalej, może też się do czegoś przydam, ostatecznie obracanie kartek i wyszukiwanie pojedynczych literek nie przekracza moich zdolności - powiedziała Phil na co chłopak skinął głową.
Wypuścili sokoła z listem i oboje zdecydowali się wrócić do własnych obowiązków. Czarnowłosy podziękował kobiecie, następnie czym prędzej udał się do swoich pokoi by się przebrać z przemoczonych ubrań, bowiem mróz, gdy miał je na sobie, zaczął być jeszcze bardziej uciążliwy. A nie chciał się rozchorować, nie miał na to czasu. Jeśli chciał w jakikolwiek sposób pomagać innym musiał być na nogach. Przez całą zimę udało mu się wytrwać w zdrowiu i nie zamierzał tego zmieniać.
Położył tubę oraz jej zawartość na biurku w gabinecie i zniknął na chwilę w swoim pokoju. Szybko wygrzebał z szafki zdatne do założenia ubrania, a mokre spróbował jak najlepiej wycisnąć w wody i powiesił na swojej improwizorycznej suszarce, prostym sznurku zawieszonym w kącie pomieszczenia. W spokoju zostawił tylko wilgotne włosy, te musiały wyschnąć same. Zresztą nie przy tym znajdowały się obecnie jego myśli.
O czym mogły opowiadać litery spisane na pożółkłym papierze? I kto je zostawił akurat tutaj, na dachu izby sokolników? Jak długo mogły tu leżeć? Chłopak był bardzo ciekawy i jednocześnie obawiał się, że pismo zawiera informacje, które powinny zostać zapomniane. Ale gdyby tak było, osoba, która to chowała powinna spalić owe słowa. Po co ukrywać coś, co może stanowić zagrożenie, lepiej to zniszczyć i skazać na nieistnienie. A co jeśli to niesie jednocześnie zło i dobro? Czy również lepiej by było to zniszczyć, czy wykorzystać to dla pozytywów, nie ważne, jaki poważne konsekwencje by to ze sobą niosło? 
Chłopak pokręcił głową, w tym samym momencie zdjął z półki jedną z grubszych ksiąg. Wrócił do gabinetu i zerknął na zegarek. Teoretycznie niedługo powinien iść na dół do jadalni. Irina by go zjadła, jakby pominął kolejny posiłek. Nie zaszkodzi jednak do tego czasu poszukać chociaż jednej odpowiedzi na długą listę jego pytań. W końcu raczej przy tym nie przyśnie, prawda? Nie chciał też zajmować tym wiele czasu Philomeli, jakby zaczął wcześniej, mieliby potem mniej pracy z tym związanej.

Philomela? Wybacz, że tak długo...

sobota, 14 lipca 2018

Od Aries

Dziewczyna o niebieskich włosach przeciągnęła się znad biurka i spojrzała na niedokończoną mapę Terenów gildii i jej okolic rozciągających się w promieniu stu kilometrów od jej granic. Uświadomiła sobie z bólem, że znowu przysnęła podczas pracy. Wstała i otworzyła okno. Gdy tylko wyjrzała na zewnątrz dotarło do niej, że już wieczór oraz fakt, że przegapiła śniadanie oraz obiad i niewiele jeszcze brakuje by ominęła ją dzisiejsza kolacja. Szybko wskoczyła w świeże ubranie i w końcu po kilku dniach kiszenia się w swoim pokoju postanowiła wyjść o jakiejś ludzkiej porze. Szybko przemykała po korytarzach by dotrzeć do stołówki nim wszyscy się zjawią i będzie duży tłok. Kiedy weszła do sali głównej siedziało tam kilka grupek i zajadało dzisiejszy obiad. Przechodziła między stołami do celu jakim był punkt wydawania posiłków, starając się przy tym nie zwracać na siebie uwagi.
- A któż to się w końcu raczył pokazać na posiłku! Czyżby naszą panią kartograf w końcu dopadł głód? - żartobliwie powitała ją starsza kucharka i wydała porcję parującej zupy. Aries mruknęła pod nosem w podziękowaniu i uciekła w dość odludny kąt pomieszczenia. Miejsce to jak się okazało, nie było całkiem odludne i puste. Zdążyła odstawić miskę i usiąść zanim poczuła na swojej nodze delikatne szturchnięcie czymś miękkim, co w dotyku przypominało futro. Nie trzeba było długo czekać. Ari natychmiast zerwała się z ławy i wskoczyła na znajdujący się najbliżej, najwyższy punkt. Jak się okazało, punktem owym był właściciel białego stworka, który właśnie wychynął spod stołu.
- Przepra... - przerwała wpół zdania widząc chłodny, beznamiętny wyraz twarzy młodzieńca. Mężczyzna zrzucił ją z siebie i w ułamku sekundy przystawił do jej szyi nóż, który nie wiadomo kiedy pojawił się w jego dłoni.
- Wybacz me zachowanie, to było odruchowe. - czarnowłosy zabrał ostrze i skłonił się delikatnie w ramach przeprosin - Chyba nie mieliśmy jeszcze okazji się poznać, jestem Blennen von Rafgarel. A to jest Leithel. - Wskazał na zwierzę kręcące się w jej pobliżu. - Jak mniemam jesteś tą kartografką, która do nas niedawno przybyła?
- A-Aries Bravis... Miło poznać.. - mamrotała pod nosem dalej w lekkim szoku. Wzrok powędrował z twarzy Blennena nieco niżej na  jego towarzysza. - Co to jest?
- Leithel jest moim chowańcem. Towarzysz w podróży zwanej życiem - Nie odpowiedziała mu. Mimo, że zadała pytanie, nie słuchała odpowiedzi. Stała kompletnie oczarowana urokiem stworzonka, a najbardziej jego puchatym ogonem. Wyciągnęła z torby notatnik i zaczęła na szybko kreślić szkic Leithela. - Co robisz?
- Staram się go naszkicować i opisać do mojego katalogu magicznych stworzeń. - odparła w zamyśleniu. Tak bardzo pochłonęła ją praca, że nie usłyszała kolejnej wypowiedzi młodzieńca. Jedyne co zwróciło jej uwagę to ruch Blennena, kiedy odchodził razem ze swoim przyjacielem odszedł. Chciała ich zatrzymać i dokończyć szkic, ale myśl o zwróceniu na siebie uwagi wszystkich zebranych w sali napawała ją przerażeniem. Schowała notatnik do torby i szybko zjadła zupę. Postanowiła, że skoro nie mogła teraz naszkicować tego stworzenia, to spróbuje poszukać o nim jakichś informacji w gildyjnej bibliotece.
***
- Ale Mistrzu! Ja naprawdę potrzebuje tam pojechać! - narzekała Aries trzymając w rękach kilka zwojów. - Na nasze mapy przydałoby się nanieść poprawki. A jako kartograf nie nie mogę tego tak zostawić!
- Aries, pomysł z uaktualnieniem naszych map wybrzeża jest wręcz nie do odrzucenia, zwłaszcza jeśli pochodzi on od utalentowanego kartografa. Poza tym doskonale wiem, że jedziesz tam szukać sposobu na wskrzeszenie przyjaciela. - wstał znad papierów walających się po całym biurku i podszedł do okna. Spoglądał na kilku członków gildii kręcących się poniżej. - I o ile w każdym innym momencie mogłabyś tam swobodnie pójść, tak teraz nie mogę na to pozwolić.  Raporty. jakie dziś do mnie przyszły, są pełne wieści o bandytach w tamtych okolicach. A młoda, drobna, samotnie podróżująca kobieta z masą tobołów jest wręcz wymarzonym łupem. - odwrócił się z powrotem do niej i ciężko westchnął. - Dlatego odrzucam twoją prośbę. - wypowiedział to tonem nie przyjmującym sprzeciwu, acz bardzo łagodnym. Mimo to dziewczyna postanowiła spróbować ostatniego argumentu jaki miała w zanadrzu.
- A jeśli nie będę sama? Jeśli znajdę kogoś, kto pojedzie ze mną w roli strażnika? - wypaliła odrobinę bardziej desperacko niż zamierzała. Liczyła, że to przekona Mistrza. W odpowiedzi usłyszała niechętnie wydany pomruk aprobaty. Niebieskowłosa podziękowała i szybko wyszła, a raczej wybiegła z gabinetu Cervana. W progu wpadła, a dokładniej zaskoczona pojawieniem się Leithela pod nogami, wdrapała się na znajomą sylwetkę wojownika z blizną na oku.
- Kolejny raz już dzisiaj na mnie wisisz... Czy ta czynność stała się twoją nową pasją? - powiedział tonem dość beznamiętnym, lecz dalej brzmiała w nim lekka nutka poirytowania.
- W-wybacz... Nie zauważyłam cię... - mruczała pod nosem. Miała wrażenie jakby zaraz znowu zimne ostrze miało znaleźć się tuż przy jej gardle. - Chciałbyś się wybrać ze mną w podróż nad morze? - mówiąc to zaczerwieniła się gdy tylko uświadomiła sobie jak mogła zabrzmieć ta wypowiedź. Bała się myśleć o tym co mężczyzna sobie pomyślał, ale w tej chwili najbardziej liczyło się to czy się zgodzi.
Blennen?

Widmo Kaldery


 1763 rok



Od kilkunastu dni nad krainami Ethija i Derfos unosiła się czarcia chmura. Mieszkańcy tamtejszych osad przebywali w swoich domostwach, pomimo świadomości zbliżającego się niebezpieczeństwa. Dym bowiem, który zawisnął niespodziewanie w powietrzu, był niczym innym, jak ostrzeżeniem. Zaniepokoiło to Mistrza Tore, gdyż dowiedział się od swojego towarzysza, iż jego stary przyjaciel w dalszym ciągu przebywa w wiosce położonej blisko granicy z Ethiją. Był to kowal, mistrz swojego fachu, a do tego piorunująco inteligentny, więc trudno było pojąć starcowi, dlaczego naraża życie swojej rodziny. Zdążył już porzucić myśl, iż mężczyzna mógłby zlekceważyć problem. Znał go zbyt dobrze.
Cierpliwie zmierzał w jego stronę, wędrując wzdłuż kamiennych uliczek, które ozdabiały kapitalne lampiony sprzed kilku, jak i nie kilkunastu wieków. Odszukanie dawnego kompana nie zajęło mu dużo czasu, gdyż ten sam stanął mu na drodze, kiedy na jej środku wykrzykiwał polecenia do kogoś znajdującego się na drugim piętrze szeregówki. Emberion, bo tak miał na imię, początkowo nie dostrzegł zbliżającego się starca, lecz gdy tylko to zrobił, rzucił mu się w ramiona w geście powitania. Słowa wówczas były zbędne, stąd obydwoje zachowali je dla siebie, wymieniając się jedynie głębokim spojrzeniem.
- Mistrzu Tore! - Z oddali przemówił kobiecy, delikatny głos. Jego właścicielka wyszła z progu domu i podeszła bliżej. Wrodzona życzliwość nie pozwoliła zapomnieć jej o przywitaniu, subtelnie uważając przy tym na swój brzemienny brzuch. – Nie spodziewałam się pańskiej wizyty.
- Ja również – dodał kowal, obejmując żonę za ramię. – Co Cię tu sprowadza?
- I ja miałem nadzieję Was tu nie zastać – odparł Tore, splatając swoje dłonie za plecami.
- Jeszcze chwila i mógłbyś – wypalił Emebrion, w tym czasie ładując skrzynie do powozu zaprzężonego w dwa, gniade konie.
Jak się łatwo było domyśleć, małżonkowie ewidentnie szykowali się do opuszczenia wioski. Obydwoje mieli też niewątpliwie dużo pracy, więc starzec odmówił grzecznościowemu zaproszeniu na herbatę. Mirianna nie zamierzała jednak stać bezczynnie i po przeproszeniu gościa, udała się do budynku, by upewnić się, że wraz z mężem wszystko ze sobą zabrali. W tym czasie mężczyźni kontynuowali rozmowę. Wbrew założeniom Mistrza, stoczyła się ona na powierzchowne tematy, więc ten ponownie nakierował ją w stronę wyjazdu z mieściny.
- Wybieracie się więc do stolicy na bankiet? – podsumował nestor.
- Wiem, że tam nie pasuję, nigdy nie pasowałem – westchnął zrezygnowanie brunet. – Robię to dla Mirianny, dobrze wiesz. Jej rodzice ledwo mnie zdążyli zaakceptować, ale nie mieli wyjścia, kiedy dowiedzieli się o dziecku. Chciałbym, żeby przekonali się, że zasługuję na rękę ich córki, że brak tytułu lorda czy hrabi wcale nie oznacza, że nie będzie ze mną szczęśliwa.
- W życiu ważne jest to, kim się stajesz, a nie to, co dostajesz – spuentował. – A Ty stałeś się dobrym człowiekiem, Embrionie.
Tuż po dokończeniu zdania, ziemia zadrżała wściekle i wytrąciła mężczyzn z równowagi. Szatyn wytrzeszczył oczy ze zdziwienia, kierując wzrok ku wiecznie opanowanemu druhowi. Nie zdążył zadać żadnego z dziesiątek pytań, które wówczas buzowały mu w myślach, gdyż w powietrzu rozbrzmiał wystrzał. Nastała głucha cisza, którą przerywał jedynie kapiący sopel. Moment grozy przemienił się w przerażenie, kiedy to zza obłoku dymu wyłonił się masywny głaz, sunący prosto w ich stronę. Mężczyźni zasłonili odruchowo głowy, odskakując na boki uliczki. Chwilę później masyw uderzył w centrum wioski, od której dzieliło ich zaledwie kilkadziesiąt metrów. Oszołomieni eksplozją i utraciwszy chwilowo słuch, mogli jedynie oglądać, jak skała rozpryskuje się na setki elementów, burząc miejscowy plac. Nim się obrócili, kolejne odłamki skalne runęły na wioskę, wzburzając w niej ogień. Czuli jak piszczenie w uszach ustaje, a wraz z nim narasta dźwięk uderzających, kolejnych okruchów skalnych. Dopiero wówczas usłyszeli, jak z mieszkania Embriona dobiegał głośny krzyk przeraźliwego bólu, który były co chwilę przerywane jego imieniem.
- Mirannia! – Odkrzyknął, pędem rzucając się w stronę mieszkania. – Mirannia! Boże! Mirannia!
Mistrz ruszył za nim, a Embrion jeszcze kilka razy desperacko powtórzył imię ukochanej. Myśl, że mogło coś jej się stać, odebrała mu zdolność do racjonalnego myślenia. Nie zwracał nawet uwagi na to, jak z rozpędu, machając rękoma przed siebie i krztusząc się popiołem, obija się o ściany i meble.
Dostrzegłszy żonę na kanapie, rzucił się na kolana, zadając na jednym wdechu niezliczenie wiele pytań o jej zdrowie. Dopiero po chwili kobieta zdołała wykrztusić z siebie, że ze stresu odeszły jej wody. Ryczała niesamowicie, łapiąc co jakiś czas oddech. Szatyn z przerażeniem spytał Tore, co powinien zrobić, lecz obydwoje bardzo dobrze znali odpowiedź.


Wyblakłe ze swojej błękitnej barwy, ślepia Mistrza Tore chłonęły obraz zburzonej wioski. Szczęście, którym obdarzył ich los, był zatrważająco ciekawym zjawiskiem, gdyż nestor przekonany był o nadchodzącej erupcji ethijskiego superwulkanu, która finalnie nie nadeszła. Dała jednak swój przedsmak, a on wystarczył, by pozbawić domu dziesiątki mieszkańców. Wiedział, że zaraz osada zniknie mu pola widzenia, gdyż im bardziej się oddalali, tym ciemna chmura skuteczniej pochłaniała ruiny. Z tego powodu korzystał z jej widoku, póki mógł, popijając co kilka chwil herbatę. Musiał przy tym uważać na swoją ulubioną, glinianą filiżankę, gdyż podskakujący od nierówności na drodze powóz konny nie zapewniał stabilnej jazdy. Spojrzał na Mirannię, trzymającą w swoich ramionach zdrową dziecinę. Jej wzrok był przepełniony zmęczeniem, ale jednocześnie miłością. Takim samym obdarzyłby córkę zapewne Embrion, który był wówczas zajęty prowadzeniem koni odpowiednim szlakiem. Niewątpliwie właściwe odebranie porodu nie jest łatwym zadaniem, zwłaszcza w tak prymitywnych warunkach. Starzec sam nie spodziewał się, że byłby w stanie powitać na świat nową istotę, aczkolwiek dokonał tego. I czuł niespotykany do tej pory rodzaj satysfakcji.
- Wybraliście już imię? – spytał w końcu.
Wzrok ciemnowłosej łagodnie podniósł się na towarzysza.
- Arya. Ma na imię Arya – odparła, uśmiechając się pogodnie. Jej głowa uniosła się w stronę małżonka w oczekiwaniu na aprobatę.
- Arya Valenté de Noble Raxelias – skwitował dumnie ojciec.
Mistrz jedynie kiwnął delikatnie głową. W czasie przyjścia na świat dziecka, poczuł od niego specyficzną naturę, której nie mógł jeszcze ubrać w słowa. Spostrzeżeniem tym nie podzielił się tym z rodzicami, gdyż dopuszczał do siebie myśl, że odczucie to spowodowane mogło być stresem oraz równie co poród, wyjątkowymi warunkami. Rozmyślając na ten temat, ponownie odwrócił wzrok w stronę ciemnego obłoku, który zdążył wchłonąć już całe miasteczko

Od Soreli

Z uśpionej w mrokach nocy przystani raz po raz dolatywał ją miarowy łoskot fan wdzierających się długimi, spienionymi językami na kamienista plażę. Gdzieś w mroku drzemały martwe kadłuby opuszczonych na noc brek, których długie maszty oblane trupiobladym blaskiem księżyca, niczym ostro zakończone kości ze szkieletu pradawnej istoty rozdzierały płachty mgły drgające bezgłośnie ponad przystanią. Gdzieś tam jednak w dokach słychać było gorączkową pracę z daleka wiadomą po igrającym w powietrzu płomyczku, przypominającym te zdradliwe bagienne ogniki i głośnych sapiących oddechach pracujących. Młoda kobieca postać zatrzymała się na nabrzeżu kryjąc za jedną z rozlatujących się bud i mrużąc piwne oczy wpatrywała się badawczo w ciemność. Nagle drgnęła słysząc ponad sobą jakiś ruch. Szmer był dosyć cichy ledwie słyszalny i pewnie przypisałaby go jakiemuś wąsatemu dachowcowi, gdyby domniemany kot nie przemówił do niej zupełnie ludzkim i w dodatku dość zniecierpliwionym głosem:
- Właśnie dlatego pracuję sama, nie sądziłam aby w gruntownym wykształceniu damy nie mieściły się lekcje punktualności - zakpił niewidzialny towarzysz. Uniosła głowę i dostrzegła zgrabną kobiecą sylwetkę odcinającą się ciemną plamą na tle jasno świecącego księżyca. Natychmiast poznała swoją współpracowniczkę. Uśmiechnęła się kwaśno i odparła z nie mniejszą irytacją w głosie:
- Przecież już jestem kotku, po co te nerwy, wyobraź sobie ze nie każdy może sobie pozwolić na luksus bycia wolnym strzelcem, niektórzy mają jakieś zobowiązania.
- Uważaj bo podrapię. Szkoda ze w komplecie do tych zobowiązań nie mają priorytetów.
Wyczerpana pełnym nieprzyjemności dniem arystokratka nie miała najmniejszej ochoty się kłócić, nawet jeśli nie podejrzewała szpiegini o złe intencje. Westchnęła więc i spuściła z rezygnacją głowę.
- Masz rację Yoruka, przepraszam. Miałam dzisiaj bardzo zły dzień, a co najgorsze czuję, że noc nie będzie lepsza.
Wspięła się z umiarkowaną zręcznością na daszek i ułożyła obok dziewczyny.
- Ubrałaś sukienkę? Nawet jako szpieg musisz być elegancka prawda? Jak narażać życie to z gracją.
Zażartowała, ale najwidoczniej panna Acantus nie specjalnie zrozumiała jej intencję bo natychmiast zabrała się do wyjaśnień.   
- To nie tak, tylko gdyby mnie ktoś spotkał o tej porze na ulicy, to lepiej żebym wyglądała jak dama. Łatwiej będzie jakąś bajeczkę wymyślić.
Yoruka wyraźnie z trudem powstrzymała się przed wybuchem śmiechu:
- Naprawdę? Powiesz im, że wybrałaś się do krawcowej, czy w odwiedziny do ciotki, oczywiście obie musiałyby w takim razie cierpieć na bezsenność.
- Nieważne - machnęła ręką Sorelia i wskazała palcem na pracujących na pomoście ludzi.
- Wiele bym dała żeby dowiedzieć się co oni taszczą w tych skrzyniach.
- Tak? - zapytała z ukrytą kpiną w głosie towarzyszka - to patrz i się ucz
Zręcznym kocim ruchem zeskoczyła z daszku i ruszyła naprzód mimo ostrzegawczych wymachiwań rękami, które w jej stronę posłała Sorelia. Oczywiście wkrótce przerwała te bezsensowne zabiegi by nie być wziętą z daleka za jakąś sowę machającą skrzydłami bez sensu, lub co gorsza nie zostać zdemaskowaną. Leżąc płasko na dachu wciąż śledziła jednak ruchy Yoruki i nie mogła wyjść z podziwu. Dziewczyna naprawdę podobna była do cienia. Chodziła niemal bezgłośnie, a do tego ilekroć przystawała przy jakichś skrzyniach, kucała za workiem lub przyciskała plecy do burt statków wydawało się, iż zupełnie znika w ciemnościach nocy. Może wystawne bale były żywiołem Soreli i właśnie na nich zdobywała cenne informacje dla gildii, ale jeśli tak było w istocie to niewątpliwie noc była żywiołem jej współpracowniczki. Już po chwili Czarna sylwetka przesuwała się ostrożnie z powrotem w kierunku daszku. Wskoczyła na szczyt równie zgrabnie jak wylądowała parę minut wcześniej na chodniku i wyciągnęła zza pazuchy niewielki okrągły kamień.
- No, Sorelciu to co mi za to dasz?
- Najpierw powiedz mi co to jest
- Na oko dosyć ciężkawy kamulec, ale chętnie wysłucham twojej teorii
- Nie sądzę by tak się kryli z transportem zwykłych kamieni, myślę że coś jest w środku. Powinnyśmy zanieść to do siedziby Gildii, niech alchemicy się tym zajmą i...
Zamilkła i wskazała na zmierzające w ich kierunku postaci. Nie było mowy o dyskretnym zejściu na ziemię więc skuliły się i czekały na rozwój wypadków.
- Jesteś pewien że są prawdziwe? - zapytywał niski męski głos.
- Oczywiście panie Foresco, chyba nie sądzi pan, że próbuję oszukiwać. - odpowiedział niższy głos najpewniej należący do odwiecznego wroga Soreli. Pomyśleć, że oboje spotykali się w dzień w salonach i posyłali sobie życzliwe uśmiechy, a w nocy ten wypacykowany laluś próbował ją zabić.
- Nie mówię ze umyślnie, ale najdrobniejsze uszkodzenie...
Nie zdążył skończyć. Stary spróchniały daszek, który tyle lat wytrzymał w tym nędznym kruchym stanie, właśnie w tym momencie pod ciężarem dziewcząt postanowił się zawalić tak, że wylądowały tuż przed śledzonymi opryszkami. To znaczy właściwie Sorelia wylądowała. Nigdzie nie mogła wypatrzeć towarzyszki, ale była pewna że ta ukrywa sie gdzieś w pobliżu tylko po prostu ma nieco więcej taktu i nie podaje swego życia i godności wrogom na talerzu.
- No proszę - odezwał się Hektor mierząc ją spojrzeniem - mamy gości. Czy nie nauczono panienki, że nie ładnie jest podsłuchiwać.
- Również bardzo mnie cieszy nasze spotkanie. Tylko wciąż mnie zastanawia jak to się stało iż szanownego panicza nie nauczono, że nie wolno kraść. Oboje wiemy, że nie zdobyłeś tych kamieni uczciwą drogą.         
<Yoruka?>

wtorek, 10 lipca 2018

Od Kai Do Vados

Wchodzenie na drzewa rzadko kiedy kończyły się dobrze, zwłaszcza gdy ważyło się te kilkadziesiąt kilogramów, nie było się już zwinnym dzieckiem i choć miało się te mocne nogi, jak i ręce, to jednak brakowało tego młodzieńczego czegoś, refleksu, energii, która pozwalała w porę zareagować, gdy pod tobą nagle urywała się gałąź.
A Kai jednak miała już trzydziestkę na karku i choć uwielbiała siedzieć pośród gałęzi, śpiewając coś pod nosem i poruszając palcami po strunach, a przy okazji ryzykując życie swojej cudownej lutni, to jednak w pewnym momencie po prostu musiała spaść. Dosłownie zaryć o ziemię z głośnym jękiem, ba, nawet krzykiem, bo niefortunnie uderzyła ramieniem o twardy grunt, a przy okazji dostała gałęzią w głowę, no i instrument, instrument spadł tuż obok niej, ewidentnie się uszkadzając, na co zareagowała jeszcze głośniejszym wyciem.
I po co ci to było, Kai Montgomery, mogłaś sobie usiąść pod tym drzewem, w cieniu, na trawie, a nie wspinać się jak człekokształtne na sam czubek korony.
Podniosła się powoli, w sumie ciesząc się, że w ogóle żyje i że, oprócz nieszczęsną prawą ręką, może się poruszać.
No i dostaliście właśnie krótkie podsumowanie, jak cudowna bardka wylądowała u medyka, jęcząc i kwiląc jak kopnięte szczenię, bo przecież jej biedna, ukochana lutnia, roztrzaskana na kawałeczki, niezdatna już do użytku, a przecież była z nią tak związana, podczas gdy druga kobieta męczyła się z nastawieniem kości na miejsce, w którym powinna być zawsze, przez cały czas.
— W życiu bywają gorsze rzeczy? — zapytała medyczka, podchodząc do niej bliżej i zsuwając koszulę z ramienia kobiety.
Kai drgnęła, mrużąc oczy, bo choć gest nie był przecież nabuzowany pożądaniem w jakikolwiek sposób, to wydał jej się wyjątkowo znajomy. Pokręciła głową, przywracając się do pionu.
— Z ust mi to wyjęłaś, Vados — stwierdziła szybko, uśmiechając się nieporadnie i odwracając wzrok, by przygotować się na ból, bo nie, nastawianie jakichkolwiek kości nigdy do przyjemnych nie należało.
Ale przecież trzeba było to zrobić, prawda?
Krzyknęła.
— Nic nie mów — oświadczyła Vados, odwracając się na pięcie, by podejść do miski z wodą, by wziąć namoczony ręcznik, a następnie ulokować go na ramieniu bardki. — Powinnaś poczekać trochę w takiej pozycji, niech to miejsce Ci się schłodzi.
Kai pokiwała głową, ale raczej nie należała do osób spełniających prośby, słuchających się rad i tak dalej, resztę możecie dopowiedzieć sobie sami. Wstała więc od razu, oddając ręcznik kobiecie z rozbawionym błyskiem w oku, nawet jeżeli ból dalej czaił się gdzieś tam w okolicy ramienia.
— Nic mi nie będzie, a raczej taką mam nadzieje — stwierdziła. — Bardzo dziękuję za pomoc.
— Nie ma za co. — Medyczka skinęła głową, a Kai odpowiedziała jej tym samym, prostując się trochę bardziej, stając trochę dumniej, bo przecież nie mogła pokazywać się jako ta pokrako-fajtłapa z rodziny Montgomery, co nawet stać prosto nie potrafi. — W sumie, jeśli chcesz, możemy się przejść, potrzebuje paru składników.
Westchnęła cicho.
Będę mogła obejrzeć nowe instrumenty, prawda?
— Bardzo chętnie tobie potowarzyszę, Vados — oświadczyła wesoło i od razu wzięła kobietę pod rękę, a następnie zaczęła ciągnąć ją w kierunku drzwi.

poniedziałek, 9 lipca 2018

Od Newt'a do Shinaru

Po zaoferowaniu mi spaceru odłożyłem Kim na ziemię. Nie chce mi się stwierdziłem w myślach, ale problem był taki, że nie znałem dobrze tego terenu, wszystkich miejsc, a tym bardziej Gildii. W sumie to by się przydał mi jakiś przewodnik... a poznanie przy okazji kogoś nowego będzie świetną zabawą. Lekko się uśmiechnąłem.
- Z chęcią się gdzieś wybiorę - odpowiedziałem. - Dobrze by było poznać nowe miejsce - dodałem jeszcze. Chłopak wyglądał na zadowolonego moją odpowiedzią.
- Za ile kończysz? - zapytał. Na chwilę zamilkłem. Zostało mi tylko przyprowadzenie konia do boksu i zaopatrzenie go w wodę, plus jeszcze parę minut na ogarnięcie stajni i siebie; w końcu nie wypada pokazywać się w nowym miejscu z sianem we włosach i brudnych ubraniach.
- Za jakieś pół godziny - chłopak skinął głową, mówiąc, że wróci tu w wyznaczonym momencie, po czym wyszedł ze stajni.
Ruszyłem w kierunku pastwiska, na którym pasło się pięć koni. Zawołałem Ramzesa, który w tej chwili drapał się w szyję, opierając się o płot. Słysząc nawoływanie, ruszył w moim kierunku. Podrapałem go po szyi, po czym otworzyłem bramkę i chwyciłem jego niebieski kantar. Zaprowadziłem go do stajni i otworzyłem mu drzwiczki do boksu. Zdjąłem z niego sprzęt, chwilę poczesałem grzywę (ten koń wyjątkowo lubi pieszczoty) i dałem mu wody w wiadrze.
- Wrócę za jakiś czas - oznajmiłem, klepiąc go po szyi i ruszyłem w kierunku składzika. W tym miejscu trzymano wszystko, co dotyczyło koni i jeździectwa; kaski, lonże, uzdy, siodła, kostki cukru, jabłka, szczotki, grzebienie oraz duże wąskie lustro. Wpierw zająłem się brudnym ubiorem o zapachu koni; zdjąłem sztyblety, bryczesy, sztylpy i bluzę, a nałożyłem koszule, zwykłe spodnie oraz czyste buty - także sztyblety. Oblałem się wodą, myjąc twarz i ręce, następnie wyskubałem ze swojej fryzury siano. Wziąłem do ręki jabłko leżące w koszu, umyłem je i biorąc gryza, wyszedłem ze stajni. Kim wylegiwała się na trawie obok dróżki, podszedłem do niej i wziąłem ją na ręce. Po chwili usłyszałem znajomy głos.
- Gotowy? - spojrzałem w kierunku blondyna, na którego ramionach dalej siedziało to coś. Drapałem lisa za uchem czując, jak naciska na mój tors. Podszedłem w kierunku znajomego, na którego twarzy znajdował się szeroki uśmiech.
- Jeśli wydłubałem sobie całą słomę, to oczywiście - odparłem z lekkim uśmiechem. Chłopak okrążył mnie i zapewnił, że byłem czysty. - Więc gdzie mnie wpierw zaprowadzisz? - zapytałem. Miałem ochotę zwiedzić chociaż jedną piątą tej krainy, albo dowiedzieć się, gdzie leżą najważniejsze punkty, jak szpital czy biblioteka. Jak na razie wiem gdzie leży moja stajnia (póki nie dołączy inny stajenny, konie i budynek będę określał swoim mianem), mój pokój (który wcale nie jest najgorszy, a wręcz przeciwnie, bardzo mi się podoba), Sala Wspólna, ogród (jak można nie wiedzieć, gdzie on jest?) i... nie. Zapomniałem niestety gdzie jest stołówka. Ogółem cały budynek widziałem tylko raz i zapamiętałem to, co było mi najbardziej potrzebne. Teraz jestem gotowy poznać resztę tego świata, albo chociaż to, co znajduje się poza budynkiem Gildii. Na zewnątrz niczego nie zobaczyłem, prócz moich kochanych stajni.

Shin? Obeznaj mnie z tym światem.

Od Vados Do Kai

Medyk nie miał w życiu łatwo, a mimo wszystko musiał być na wszystko gotowy oraz zawsze dostępny. Lubiłam swoją pracę fakt, że pomagałam w takich dla mnie drobnostkach sprawiał mi radość. Aktualnie siedziałam w skrzydle medycznym, pisząc coś na kartce papieru. Może potrafię uleczyć rany, czy złamane kości, jednakże ból gardła czy inne mniejsze objawy musiały zostać zaleczone przez znane metody i sposoby, a co za tym idzie: Potrzebowaliśmy leków oraz sporej ilości ziół. Uniosłam się ze swojego krzesła odkładając pióro na bok, wzięłam laskę i powolnym krokiem ruszyłam w stronę wyjścia. Wtedy też drzwi się otworzyły, a do środka weszła Kai. Spojrzałam na nią, otwierając usta jednak ona mnie wyprzedziła.
-Dzień dobry, przyszłam na nastawienie barku- skinęła, wskazując głową na prawą stronę swojego ciała.
- Dzień dobry- odpowiedziałam- Proszę usiądź, możesz mi powiedzieć jak to się stało? Oraz usiądź.- Położyłam kartkę na jednej z półek- Zaraz się temu przyjrzę, dolega Ci coś jeszcze? - wskazałam wolne łóżko. 
- A takie tam, niefortunny wypadek, byłam trochę nieuważna i proszę, nieszczęście gotowe- usiadła, biorąc głębszy oddech. 
- W życiu bywają gorsze rzeczy?- spytałam, zsuwając materiał z prawego ramienia, na pierwszy rzut oka nie było widać żadnych złamań, czy otwartych ran. To dobrze, nawet bardzo. 
- Z ust mi to wyjęłaś Vados- zagryzła wargę, spoglądając w bok. Ona wiedziała co nadchodzi, zaśmiałam się cicho, przystępując do pracy. 
Kai już otwierała usta, pewnie chciała zapytać co mnie tak śmieszy, ale właśnie w tym momencie obie usłyszałyśmy strzyknięcie. Bark wskoczył na swoje miejsce, jak gdyby nigdy nic. 
- Nic nie mów- podeszłam do miski z zimną, wręcz lodowatą wodą. Dla pewności odczekałam jeszcze kilka chwil i sięgnęłam po ręcznik. Po odpowiednim zamoczeniu wróciłam do kobiety i ułożyłam materiał na jej ramieniu- Powinnaś poczekać trochę w takiej pozycji, niech to miejsce Ci się schłodzi. 
- Nic mi nie będzie, a raczej taką mam nadzieje- uniosła się- Dzięki za pomoc.
- Nie ma za co- uśmiechnęłam się, podchodząc do półki z której zabrałam kartkę- W sumie jeśli chcesz możemy się przejść, potrzebuje paru składników.

Kai?

Les Monstres Aussi Tombent Amoureux








Don't worry
m  o  t  h  e  r
your daughter 
is  a   
s  o  l  d  i  e  r

Zapewne znane są Wam rozliczne historie o szlachetnym rycerzu zwykle w komplecie z białym koniem i lśniącą zbroją dopasowaną do idealnego męskiego ciała. Taki mężczyzna zna wszelkie zasady dworne i wie, jak zachować się w towarzystwie, ale także wie, jak odpowiednio poprowadzić cios, czasami w kierunku przeciwnika, czasami w kierunku serca ukochanej pani dworu. Walkę traktuje jako zabawę i odbiera życie, kiedy to potrzebne, dla ochrony swojego honoru lub aby ochronić ojczyznę.
Gdyby połączyć ten wzorzec osobowy z kobietą i zamienić aspekty męskości na kobiece kształty, dużo ludzi pomyśli – to niemożliwe przecież to kobieta! – ale jest możliwe jedynie trudne do osiągnięcia. Podczas osiągania stopnia rycerza przez panią najczęściej wyrabia się jej sarkastyczny, prychający charakter, który wielokrotnie dla zabawy będzie udowadniał mężczyznom, że jest na tym samym lub wyższym poziomie. Co wywodzi się z ukrytych kompleksów wywołanych ośmieszaniem przez wszystkich wokół, którzy niestety w większości byli mężczyznami. Taka kobieta będzie uparta i będzie ćwiczyła bez przerwy, aby udowodnić, że jest warta bycia częścią rycerstwa z innej strony niż tylko jako ukochana wojownika. Będzie niezmordowana i będzie walczyła do ostatniej kropli krwi i swojego ostatniego oddechu.