Złapał w powietrzu żółty liść. Zakręcił nim w palcach, patrząc wzrokiem trochę nieobecnym. Jesień? Kiedy? Nie zauważył, gdy lato się skończyło. To było tak, jakby usiadł na ławce w kwitnącym ogrodzie, zamknął powieki, opalając twarz, a gdy wstał, rośliny wokół marniały, niebo przesłaniały chmury.
Za dużo pracy, za dużo listów, za dużo myśli, powiedział do siebie. Nie dostrzegam prostych rzeczy.
Żwir chrzęścił pod butami. Trochę drażniło Cahira, że jego kroki są w uśpionej okolicy doskonale słyszalne. Miał brzydki nawyk, żeby przemykać chyłkiem, chodzić jak kot, najlepiej, by w ogóle nie dało się go dostrzec.
Zlekceważył chłód październikowego poranka, wyszedł w nonszalancko rozchełstanej koszuli. Wiatr wprawiał rękawy w drżenie, ziębił skórę, zdmuchiwał włosy z czoła, by po chwili przesunąć je na poprzednie miejsce. Cahirowi po płaszcz nie chciało się wracać, po prostu wsadził ręce w kieszenie.
Nie szukał długo, prowadziło go przeczucie. Intuicyjnie wiedział, którą alejką pójść, gdzie skręcić, by jego oczom ukazał się...
— Keyan — powiedział sucho. — Mamy do pogadania.