środa, 31 marca 2021

Od Isidoro do Tadeusza

— Goniec na C5 — powiedział w końcu Isidoro po długim czasie namysłu.
Jadący obok Tadeusz wydał z siebie głuche "hm", w zamyśleniu przełożył w łapach wodze swojego kucyka.
Isidoro przywykł już do tego, że Mistrz Cervan miewa niezwykłe pomysły i projekty, i że zleca gildyjczykom przedziwne zadania. Ale polecenie, by wyruszył wraz z Tadeuszem do Vallmory i wygrał odbywający się tam turniej szachowy, było więcej niż egzotyczne. Chyba najlepiej skwitował to Tadeusz, kiedy obaj mężczyźni siedzieli w gabinecie Mistrza słuchając jego pomysłów - na słowa Cervana Tadeusz nawet nie drgnął, jedynie powoli i wymownie mrugnął migotką. Jeden raz.
Sytuacja zmieniła się, gdy Mistrz wziął się do wyjaśniania, dlaczego ów turniej szachowy tak nagle go zainteresował. Otóż okazało się, że sobie tylko znanymi metodami Cervan dowiedział się interesujących rzeczy na temat przewidzianej w nim głównej nagrody. Kielich wykonany z oprawionej w białe złoto muszli nautilusa, był dziełem sztuki sam w sobie. Wskazana przez Cervana rycina nagrody zaparła dech w piersiach Isidoro, który przecież jako szlachcic był przyzwyczajony do drogich, artystycznie wykonanych przedmiotów. Przyciągnęła też uwagę Tadeusza - mag pochylił się, wziął kartkę w łapę, starannie zlustrował rycinę wzrokiem i podsumował, że ten turniej może nie jest takim najgorszym możliwym pomysłem.
— Wieża na G6.
Teraz to Isidoro się zamyślił. Utkwił wzrok między końskimi uszami, pozwolił, by Canopus narzucał tempo. Jego siwek dreptał noga za nogą, niestrudzenie pokonując kolejne staje drogi.
Podróżowali już od dobrych paru dni, a długie godziny spędzone w siodle sprawiły, że Tadeusz zrobił się o wiele mniej skory do rozmowy, niż na początku. W sumie przez ostatni czas jedyne, co robili, to rozgrywali kolejne partie szachów.
— Królowa na E5.
Wąski trakt, którym do tej pory podążali, wpadł w końcu w szeroki, brukowany gościniec, kompletnie zapchany przez zdążających do miasta i z powrotem podróżnych. Isidoro i Tadeusz zaraz wmieszali się w tłum rolników pędzących stada zwierząt na targ, w zgraję kupców usiłujących krzykiem wydrzeć nieco więcej miejsca dla swych obładowanych karawan, w mrowie pojedynczych pieszych taszczących gdzieś swój dobytek. Trafiła się nawet jakaś nieco obdarta trupa akrobatów i muzyków. Mury miejskie wydawały się być blisko, ledwie na wyciągnięcie ręki, ale trudno było oszacować, ile zajmie im dotarcie na miejsce wraz z przebiciem się przez zator na drodze.
— Dokończymy tę partię kiedy indziej — mruknął Tadeusz, wyciągając z juków swoją laskę i chwytając ją strategicznie w połowie długości. — Toruj drogę. I uważaj na bagaż.
Isidoro skinął głową, ponaglił nieco Canopusa. Koń niechętnie wszedł między ludzi, parsknął głośno, zmuszając kilka najbliższych osób do odwrócenia głowy. Ktoś zaprotestował, ktoś w niewybredny sposób skomentował zniewieściałego paniczyka i jego tresowaną żabę. Astrolog zapobiegawczo położył dłoń na klapie juków, zerknął przez ramię na Tadeusza. Medyk wprawnie lawirował między ludźmi, popędzał kuca tym niewielkim przesmykiem, który pozostawiał za sobą Canopus. Ich cel był już blisko - teraz pozostało im tylko zarejestrować się na turnieju i będą mogli w końcu odpocząć w normalnej karczmie.

wtorek, 30 marca 2021

Od Sophie

Sophie usiadła przy biurku w swoim nowym, przytulnym i jeszcze nie urządzonym laboratorium. Stół alchemiczny była już przymocowany, wyschła farba na kracie do montowania szkła. Co delikatniejszy sprzęt wciąż znajdował się jednak w drewnianych pudłach, Sophie nie zdążyła też wypakować żadnych odczynników. Liczyła jednak, że nie zajmie jej to dużo czasu - wiedziała co robi, wszystko już rozplanowała, pozostało teraz ten plan wykonać.
Sophie rozłożyła przed sobą kartkę. Zawinęła rękawy, odgarnęła włosy, umoczyła pióro w atramencie i zaczęła pisać.
Szanowny Panie Profesorze,
mam nadzieję, że mój list zastanie Pana w dobrym zdrowiu.
Kobieta popatrzyła na swoje dzieło, lekko zacisnęła usta. Nie czuła się zbyt wygodnie w tak formalnym stylu listu, jednak profesor von Hohenheim przykładał wagę do etykiety i konwenansów, a Sophie wiedziała, że profesjonalny ton sprawi mu radość. Kwitnący pod oknem jaśmin napełniał laboratorium delikatnym, kwiatowym zapachem, kobieta wróciła do pisania.
Dotarłam szczęśliwie na miejsce i obecnie jestem w trakcie urządzania laboratorium. Zajmuje mi to wiele pracy, nieocenionymi są też Pana Profesora wskazówki, którymi podzieli się Pan ze mną jeszcze w Sorii. Sądzę, że wiedza ta, a także przesłana przez Pana aparatura, wymiernie przyczyni się do o wiele szybszego rozpoczęcia przeze mnie właściwej pracy. Jej wyniki będę konsultować na bieżąco.
Sophie postukała piórem o kant kałamarza, przez chwilę zbierała myśli. Jaśmin pachniał na tyle intensywnie, że miała z tym lekki problem.
Pośród zapoznanych tu przeze mnie osobistości, każda wyróżnia się wieloma wielce unikatowymi cechami, które to cechy niezwykle trudno byłoby mi opisać, nie czyniąc tego listu nadmiernie długim. Intuicja podpowiada mi, że oto znalazłam środowisko, którego egzotyka i różnorodność będzie dla mnie prawdziwym katalizatorem postępu naukowego.
Alchemiczka ponownie oderwała pióro od kartki, przebiegła list wzrokiem. Może powinna napisać o chociaż kilku osobach?
I wtedy do niej dotarło.
Że jaśmin nie kwitnie w marcu.
— Cholera ciężka! — krzyknęła, zrywając się gwałtownie z krzesła, otwierając okno na oścież tak, że huknęło o ściany budynku.
Naciągnęła koszulę, by zakrywała dolną połowę jej twarzy, tworząc prowizoryczną maskę. Zaraz pobiegła do drzwi, je też otworzyła i przytomnie przypadła krzesłem. Wiatr momentalnie stworzył przeciąg w pomieszczeniu, zrobiło się zimno. Sophie podbiegła do skrzyń z odczynnikami - stały jedna na drugiej, starannie opisane i zabite gwoździami.
— Gdzie jesteś, do kroćset... — mruknęła do siebie, błądząc wzrokiem po skrzynkach, aż znalazła tę właściwą.
Była na samym spodzie, u podstawy owej nieforemnej piramidy, którą Sophie miała zająć się dopiero jutro, jeśli nie później. Rzeczywistość zweryfikowała - ta właśnie skrzynka zawierała pękniętą butelkę z odczynnikiem, który może nie był nie wiadomo jak toksyczny, ale jeśli odparuje cały jego litr, na pewno w końcu ktoś się zatruje.
— Dobra, myśl, kobieto!
Konkluzja była szybka i konkretna. Sama sobie nie poradzi.
Sophie podbiegła do drzwi, zwinęła dłonie w trąbkę i krzyknęła, ile sił w płucach:
— RATUNKU!

Alchemy is a kind of philosophy
a kind of thinking that leads to a way of understanding



Sophie Egberts

Alchemiczka | 26 lat | 10.05 | Nalesia
Zapytana o rodzinę, Sophie zrobi nieco smutną minę i wyłga się, że nie do końca pamięta swoich prawdziwych rodziców. Zaraz też zmieni temat i zacznie opowiadać o profesorze von Hohenheimie, uznanym alchemiku i lekarzu, któremu tak wiele zawdzięcza. Gładkie słowa popłyną niczym wartki strumień, porywając tok konwersacji dokładnie tam, gdzie Sophie postanowi go poprowadzić, rozmówca wnet zapomni to niewielkie kłamstewko na początku.
Bo Sophie bardzo dobrze pamięta swoich rodziców.
John, bo takie jest jego prawdziwe imię, choć niewielu osobom się nim przedstawia, to również lekarz i alchemik, a także egzorcysta, chiropraktor, irydolog, refleksolog oraz zagożały zwolennik apiterapii. Pokaźna kolekcja dyplomów i certyfikatów na niejednym zrobiłaby wrażenie, gdyby nie jeden drobny szczegół - wszystkie są fałszywe. Tak naprawdę John nie ma żadnego wykształcenia, zaś jego praktyka medyczna opiera się o jeden wielki stek bzdur, które mężczyzna z premedytacją i bez zająknięcia wciska niczego nie spodziewającym się pacjentom. To on wpoił małej Sophie, że sprytnie użyte kłamstwo otworzy przed nią każde drzwi i zapewni jej wygodne życie bez ciężkiej pracy. Nie spodziewał się tylko, jak dokładnie jego rezolutna córka postanowi użyć tej "mądrości".
Sophie łgała i zdzierała zelówki dotąd, aż otworzyly się przed nią drzwi pracowni profesora von Hohenheima. Wypatrzyła go w mieście, na targu, jak nieporadnie próbował kupić pieczywo. Miał poczciwą twarz człowieka, którego łatwo wziąć na litość, rozmarzony wzrok naukowca, który spodziewa się, że wszyscy wokół grają według zasad. Zaczęło się od niewinnego "może pomóc panu z zakupami?", potem "może zaniosę to panu do praczki?", "nie potrzebuje pan, żeby u pana posprzątać?". Gdy pierwszy przyczułek został zdobyty, Sophie przeniosła się na "a może coś panu ugotować?", stamtąd blisko było do "będzie pan to dojadał? Nie? A mogę skończyć? Z-zapomniałam zjeść śniadanie...". To zaś otworzyło jej dostęp do owych współczujących strun w sercu von Hohenheima, na których Sophie grała z wirtuozerią właściwą przebiegłym i pozbawionym skrupułów dzieciom.
Taki był początek jej nauki i pracy w laboratorium genialnego alchemika. Początkowo miała nadzieję podprowadzić z laboratorium nieco profesjonalnego sprzętu i odczynników, nie spodziewała się jednak, jak na nią samą wpłynie kontakt z naukowcem. Profesor pracował od świtu do nocy, praca ta jednak, w przeciwieństwie do tego, co zawsze wpajał jej ojciec, była dla niego źródłem radości i satysfakcji. Metodyczne szukanie odpowiedzi, mozolne dochodzenie do prawdy, odkrywanie kolejnych tajemnic natury - każdy dzień u boku von Hohenheima był niczym zabawa w chowanego. Czasem odpowiedzi chowały się na tyle skutecznie, że i miesiąc potrafił minąć bez jakichkolwiek przełomów, jednak kiedy te już przychodziły, robiły to z taką mocą, że stateczny profesor niemal tańczył po pracowni. A Sophie - razem z nim.
Czas mijał, Sophie oddalała się od swojego ojca, jednocześnie coraz więcej czasu spędzając z von Hohenheimem. Coraz więcej jej rzeczy lądowało w pokoju gościnnym alchemika, aż przekształcił się on w pokój Sophie. Dziewczyna nie pamięta, kiedy dokładnie był ten ostatni dzień, gdy pojawiła się w domu. Po prostu w pewnym momencie przestała do niego wracać, zaś ojciec nigdy nie próbował z nią o tym rozmawiać. Gdy pewnego popołudnia nogi same zaniosły ją w okolice domu, praktyka jej ojca była dawno zamknięta, a w tym samym miejscu znajdowała się pracownia rymarza. Niewielkie wrażenie, jakie to na niej wywarło było dowodem, że to właśnie idąc do laboratorium wracała do domu, do ojca.

Witam się tym razem z dziewczynką :) Sophie można używać w opowiadaniach, w razie wątpliwości zapraszam do konsultacji - najlepiej przez Discord, nick mam ten sam. Autorką artu jest Mar-ka

poniedziałek, 29 marca 2021

Od Cahira cd. Mattii

Wszystko potoczyło się szybko, pomyślał, patrząc w szkliste, szeroko otwarte oczy leżącego przed nim trupa. Zbyt szybko.
Jeźdźcy nadjechali z bocznej, wąskiej odnogi traktu, wychynęli ze ściany lasu jak duchy. Było ich trzech. Choć z ich twarzy niczego nie dało się wyczytać, mieli w ruchach i spojrzeniu coś, co budziło mimowolną czujność, zdradzało, że mają złe zamiary.
Cahir ruszył przodem, ledwie dostrzegalnym ruchem dłoni polecił Mattii, by trzymał się z tyłu. Dyskretnie upewniwszy się, że kord leży tam, gdzie powinien, zmrużył oczy przed słonecznym blaskiem przebijającym się przez korony drzew, przyjrzał jeźdźcom oceniająco.
Mężczyzna w czerni, jadący w centrum na wysokim gniadoszu, łypał na nich spode łba, zerkał złym, ponurym spojrzeniem. Włosy miał posiwiałe na skroniach, oczy podkrążone, nieruchome, ciemne i puste jak studnie. Jasna skóra, zapadnięte policzki i zgorzkniały wyraz twarzy nadawały mu wygląd człowieka zniszczonego, wręcz chorego.
Bok w bok z gniadoszem kroczył wdzięczny siwek, dosiadany przez brodatego draba ze szramą na skroni. Tuż za nim wlókł się łysy mężczyzna na srokaczu. Gdy dwaj ostatni popatrzyli po sobie porozumiewawczo, Cahir miał już pewność, że coś się święci. Popędził Al-Falę, ruszył kłusem, spróbował minąć jeźdźców. Nie zdążył. Konni zareagowali błyskawicznie, rozstąpili się, zagrodzili mu drogę. W jednej chwili Czarny uniósł się w siodle, wskazał Mattię władczym ruchem ramienia. Powietrze rozdarł zimny, nieznoszący sprzeciwu rozkaz. Brać go. 
Broda skoczył pierwszy. Dopadłszy Aldebarana, schwycił go za wodze, szarpnął, osadził w miejscu, przytrzymał, bo niedelikatnie potraktowany wałach rzucał łbem, rwał się, wierzgał. Łysy, nie wiedzieć kiedy, ściągnął Mattię z siodła, powalił na ziemię uderzeniem w twarz. Cahir, wpadłszy między nich bez chwili namysłu, odepchnął Łysego, zamachnął się silnie, na odlew trzasnął go w zęby. Łysy zatoczył się, plecami wpadł na konia Czarnego. Gniadosz stulił uszy, zadębował, zamłócił kopytami w powietrzu. Czarny zeskoczył z siodła, poszedł na Cahira. Zaczął wygrażać mu pięścią, gestykulować, krzyczeć szybko i bezładnie, że ma się wynosić i nie wtrącać, że to, co się tu dzieje, w żadnej mierze go nie dotyczy, że to sprawa między nim a D'Arienzo. Cahir otworzył usta, by odpowiedzieć. Nie miał szansy. Łysy, splunąwszy krwią, z wargą rozoraną pierścieniami, rzucił się na niego z pięściami.
Najpierw, bluzgając i sycząc ostrzeżenia, poszarpali się. Potem, gdy okazało się, że żadna ze stron nie zamierza ustąpić, pobili. Cahir był młodszy, szybszy, gwałtowniejszy, bardziej bezczelny w walce, miał przewagę od samego początku. Ale Łysy mierzył na oko siedem stóp i ważył co najmniej dwieście czterdzieści funtów. Trafił Cahira raz. Pięścią w rękawicy pokrytej od zewnątrz żelazem. Rękawicy, której Cahir, bardzo pewny siebie, nie zauważył. Wystarczyło.
Pociemniało mu przed oczami, grunt jakby sam usunął mu się spod butów, nagły szum w uszach zagłuszył myśli. Uderzenia nie poczuł od razu. A gdy lewa strona twarzy zdrętwiała mu wściekłym, promieniującym, wywołującym nudności bólem, pomyślał w pierwszej chwili, że straci przytomność. W drugiej, gdy to nie nastąpiło, że ma strzaskaną kość. W trzeciej, że zaraz wypadnie mu oko. Skonstatował nagle, jakąś rozmytą, nie do końca ukształtowaną myślą, że jego przeciwnik miał cela, wiedział, jak uderzyć, a on bardzo go nie docenił.
Łysy nie dał mu odpocząć, nie pozwolił mu dojść do siebie. Spadł na niego, chwycił za szyję, przycisnął do ziemi. Cahir szarpnął się bezładnie, spróbował go z siebie zrzucić, widząc jak przez mgłę, jak Łysy unosi nad nim opancerzoną rękę, jak celuje, wymierzając drugi cios, ostateczny. Targnął się jeszcze raz, desperacko, wiedząc, że nie ma szans, że Łysy jest za silny, za ciężki. Miał ułamek sekundy, by sięgnąć do pasa, na oślep wyrwać kord z pochwy, pewnie zacisnąć dłoń na rękojeści. Ręka mu nie zadrżała. Nie miał wyboru. 
Gdy zwalił z siebie Łysego, podniósł się chwiejnie, oparł o drzewo barkiem, by zachować równowagę. Zobaczył, jak Broda szarpie Mattię, jak, stanąwszy za nim, wykręca mu dłonie za plecy. Widział, jak Czarny chwilę później jedną ręką łapie astrologa za kołnierz, drugą uderza go w nos, krzycząc coś o wyczekiwanej zemście za klątwę sprzed lat, o diabelskiej wróżbie przeklętej rodziny D'Arienzo, o tragicznie zmarłej żonie, którą zamierza pomścić. Cahir, nim ruszył w ich kierunku, pozwolił sobie na głęboki oddech. Tylko jeden. 
Odepchnął Brodę, zasłonił Mattię przed Czarnym. Czarny na jego widok wykrzywił się strasznie. Cahir zobaczył, że twarz mężczyzny jest trupioblada, że jego oczy płoną jak w gorączce. Mężczyzna, tym razem nie tracąc czasu na prośby, groźby i złorzeczenia, sięgnął do pasa, błysnął sztyletem, spróbował minąć Cahira, ruszyć na Mattię. Cahir, postępując odruchowo, chwycił go za fraki, odepchnął brutalnie. Czarny stracił równowagę, przeszedł kilka kroków tyłem, potknął się, runął na ziemię. Padając, miał pecha. Wyrżnął potylicą w kamień. Dźwięk, który temu towarzyszył, był obrzydliwy, przyprawiający o mdłości, bo oznaczający pęknięcie. Okropny, bo niepozostawiający wątpliwości. 
Czarny nie umarł od razu. Kilka chwili drgał konwulsyjnie, wierzgał nogami, wywracał oczami, jego palce zaciskały się, chwytały grudki ziemi. Czerwona nitka krwi powoli spłynęła po kamieniu, a im płynęła obficiej, tym Czarny mniej się rzucał. Broda, widząc to, skoczył na konia, kopnął go piętami, uciekł, wzbijając za sobą obłoki pyłu. Łysy w krzakach zarzęził cicho, zacharczał, trzymając się za bok. A potem i on zamilkł.
Cahir, oszołomiony widokiem, odurzony adrenaliną i zapachem krwi, oparł się plecami o drzewo, zakrył usta ręką, czując nadciągające torsje. Śmierć nigdy nie wygląda tak, jak w książkach Ksandra, pomyślał, zamykając oczy, próbując odepchnąć od siebie nudności i ból. Nigdy nie jest tak, że człowiek dostaje nożem w brzuch, pada i umiera. Między upadkiem a śmiercią są jeszcze przeciągające się w wieczność chwile agonii.
Wszystko potoczyło się szybko, pomyślał ponownie, tym razem trochę bardziej trzeźwo, stojąc nad Czarnym, patrząc w jego oczy, martwe i pozbawione blasku, w oczy, które wpatrywały się w niego niemo, w których zdawało się tlić oskarżenie. Nie czuł nic. Tylko wstręt. Mógł patrzeć w jego twarz bez emocji, bez przerażenia.
Zupełnie jak w Ovenore, powiedział sobie, wycierając rękę w płaszcz. Gdy uniósł ją, zdumiał się, bo wciąż była brudna. Zapomniał, że krew to nie woda, że krwi nie da się pozbyć tak łatwo, bo krew krzepnie, klei się, zasycha. Zupełnie jak na misjach z Ishilem. Tylko tym razem nie Ishil zabijał. Tym razem nie Ishil był mordercą.
Nie, poprawił się kilka chwil później, wyrywając kord z brzucha Łysego, wycierając go o trawę, czując, że dłonie drżą mu lekko. Nie jestem jak on, ja nie zabijam. Ja tylko robię to, czego się ode mnie oczekuje. Wykonałem polecenie Cervana. Broniłem Mattii.
Wstał, odwrócił się, popatrzył na astrologa, wymienił z nim spojrzenie pierwszy raz od momentu, w którym Broda ściągnął go z siodła. Mattia był niezdrowo blady, miał ubłocony płaszcz, rozerwaną pod szyją koszulę, lekko nieprzytomny wzrok, krew na twarzy, na ręce. Stojąc przy Aldebaranie, już spokojnym, w milczeniu trzymał się za rozbity nos.
Cahir nie chciał sobie wyobrażać, jak musiał wyglądać, skoro hrabia prezentował się w taki sposób.
— Na przyszłość może lepiej uważaj z wróżbami — powiedział szorstko, twardo, wyraźnie. I nienaturalnie spokojnie. — Bo za to, co się tu wydarzyło, możesz się czuć odpowiedzialny.

Wszystkich, którzy to przeczytali, przepraszam za straty moralne :c
Opowiadanie odnosi się do: klik 

niedziela, 28 marca 2021

Od Ophelosa CD Leonarda

Siwe oczy przymknęły się z rozkoszą, gdy cudze opuszki przeleciały przez ażurowe, teraz już nie białe, już nie prześwitujące niby welon, włosy, gdy te masowały tak miło skalp. Pastuszek nawet nie zorientował się, kiedy zdążył tak bardzo zatęsknić za cudzą czułością.
Bo ta do pewnego momentu była, aż w końcu gwałtownie ją urwano. I żył tak Chryzant w swej mgle, bez prawdziwej czułości i bez prawdziwego ciepła, udając, że już dawno wykorzystał wszelkie limity na te dwie istności, a ich brak był pewnego rodzaju pokutą za całą przelaną kiedyś krew. Za każdą rodzinę pozbawioną ojca, za każdą siostrę pozbawioną brata, za każdą matkę pozbawioną syna. Miecz przecież tak łatwo wchodził w oddychające jeszcze, mokre ciało. Z czułością i ciepłem najbliższego sercu kochanka grzebał pomiędzy organami, przestawiał je do swoich upodobań, przeszywał opiekuńczą stalą szepczącą do ucha swej ofiary historie i ballady o wiecznym odpoczynku. Och, jak piękne i szczere to były pieśni.
Z krwią powoli ubywającą z cudzego ciała ubywały również przywileje dobrego człowieka, w krtań za to wlewano grzechy oraz winy. A te, jak w końcu wychowywano zawsze Ophelosa, należało z siebie wyrywać siłą, należało pokutować i wbijać we własne stopy cienkie szpilki, wykrzykując swoje modlitwy w niebo. A krzyk Chryzanta był coraz cichszy wraz z każdym dniem, w którym pokuta pozbawiająca czułości wdzierała się w duszę i szarpała ją tak samo, jak szarpał Ophelos ciepłe ciała swym pięknym, zawsze naostrzonym mieczem.
Czy odpokutował więc? Czy wybaczono już mu każdą kroplę krwi, która zsunęła się z ostrza, by spaść na ziemię i tam zakończyć swój żywot, użyźniając ją, dając kolejne życie? Kto wie, może Ophelos po prostu stał za całym łańcuchem pokarmowym, odhaczał słabsze jednostki, których powoli rozkładające się ciała miały posłużyć za strawę dla dzikich zwierząt czy kryjących się w glebie organizmów. Może przez chwilę był bogiem. Ale każdy bóg bez swego najwierniejszego wyznawcy kiedyś musi upaść, potknąć się o własne nogi, przywalić nosem o ten jeden stopień schodów, z których przed chwilą się sturlał.
Upadł więc i Ophelos, a jego jedynymi wyznawcami stały się pasące się spokojnie, w niektórych miejscach przybrudzone, chmurki. Chryzant większych i dzielniejszych wiernych jednak nie potrzebował.
A teraz, o dziwo, znalazł się ten jeden, ale nie jedyny, przesuwający swymi opuszkami po skalpie, zachwycający się budową skroni i dzielnie podziwiający ostrość kości jarzmowych. Chryzant westchnął z cichą rozkoszą, rozpłynął się w darowanemu mu uwielbieniu. Siwe oko błysnęło zza długich rzęs muskających śmiejące się poliki.
Zbliżył się do Leonarda ponownie, oddał mu ciepło i oddał mu czułość, podejrzewając, że i on kiedyś został tych przez bogów pozbawiony. Pozostawiony w tych swoich wyżerających od środka ciemności, smutku oraz żalu. Dłoń wplotła się w cudze włosy, opuszki przebiegły pomiędzy pasmami włosów, masując skórę głowy. Równie brudną.
Smutnymi byli stworzeniami.  
— Ale wiesz, że mnie nie musisz przepraszać? — ciche szepnięcie rozeszło się po płatku cudzego ucha, musnęło je i utuliło, upewniając, że Chryzant nie musi obdarzać go swoim przebaczeniem i nie musi skazywać na jakąkolwiek pokutę.
W końcu nie siedział w panteonie niemiłosiernych bóstw skazujących człowieka na ograbienie z czułości, odarcie z ciepła. Nikt nie powinien być skazywany na tak okropne tortury.
[ they are broken ]

Od Leonardo cd Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

Spokój, jaki udawało mu się odnaleźć w pozornie nic nie znaczącej, leżącej sobie ot, tak, z braku laku, dłoni na jego karku, wydawał się wręcz absurdalnym. Nie mógł podobnego wytropić już od dawna, od momentu, kiedy blask ciemniejszych oczu zniknął bezpowrotnie, a od zawsze luźno opuszczone, szerokie ramiona, spięły się po raz ostatni w pośmiertnym wizerunku. Ciężar ophelosowej dłoni był ciężarem znajomym, przyjemnym, dobrze wyczuwalnym na wątłym karku. Odprężająco uciskał mięśnie i kręgi, z uwielbieniem rozgrzewał przeraźliwie zimną skórę. Leonardo po raz pierwszy od dawna czuł się bezpiecznym, bez względu na wydarzenia sprzed kilku chwil i wiszący nad nim obraz kata, gotowego wymierzyć sprawiedliwość swoją laską. Oczami wyobraźni dostrzegał, jak wkręca na laskę główkę wrony, jak dokładnie ją poleruje, uśmiecha się przy okazji lisio. Tym swoim przebrzydłym, znienawidzonym dogłębnie przez Leonarda uśmiechem, jak pozwala, by jego biodra kusząco zatoczyły się niczym kołyska. Uwielbiał wronią końcówkę. Była lekka. Niezwykle dumna. Pięknie kaleczyła twarz i ciało, bestialsko rozszarpując dziobem tkanki.
To wszystko z miłości, tak, z miłości. Z wielkiego uczucia, z tęsknoty do ciała, z nienawiści do nieposłuszeństwa. Z troski, najzwyklejszej troski, tak tłumaczył, tak pięknie szczebiotał mu do ucha, płakał i jęczał, wtłaczając obłe łzy w Leonardową koszulę przesiąkniętą krwią. Gładził po włosach, za chwilę je wyrywając, całował po spiekłych od uderzenia policzkach. Wierzchem palców wycierał sączącą się z ust spienioną ślinę, gdy chłopiec krzywił się w spazmach. Masował własne skronie, krzyczał, a Leonardo krzyku tego nie potrafił znieść, dlatego doskakiwał do biednego Nykvista i przytulał czerwoną od histerii twarz do szczupłej klatki piersiowej. Całował po głowie, gładził po szczęce, szeptał, że będzie dobrze i przepraszał. Przepraszał, że nie powiedział, gdzie poszedł, przepraszał za swoje zachowanie, przepraszał za okrutną krzywdę, którą sprawiał Adonisowi przy każdej okazji i obiecywał, że się zmieni, że będzie dobrze, że już nigdy, przenigdy, nie.
Adonis zawsze wybaczał. Adonis całował. Adonis dawał mu to, czego potrzebował, uczucia, którego łaknął, domu, którego mu brakowało, poczucia, że coś dla kogoś znaczy. W przerażeniu, że nikt nigdy go nie pokocha, uciekał do niego, wiedząc, że zawsze będzie na niego czekać. Z szeroko otwartymi ramionami. Z uśmiechem na wyjątkowo dobrze skrojonych ustach. Cena, jaką za to przepłacał, nie wydawała się zbyt wygórowaną. Ba, według niego, płacił wyjątkowo mało. Prawie nic.
A później pojawiał się on. Całkiem znikąd. Z uśmiechem ciepłym, wcale nie znienawidzony, z przyjemnie ciężką dłonią, z oczami, którym można zaufać. Miał nic, bo inaczej nie był w stanie nazwać kożuszka, brudnej koszuli i stadka owiec, a przy tym miał wszystko, czego Leonardo mógł kiedykolwiek zapragnąć. Był dniem, a nie zimną nocą, którą dotychczas znał Leonardo. Może dlatego tak długo obawiał się na niego natknąć i do niego wyjść, jednak kiedy tylko wystawił bladą skórę do słońca, zrozumiał, że nie jest to złe. Wręcz przeciwnie. Bardzo przyjemne i odprężające.
Szerokim gestem objął Ophelosa. Pozwolił, by jego ramię spoczęło na cudzej szyi, by głowa oparła się na ramieniu. Został tak chwilkę, może dwie, a później, gdy już się odsunął, czując, że nadwyręża Ophelosowej uprzejmości, przeczesał palcami jego włosy, zatrzymując je tam nieco dłużej, niż powinien.
— Będę, z pewnością — wyszeptał, obserwując z tak bliska zaczerwienione usta Chryzanta. Bardzo był mu wdzięczny za to wszystko, za wszelką czułość, ten brak oceny i pozwolenie na najzwyklejszą w świecie swobodę, której Leonardowi od dawna już brakowało. Westchnął cicho, ściągając brwi i ponownie wyglądał tak, jak zawsze. Siódme nieszczęście, ze skwaszoną miną i niewypowiedzianym powątpiewaniem w cały znany mu świat. Obaj, mimo młodego wieku, byli już paskudnie smutnymi ludźmi. Przeżartymi do cna, doświadczonymi przez życie, zranionymi na miliard sposobów. — Przepraszam, Ophelosie — kontynuował, masując skalp mężczyzny i starając się skupić na tym, jak i własnych słowach. Nie na oddalającej się sylwetce, czy stadzie owiec, które dalej, jak gdyby nigdy nic, pochłaniały horrendalne ilości trawy i dzikich ziół. — Przepraszam za wszystko i dziękuję.
Dziwne były to dla niego słowa. Brzmiące niezwykle obco, wręcz inwazyjnie, jakby zaraz miały rozlać na języku jakąś nieznaną mu do tej pory zarazę. Pozbawić go mowy, ukarać za słowa, których nikt nigdy go nie nauczył. Nie były one jednak takie złe, nie spadła na niego złość wszechświata, nie rozpętała się burza, a zwierzęta jak stały, tak stały. Nawet Ophelos nie rozpłynął się w powietrzu. Skorzystał więc z tej okazji i odkąd nie zapowiadało się, żeby mężczyzna magicznie zniknął, jeszcze raz przejechał palcami przez zabłocone kosmyki i uśmiechnął się szczerze, czując, jak przyjemnie mrowiło to skórę.

⸺⸺֎⸺⸺
[ hihi ]

sobota, 27 marca 2021

Od Isidoro cd. Inanny

Isidoro uniósł lekko brew na pierwsze z pytań Inanny. Bo choć przekręciła nieco słowo, to astrolog zrzucił to na karb jej pochodzenia i możliwość, że język, którym obecnie się posługiwali nie jest jej językiem ojczystym.
— Astromorfologia to dość wąska specjalizacja, zaś zajmujące się nią osoby poświęcają swój czas na prowadzenie katalogów opisu morfologicznego obserwowalnych galaktyk. Stąd mamy klasyfikację Vorontsova-Velyaminova, prawda? — wyjaśnił, mając nadzieję, że skutecznie. Spojrzenie Inanny wyraźnie mówiło, jak płonna jest owa nadzieja, jednak Isidoro pozostał tego faktu cudownie nieświadomy.
Kolejne słowa zarezonowały z Isidoro. Przeżuł kęs kanapki i podjął wątek.
— Tak, mam dwóch starszych braci, więc wiem, jak to jest, kiedy pięści idą w ruch, a twoje nie są za duże... — powiedział w zamyśleniu. — Zazwyczaj nie mieszałem się do bijatyk między Luciano i Mattią, ale raz Mattia stwierdził, że nasz zamek jest za mały dla nich obojga i postanowił zrzucić astrolabium na Luciano. Próbowałem go powstrzymać, przypadkiem dostałem od Mattii w zęby, a potem dostałem też od Luciano, bo nie trafił pięścią w Mattię. Straciłem wtedy dwa mleczaki, krew była wszędzie i tata musiał nas rozdzielać. To znaczy, musiał rozdzielać Luciano i Mattię, bo pobili się w końcu o to, że obaj mnie uderzyli, i jeden próbował wymierzyć sprawiedliwość temu drugiemu...
Astrolog pokiwał w namaszczeniu głową roztrząsając w duchu, jak to jedno, z pozoru mało ważne wydarzenie, zaważyło na całym jego życiu. Tak, to był ten dzień, kiedy zdecydował, że przemoc nigdy nie jest rozwiązaniem, i że najlepiej będzie mu zostać całkowitym pacyfistą. Jak na razie podejście to sprawdzało się doskonale - los miał też swojego ulubionego, lekko pierdołowatego astrologa w opiece, bo za każdym razem, gdy cokolwiek Isidoro groziło, na jego drodze pojawiały się kompetentne osoby, dzięki którym udawało się uniknąć wszelkich nadmiernie destruktywnych i pełnych przemocy wypadków. Również i jego bracia częściowo porzucili swoje waleczne zapędy, bo po historii z astrolabium o wiele mniej się bili. A może po prostu w końcu zaczęli dorastać, kto wie?
Isidoro nie do końca wyczuł tę subtelną zmianę w nastroju Inanny, nie do końca uświadomił sobie, że jej pogodny głos przygasł, jakby letnie słońce skryło się za chmurami. Popatrzył na kobietę, przechylił lekko głowę, jakby w zaciekawieniu.
— Grasz i śpiewasz, więc to chyba dobrze. Balthazar i William mają też mnóstwo kartek w bibliotece - będziesz mogła pisać, ile tylko będziesz chciała. Nawet, jeśli to podstawy — dodał, nie do końca też wyobrażając sobie, na czym polega znajomość jedynie podstaw pisania.
Domyślał się mgliście, że pisanie piosenek na pewno musi mieć jakieś zasady, na pewno są do tego podręczniki i poradniki, na pewno da się je też znaleźć w bibliotece. Wynajdywanie rymów musi być trudne... Chociaż, czy piosenki się rymowały? Nie, chyba nie wszystkie. Cóż, on sam nie wyszedł swoją edukacją muzyczną poza proste odwzorowanie tego, co wypisane było w nutach (a i tak musiał przecież dany utwór przećwiczyć, by chociaż trafiać za każdym razem w dobrą strunę), a już na pewno nie dotarł do poziomu komponowania czegoś na własną rękę.
— Ja miałem wiele pomysłów na to, kim chcę zostać, jak dorosnę, ale przytłaczająca większość była niemożliwa do zrealizowania. Chciałem zostać kapitanem okrętu, ale nie takiego zwyczajnego. Chciałem, żeby mój okręt latał, i żebym na jego pokładzie pożeglował w stronę gwiazd. Byłem ciekawy, jak wygląda Księżyc z bliska i co znajduje się po drugiej jego stronie... — Isidoro wziął następny kęs kanapki, usmarował się twarożkiem pod nosem. — Jak trochę podrosłem, chciałem zostać astrologiem i wygląda na to, że nawet mi się udało.
Isidoro upił nieco kawy zbożowej, skończył kanapkę i wziął się za następną.
— Właściwie, co skłoniło cię do przybycia do nas? — zapytał, dochodząc do wniosku, że to powinno być chyba pierwsze pytanie, które dobrze byłoby zadać. Nie chcąc jednak, by Inanna poczuła, że zasypuje ją lawiną pytań i rozmowa zamienia się w przesłuchanie, dodał: — Ze mną i Mattią było łatwo. Tak poprowadziły nas gwiazdy i przeznaczenie.

Od Antaresa cd. Lei

Lea nie mogła tego wiedzieć, ale razem z Antaresem łamali sobie głowę nad bardzo podobnymi rzeczami. Rycerz z pozoru spokojnie błądził wzrokiem po wciąż przyprószonych śniegiem, opustoszałych polach uprawnych, po zawiniętych w słomiane chochoły co delikatniejszych roślinach, po przykucniętych wśród nich chałupach chłopów. Zastanawiał się jednak, jak by tu sensownie poprowadzić konwersację, a że mistrzem w prowadzeniu konwersacji nie był, to i owo zastanawianie się na niewiele mu się zdało. Jedyne, co osiągnął, to frustracja, kiedy Lea podpytywała go o to czy tamto w związku z ich wierzchowcami, on zaś niespecjalnie potrafił wyjść poza suche, czysto informacyjne odpowiedzi.
"Nie ma dla ciebie nadziei, chłopie. Jak Lea nie padnie przy tobie z nudów, to będę szczerze zaskoczony."
Czas mijał, mijały ich zimowe widoki. W końcu zatrzymali się. Antares na chwilę poluźnił popręg Favellusowi, pozwolił mu się napić i trochę pokręcić. To miał być jednak krótki postój, powinni jeszcze przed wieczorem dotrzeć w miejsce, gdzie będą mogli spędzić noc.
— Ach, dziękuję — odpowiedział, biorąc od Lei kanapkę. Zgłodniał, prawda, czas najwyższy było coś zjeść.
Następne pytanie nieco go zaskoczyło. Nie zastanawiał się, jaka pora roku może być jego ulubioną, wychodząc z założenia, że każda ma swoje uroki. Ale skoro musiał się zdecydować...
— Wydaje mi się, że wiosna. Zbroja się tak nie nagrzewa, Favellus się mniej brudzi... — skwitował, ugryzł kawałek kanapki.
"Toś dowalił... Z wrażliwością kołka w płocie, naprawdę!"
"Ale to prawda," zaprotestował rycerz.
"Czytasz tyle tych rycerskich popierdułek i guzik ci to daje! Weź wysil ten zakuty łeb! Co by powiedział książę Aymon z Dordone?!"
Antares z trudem przełknął kanapkę, kaszlnął.
— Wiosna... tak, masz rację. Jest trochę jak zaczerpnięcie oddechu po długim nurkowaniu. Też mam wrażenie, że świat wstrzymuje oddech na czas zimy, próbuje przeczekać mrozy, wszechobecny śnieg i długie noce. Potem w przeciągu paru dni wszystko zakwita i wypuszcza liście, powietrze wypełnia się głosami ptaków. Robi się ciepło. — Antares urwał, skończyła mu się wena na bardziej poetyckie wypowiedzi, więc wrócił do jedzenia kanapki.
"Wybrnąłeś z gracją wołu, brawo" skwitował mag.
— Ja też najbardziej lubię wiosnę!
Lea uśmiechnęła się, chciała chyba coś jeszcze dodać, gdy tuż nad jej ramieniem pojawił się biały, koński łeb.
"Uważaj!"
Favellus radośnie sięgnął chrapami w kierunku trzymanej przez dziewczynę kanapki, Antares nawet nie zauważył, kiedy jego rumak zdołał się przemieścić. Rycerz trzymał wodze luźno przewieszone przez łokieć i nie zorientował się, kiedy skórzane paski lekko się napięły.
— Nie, Favellus!
Antares w ostatniej chwili włożył otwartą rękę między pysk Favellusa i kanapkę Lei. Koń obślinił mu wnętrze dłoni i prychnął, rozczarowany, widząc, że nici z kradzieży przysmaku.
— Nie wolno ci jeść chleba! — połajał go rycerz, usiłując zebrać wodze i skuteczniej przytrzymać koński pysk. Zwrócił się do Lei. — Przepraszam za niego, zazwyczaj się tak nie zachowuje...
— Ależ nic nie szkodzi! — Dziewczyna podsumowała sytuację śmiechem. — Przecież nic się nie stało, prawda?
Antares mruknął coś niezrozumiałego pod nosem - łatwo tracił rezon w takich sytuacjach. Rycerz szybko skończył swoją kanapkę, jego wzrok błądził gdzieś obok.
— Chyba obaj już odpoczęli — powiedział w końcu, ruchem głowy wskazując na konie. — Jeśli chcemy dotrzeć do jakiejś karczmy i nie spać pod chmurką, powinniśmy się pospieszyć.
— Pewnie, masz rację — odpowiedziała mu Lea, Antares poczuł, że zabrzmiał chyba nieco oschle.
"Jak się czujesz z tym, że twój koń potrafi doprowadzić białogłowę do śmiechu, a ty nie?"
Antares mu nie odpowiedział. Ponownie ściągnął popręg Favellusa, wskoczył na siodło. Przez pewien czas oboje jechali w milczeniu, słońce powoli przesuwało się w stronę horyzontu. Cienie zaczęły się wydłużać, dzień miał się ku końcowi. Rycerz ponownie łamał sobie głowę nad tematami do konwersacji, ale po tym, co zrobił Favellus (a raczej po tym, jak mężczyzna go nie upilnował), było to jeszcze trudniejsze, niż poprzednio. I ponownie - to Lea wybawiła go od niekomfortowej ciszy.
— Która to twoja misja? — Zapytała z zaciekawieniem, zrównując się z nim.
Antares uniósł brwi, zamyślił się na chwilę.
— Dla Gildii? Trzecia — odpowiedział krótko, zaraz jednak poczuł mentalnego kuksańca od tego drugiego. — Moje pierwsze zadanie polegało na odnalezieniu stada skradzionych koni, drugie zaś na ochronie bezpieczeństwa państwa młodych podczas ślubu i wesela. Para dostała listy z pogróżkami. Ale obie historie dobrze się skończyły. — Dodał i ściągnął Favellusowi wodze, bo rumak znów próbował narzucić za szybkie dla Heliosa tempo. — Wcześniej... po prostu podróżowałem tu i tam, pomagałem tym, którzy tego potrzebowali. Jak każdy błędny rycerz.
"Weźże się jej o coś spytaj! Bo tylko paplesz o sobie, jak ten ostatni, nadęty bufon!"
Antares poczuł, jak czubki jego uszu robią się czerwone - mag miał rację, rycerz radośnie zrzucał cały ciężar konwersacji na Leę, nie przejmował inicjatywy i mówił tylko o sobie. Przez moment mężczyzna przekładał wodze w dłoni, poklepał Favellusa po szyi.
— A ty? Czym się wcześniej zajmowałaś?
Nie był pewien, co usłyszy. Lea wyglądała mu na młodą i pogodną osobę, trudno było powiedzieć, jakie miała doświadczenie. Od Mistrza usłyszał tylko, że jest zdolną łowczynią, jednak czy polowała na zwykłe zwierzęta, czy może raczej na magiczne - tego rycerz już nie wiedział.

piątek, 26 marca 2021

Od Pana Sokolnika cd Lei

𓅪

Zarzucano mi, że szeptałem. Wolałem wierzyć jednak, że to oni niepotrzebnie unoszą głos. Chociaż możliwe, że rzeczywiście odwykłem od wrzawy rozmów, szczęku naczyń i zagłuszania tego wszystkiego przez głośną muzykę. Gdyby rodzina zobaczyła, jak bardzo ich syn, bratanek i siostrzeniec zmiękł i zmalał, wyrzekliby się mnie bez zastanowienia. Nie powinni jednak spodziewać się niczego innego, po tym jak pozostawiłem swój los i obycie w społeczeństwie w pokrytych łuskami, szarych nóżkach zwykłej papugi. Czasem nawet nachodziła mnie taka myśl, gdzie ja posiałem resztki zdrowego rozsądku i co mną konkretnie pokierowało, by wstąpić, praktycznie przypadkiem, korzystając, że akurat była po drodze, na Aleję Pilśniową owianą gęstą mgłą tajemnicy. Odpowiedź jednak nigdy nie chciała nadejść, bez względu na to ile bym się nad nią zastanawiał. Tajemnica pozostawała tajemnicą, a ja zacząłem podejrzewać Ignasia jako głównego sprawcę mojego nagłego omamienia, bo byłem zdecydowanie głupszy niż jeszcze kilka lat temu i to już nie tylko społecznie.
Parszywe ptaszysko wczepiało ostre szpony w mój brzuch, chcąc upewnić się, że pozostanie w miejscu i nic mu nie grozi, a ja zmuszony byłem tuszować ból, raz na jakiś czas pozwalając, by moja dłoń podparła roztyłą kloakę Ignasia, raz po raz zsuwającego się ze swojego dotychczasowego miejsca. Uznałem, że jedyną zaletą obecnej sytuacji było natychmiastowe wręcz zaskarbienie sobie łaski kobiety. Co do takich rzeczy papuga miała niezwykły talent i w kilka chwil potrafiła swoim urokiem osobistym, jak to się śmiałem, zyskać całą rzeszę wspólników. Teraz jednak do śmiechu mi nie było, bo konwersacja toczyła się dalej, a ja nie wiedziałem, nie byłem gotowy na taką ewentualność. Zazwyczaj zbywano mnie i pupila machnięciem ręki, czasem rzucano ze dwa niecenzuralne słowa, a czasami nawet nie zwracano na nas uwagi. Jednak pociągnąć dalej tę oporną konwersację, jeszcze nikt nigdy nie spróbował. Nie licząc kilku furiatów, którzy widzieli w papudze okazję do zysku i nie wiedzieć czemu, zaczynali się ze mną targować, jakby Ignaś był co najwyżej workiem mąki, który targałem ze sobą jak skończony idiota. Może stąd ten chwilowy zastój, ta konieczna potrzeba odnalezienia jakiegoś ratunku w stopach dziewczyny, ewentualnie w tych własnych i puste marzenie o znalezieniu w końcu punktu zaczepienia. Bo może w ten sposób byłoby mi łatwiej. Nic takiego nigdy się nie pojawiło, dlatego asekurowałem się jedynie rozbieganym spojrzeniem, bo nawet błyskawiczne przeskakiwanie z miejsca na miejsce wydawało mi się prostszym, niż ponowne zatrzymanie się na oczach rozmówczyni. Nawet jeśli ich spojrzenie nie paliło, wciąż wprowadzało mnie w nieznośne poczucie dyskomfortu. Może rzeczywiście, powinienem zacząć pracować nad swoim położeniem w społeczeństwie i jak ponownie nauczyć się w nim działać.
Rudy włos skapywał gęstymi strugami na ramiona kobiety, wykrzykiwał o sobie odważne treści, a krzyk ten był wyjątkowo głośnym na wybielonym śniegiem pejzażu. Gęsty jak jucha, intensywny, jak żurawina. W chwili rozkojarzenia może nawet powiedziałbym, że przypominał mi o Mironie, musiałbym jednak całkiem zgubić gdzieś pamięć o jego wizerunku, jeśli zdołałbym kolor młodej marchwi pomylić z agresywną czerwienią. Może potem usprawiedliwiałbym to faux pas wizją jakiegoś wieczoru, gdy siedzieliśmy przy jednej jedynej świecy, ale nawet wtedy kolor jego włosów nie był nawet zbliżony, do tego na głowie dziewczyny.
— Jestem Lea, bardzo mi miło.
A ja zgubiłem gdzieś wątek i świadomość, o czym mówiła przepadła w najlepsze, wprawiając mnie w jeszcze większą panikę, bo bać się rozmowy to jedno. Bać się rozmowy i być zmuszonym do dalszego prowadzenia jej, bez pojęcia na temat tego, czego dotychczas dotyczyła, to sprawa, która wręcz prosiła się o płacz, zgrzytanie zębów i ewentualny zawał. Parszywie cienki lód powoli załamywał się pod moim ciężarem, a wiercący się Ignaś wcale nie stanowił w tej sytuacji wsparcia.
— Ja-a — zacząłem dość niechętnie, a może raczej niepewnie, chociaż obie te emocje były niemal nierozróżnialne w moim przypadku. Mimo wszystko starałem się brnąć dalej, uznając, że ucieczka, jakkolwiek kuszącą propozycją się nie okazywała, była niestety wyjątkowo nieadekwatna. Dlatego, póki tylko mogłem i atmosfera nie zaczynała robić się nieprzyjemna, starałem się odwlekać kolejne słowa, nieustannie przyglądając się workowi. Nawet jeśli jego zaintrygowanie nie obeszło się bez echa, bo kobieta pokusiła się o sięgnięcie do niej, najwyraźniej w obawie, czy wszystko z nią w porządku. — Mówią na mnie Pan Sokolnik. Sokolnik starczy.
Żyłem z naiwną nadzieją, że tyle starczyło, że było to wszystko, o co kobieta zapytała. Ta jednak dalej spoglądała na mnie z zaintrygowaniem, a moje obawy i przypuszczenia się spełniły. Było coś jeszcze, co udało mi się całkowicie pominąć. Może rzeczywiście, trzeba było uciekać.
— Ignaś kakadu! — skrzeknęła papuga, jak mój rycerz w białym upierzeniu, jednocześnie rozwiewając wszystkie dotychczasowe niejasności. Bo Ignasiowi zdarzało się, żeby mówił sam z siebie, ale zdecydowana większość przypadków, kiedy otwierał dziób, spowodowana była czynnikiem zewnętrznym. Więc musiała spytać o papugę.
— Eh, tak. Ignaś to kakadu biała. Rzadko kiedy można ją znaleźć w tych regionach, a jeśli już się zdarzy, to tylko z przemytu — odparłem, starając się, chociaż udać śmiałka, jednak nie wyszło mi to na dobre, bo zanim skończyłem mówić, zorientowałem się, jak niefortunnie mogły zabrzmieć moje słowa. — To znaczy! Nie przemyciłem go, nawet nie wpadłbym na pomysł, żeby zabierać zwierzę z naturalnego dla nich środowiska! Nie śmiałbym! To nie tak! Oh, to zabrzmiało bardzo źle — jęknąłem, przeczesując włosy, a Ignaś zdecydował się całą moją marną wypowiedź skwitować jedynie bardzo zniekształconym śmiechem, którego również zdołał się nauczyć, sam nie wiem kiedy.
𓅪
[ćwir ćwir]

Od Inanny CD. Isidoro

Ciemna brewka powędrowała ku górze, a płowy włos zatańczył wokół smukłej, obsypanej złotymi piegami, twarzyczki, kiedy nieznajomy wyciągnął w jej stronę poduszkę — tę samą, która jeszcze niedawno znajdowała się w jegomościa spodniach — zupełnie jakby spodziewał się, iż dziewczyna jakkolwiek się istnieniem poduchy zainteresuje, bądź przyjmie ją jako swego rodzaju ekscentryczny podarek. Pokręciła pospiesznie głową, robiąc ostrożny krok w tył. Jakiekolwiek nie panowałyby w Nalaesii zwyczaje, które samej Inannie mogły wydawać się cudackie i osobliwe, przyjmowanie obcej pościeli nie było czymś, na co jasnowłosa miałaby być w tym momencie gotowa. Uśmiech jednak ani na moment nie spłynął z opalonej buziuchny, mimo iż gest poznanego co dopiero gildijczyka faktycznie zdołał odrobinę bardkę zaskoczyć. Nie pozwoliła sobie na dłuższą chwilę osłupienia, zaraz zajmując się ciemnowłosym i nie czekając na jakąkolwiek zgodę z jego strony, zaoferować chłopakowi swe towarzystwo.
Inanna mruknęła, smukły paluszek wylądował na dolnej wardze.
— Czym zajmują się — przerwała, próbując powtórzyć słowa Isidoro, mimo iż język dziewuszki wyraźnie jej na to nie pozwalał — astromofologowie?
Promienie wczesno-wiosennego słońca ponownie przedostały się przez grubą warstwę zabrudzonej szyby, kolorując drewniane ściany jadalni złocistymi plamami, idealnie współgrającymi z równie ciepłym oraz jasnym okiem bardki. Zastukała opuszkami palców o blat stołu, zaraz przymykając ciemne powieki i rozkoszując się ciepłem ognistej gwiazdy, która ułożyła na niej swe gorące spojrzenie. Gorące spojrzenie bóstwa, które dwadzieścia lat temu zdołało uratować ją przed nieczułym pocałunkiem śmierci.
Nie sądziła, że kiedykolwiek zatęskni za ulicami swej ojczyzny, gdzie w każdym, ciaśniejszym zaułku unosił się smród potu oraz szczyn, gdzie suche, napływające z pustyń powietrze raniło wrażliwą skórę, wargi spragnione wody. Brakowało jej ciepła, kolorów, śmiechu swych rówieśników. Brakowało wieczornych tańców, poobcieranych kolan; wszystkiego tego, co pozostawiła za sobą, opuszczając wysokie mury miasta oraz wyruszając w wymarzoną podróż, z której nigdy miała nie powrócić.
Kątem oka dostrzegła kolejnego z gildijczyków, czując na sobie zaskoczone spojrzenie nieznajomego, któremu jeszcze chwilę temu sprzątnęła śniadanie zaraz sprzed nosa, oferując je swojemu nowemu towarzyszowi. Machnęła drobniutką dłonią, fuknęła gniewnie w jego stronę z tylko sobie znanego powodu.
— To tak, jak ja! — odparła donośnie, przez co słowa bardki rozeszły się po całym pomieszczeniu. Poprawiła się jeszcze na swoim miejscu, a płowy kosmyk odrzuciła za plecy. Drewniane bransolety zagrały na odkrytej rączce. — Do bitki się nie nadaję, żaden ze mnie pięściarz, czy inny rozrabiaka. Ale, sam rozumiesz, czasem na sytuację nie ma się wpływu, a wtedy nim się obejrzysz, zostajesz wciągnięty w jakieś nieprzyjemne perypetie. — Złapała za kubek, w którym znajdowała się właśnie zbożowa kawa. — Ile to ja już lutni straciłam, kiedy któremuś nie za bardzo spodobały się słowa lub kiedy raz nie udało mi się wejść na odpowiedni dźwięk, więc potem wszyscy oburzeni, że za co oni płacą, choć płacić płacili jedynie karczmarzowi, który dolewał do kufli coraz to więcej piwa. Pięści szły w ruch, a że moje piąstki za duże nie są, trzeba było sobie radzić inaczej, nie?
Zachichotała radośnie, czemu akompaniował nierówny rytm wybijany przez przywiązane do dziewczęcego pasa grzechotki, jednak zaraz, zupełnie wyrwana z własnego rozbawienia przez niespodziewane słowa Isidoro, zamilkła w niemałej konsternacji. Ściągnęła ciemne brewki, posyłając swemu towarzyszowi pytające spojrzenie, chcąc się przekonać, czy faktycznie dobrze zdołała usłyszeć jego słowa. Nie byłaby w stanie zliczyć, jak wiele razy odpowiadała już na to pytanie, te kilka lat temu, kiedy całe jej życie obracało się wokół brudnych, gorących uliczek, a każda wizja przyszłości była jedynie nieosiągalną mrzonką lepszego życia. Marzeniem, na tyle odległym, że nigdy nie miała pochwycić go w swe ramiona. Mimo to, w oczach wielu już dawno dopadła ją dorosłość. Ta sama, która, gdyby tylko tej jednej nocy nie postanowiła opuścić bezpiecznych ścian klasztoru, już dawno zrobiłaby z niej żonę oraz matkę, niekoniecznie szczęśliwą i niekoniecznie spełnioną.
Wzruszyła leciutko ramionami, szeroki uśmiech opuścił rozpromienioną twarzyczkę. Miała o wiele więcej szczęścia niż cała reszta pozbawionych domu dzieciaków, każdego dnia próbujących jakkolwiek przetrwać w świecie bogatych i dorosłych. Większość z nich kończyła w ciemnych rynsztokach — padnięci z głodu, przemęczenia. Inanna zdołała uwolnić się od tego losu. Od niechcianego końca w zapomnieniu. I chociaż ostatecznie znowu została sama, całkowicie pozbawiona przyjaciół czy rodziny, niejeden z tamtych wyrostków zrobiłby wszystko, by teraz znaleźć się na jej miejscu.
— Cóż, zawsze chciałam grać — odparła wreszcie po chwili namysłu, tym razem jednak bez towarzyszącego jej wcześniej podekscytowania. Wzięła głęboki wdech. — Grać i śpiewać. I pisać też, chociaż jeśli o pisanie chodzi, znam tylko podstawy — przyznała niechętnie, wracając myślami do pierwszych lat swego życia, gdzie jako wychowanka duchownych i ta, będąca żywym dowodem na faktyczne istnienie sił wyższych, przyjmowała jeszcze jakiekolwiek nauki.

Od Antaresa cd. Pana Sokolnika

"Pan. Sokolnik."
Antares westchnął tylko w duchu, słysząc ten tembr głosu, ten sposób dzielenia wyrazów, tę wymowną pauzę miedzy nimi. Mag zawsze tak robił, gdy ktoś go osobiście zirytował, a że irytowała go większość napotkanych osób, to Antares bardzo często ów tembr głosu słyszał.
"Pan, imaginuj sobie. Pan. Szczyl ledwo od cycka odstawiony, będzie się tu jeszcze panem tytułował, no co trzeba mieć we łbie, żeby wylecieć z takim tekstem, wyglądając przy tym jak pierwszy z brzegu kloszard? Chyba trociny dla Ignasia! I jeszcze Sokolnik! Matce nie chciało się go nawet nazwać? Co za..."
Antares na moment przymknął oczy, zbierając całą swoją siłę woli, by wyciszyć nadymającego się maga, wchodzącego właśnie w tryb wylewania z siebie prawdziwego wodospadu inwektyw na ledwie co poznanego człowieka. Cóż, miano "Pan Sokolnik" faktycznie było nieco niezwykłe, jednak Antares wychodził z założenia, że nie jemu oceniać, jak kto sobie życzy, by się do niego zwracać. Do tego nie sądził, by Pan Sokolnik był od niego na tyle młodszy, by dało się go zgodnie z definicją tego słowa nazwać "szczylem".
Rycerz przez chwilę rozważał, czy by nie przypomnieć temu drugiemu, że on sam przecież nie nosi żadnego imienia, szybko jednak ów pomysł porzucił. Mag tylko jeszcze bardziej by się rozsierdził, Antares miałby niemożebny problem ze skupieniem się na czymkolwiek innym poza jego gniewnymi tyradami. Zaraz też po raz kolejny wróciliby do tematu, który poruszali już wiele razy, czyli pochodzenia tego drugiego. Mag był oczywiście niezdolny do jakiejkolwiek konstruktywnej rozmowy, uparcie twierdząc, że jest tą lepszą wersją Antaresa, że jako pierwszy się pojawił, zaś rycerz to podły uzurpator i sam fakt, że stanowi dominującą osobowość jest złośliwym rechotem losu.
— Naprawdę, nic się nie stało — zapewnił Antares, gdy skrzekliwy głos Ignasia już do reszty zagłuszył słowa tego drugiego.
Rycerz zaczął już się lekko niepokoić, jak by tu dalej pociągnąć rozmowę. Nie był mistrzem płynnej i ciekawej konwersacji, zajmujące tematy nie przychodziły mu do głowy, a składane zdania były ledwie krótkimi urywkami. Nijak się miały do kwiecistych wypowiedzi, którymi szafowali co poniektórzy członkowie Gildii, potrafiący bez wysiłku, z pomocą samych słów, zabrać swego słuchacza na interesującą i egzotyczną wyprawę. Antares pocieszał się nieco, że wprawnie dzierżyć można albo słowo, albo miecz, nigdy zaś jedno i drugie, pocieszenie to było jednak grubymi nićmi szyte, jako że rycerz osobiście znał kilka wyjątków.
Owe rozterki rozwiał Ignaś, dopytując o śniadanie. Jakby w odpowiedzi, brzuch rycerza dość głośno zaburczał, dając jasno do zrozumienia, jaki efekt na jego ciało miał intensywny trening o poranku. Antares zaczerwienił się nieco, takie sytuacje bardzo go deprymowały i nie umiał obrócić ich w żart.
— T-tak, właśnie zmierzałem na posiłek — odpowiedział, starając się jakoś wybrnąć, jakoś zostawić za sobą owe faux pas sponsorowane przez jego własny żołądek. — Moglibyśmy pójść razem.
Cóż, innego logicznego wyjścia nie było, toteż Antares wraz z nowopoznanym Panem Sokolnikiem, oraz podekscytowanym perspektywą jedzenia Ignasiem, udał się w kierunku siedziby Gildii, a konkretnie - stołówki.
"Wyobraź sobie, że nie przedstawiałbyś się jako Antares, tylko, cholera, Pan Rycerz. Weź w ogóle..."
Magowi nadal nie przeszło, nadal w niewybredny sposób komentował drugiego mężczyznę. Antares nie pierwszy raz zauważył, że mag po prostu lubił mówić i świetnie się bawił, wypowiadając słowa dla samego ich brzmienia, nie przejmując się specjalnie tym, że nie niosą za sobą żadnej ważnej lub przydatnej treści.
Pomieszczenie stołówki powitało obu mężczyzn względną ciszą i pustką - pora była wciąż jeszcze zbyt wczesna, by pozostali gildyjczycy zdołali obudzić się i oprzytomnieć na tyle, by opuścić swe pokoje i udać się na śniadanie. Na szczęście jednak załoga kuchni była już gotowa i żadne ranne ptaszki nie musiały stać w progu pomieszczenia z burczącymi brzuchami.
Antares chciał poczynić jakiś komentarz odnośnie stołówki, może rzucić czymś na kształt pokrzepiającego "rozgość się", ale nie zdążył. Z kuchni, ponad blatem wydawalni oddzielającym to pomieszczenie od stołówki, wychynęła Irina. Może z wiekiem jej słuch już niedomagał, ale charakterystyczny dźwięk, jaki wydawał miecz Antaresa, gdy rycerz gdziekolwiek szedł, rozpoznawała z daleka.
Wszystko przez to, ile rycerz jadł.
— A, jest mój mały głodomorek! — zawołała, zaraz kiwając dłonią na obu wchodzących mężczyzn, by podeszli bliżej.
— Dzień dobry, pani Irino — powitał ją Antares, kłaniając się.
— A co to za chudzina? Podejdź, kochaneczku, zaraz cię odkarmimy!
Mężczyźni podeszli do wydawalni, starsza kucharka nie dała im wielkiego wyboru - zaraz wcisnęła im do rąk talerze i sztućce.
— Co byś zjadł? Coś słodkiego? Czy może kanapkę z szynką i pomidorem? Są jeszcze smażone kiełbaski i jajecznica — Irina zalała Pana Sokolnika pytaniami, nie czekała na odpowiedź i zaraz przeniosła swoją uwagę na Antaresa. — Będziesz chciał jajecznicę i kiełbaski, tak? Dopiero zdjęłam z patelni.
Irina momentalnie zakręciła się po kuchni, zafurkotał tylko jej zużyty i lekko poplamiony fartuch kuchenny. Talerz Antaresa zmienił się w żółty ziggurat jajecznicy fantazyjnie udekorowany cebulą, przypieczonym boczkiem, zielonymi krążkami szczypiorku, zwieńczony girlandą krótkich, ociekających tłuszczem kiełbasek.
— Tak, dziękuję, pani Irino — Antares widział już tylko talerz jedzenia, którym z powodzeniem mogłoby się najeść trzech dorosłych mężczyzn.
— Chcesz jeszcze chlebka? Bez chlebka to się nie najesz.
— Tak, poproszę, pani Irino.
— O, tu jeszcze mi jedna kiełbaska została. No, masz tutaj, żeby taka samotna nie została... I ogóreczki dla ciebie, jedz sobie.
— Dziękuję, pani Irino.
— Potem jeszcze przyjdziesz po naleśniki, tak? Wiadomo, trzeba zjeść porządne i pożywne śniadanie, ale słodkie też trzeba zjeść.
— Tak, pani Irino.
Magia Antaresa obdarzała go siłą i wytrzymałością, jakich jego ciało nie miało szans posiadać, niczego jednak nie dało się otrzymać za darmo. Skutkiem ubocznym takiego stanu rzeczy był absolutnie wilczy apetyt rycerza - ile jego ciało zużyło energii na treningu, tyle musiał mu jak najszybciej dostarczyć, a że energii tej zużywał abnormalnie dużo, to i jadł jak smok, wprawiając w osłupienie każdego towarzysza posiłku.
Pani Irina uważała to za bardzo urocze, że takie drobne chucherko ma taki apetyt, nie raz też narzekała, że niektóre inne chucherka mogłyby brać przykład z Antaresa i grzecznie jeść posiłki. Rycerz nie śmiał reagować inaczej, niż tylko przytaknięciem - raz, że misja nakarmienia całego świata, jaką owa przemiła starsza pani miała wydawała się mu szlachetna. A dwa - po części martwił się, czy uda mu się nadal dostawać owe nadprogramowe schabowe na obiad, jeśli postanowi wychylić się ze swym odważnym poglądem głoszącym, by każdy jadł tyle, ile chce.
— Jedz na zdrowie i duży rośnij. Idź już sobie usiądź, potem przyniosę wam obu kompot i gorące mleko — podsumowała Irina i odwróciła się do Pana Sokolnika. — I jak? Zdecydowałeś już, co będziesz jeść?

czwartek, 25 marca 2021

Od Adonisa cd Isabelle

⸻⸻ ❍ ⸻⸻

Miasto śmierdziało.
Chociaż określenie miasto było zdecydowanie zbyt wielkim dla trzech ulic splecionych rynkiem, a smród ten nie był nawet w jednej czwartej tak gorszącym, jak kanały, które zdołał poznać w swoim życiu. Zapominał jednak człowiek, jak cielęciem był, robił się niezwykle wygodnickim i gubił gdzieś młodzieńczą wenę do walczenia gburowatymi dorosłymi. Skrzywił się gorzko, gdy zorientował się, że tak właściwie to stał się jednym z nich (jednym z gburowatych dorosłych) i odchylił mocniej na ławce, pozwalając, by słońce polizało policzek, niby szczeniak stęskniony za właścicielem. Kompleks boga wdzierał się w niego coraz głębiej, mało kto w końcu ważył się nazywać dziecko Nathoriego pupilem, a co dopiero takim, który przymilał się do zwykłego człowieka. Fakt ten spłynął po nim, jak po kaczce i tak narobił w życiu wystarczająco dużo złego, by być pewnym, że będzie smażyć się w krainie wiecznego potępienia, a wspomnienie o nim i jego kulawej nodze przepadnie, jak kamień w wodę. Nie przywiązywał do tego większej uwagi, świadomość ta przylgnęła do niego jeszcze gdy był, jak to mówił „szczylem” i zakorzeniła się głęboko.
Może to przez to nigdy nie starał się nawet pomyśleć o ewentualnej zmianie swojego stylu życia. Idea ta brzmiała dla niego tak infantylnie, jakby miał za chwilę zrzucić z siebie całe dotychczasowe doświadczenie, przybrać zupełnie nową gębę i oszukiwać, jak najgorszy kanciarz; suma summarum wyszłoby więc na to samo, kłamstwo wciąż pozostawało kłamstwem, nawet jeśli otulone aksamitnym materiałem. Więc skoro i tak miał wyjść z tego stratny, dlaczego nie podejmować żadnych kroków i pozwolić, by rzeczywistość była tak smutną, jak zawsze.
Jasna plama na lewym policzku była w tamtej chwili jedynym źródłem ciepła. Mróz gryzł go po kostce, drapał biedne palce, które chował w kieszeniach długiego, czarnego płaszcza, a oddech skraplał się w małe obłoczki pary. Możliwe nawet, że, stojąca obok niego, oparta na ławce, laska przywarła już do drewna i miał jej nigdy nie odzyskać. Mimo wszystko nie narzekał, pamiętając jeszcze gorsze zimy, które musiał spędzać odziany w jedynie sweter zrobiony ze starego koca, który dawno temu zdarł z wywieszonej przez okna liny. Był w obrzydliwym, zszarzałym kolorze, ale przynajmniej był gruby i ciepły; dawał około pięciu procent szans więcej, że jednak nie zamarznie na śmierć. Nie była to pocieszająca wizja, ale wciąż ciekawsza od nieustannego szczękania zębami i wyciągania sinych dłoni do przechodniów, tylko po to by jawnie ich zwyzywać, gdy przechodzili obok niego obojętnie. Był okrutnym dzieckiem, bo okrucieństwo, to jedyne, co miał okazję poznać.
Miasto śmierdziało, a on siedział w tym smrodzie, czekając, na bóg wie co. Cervan dał mu cynk, żeby spotkać się z jakąś szlachcianką, zagadać, może niepotrzebnie się z nią pokręcić i puścić oczko, gdy będzie taka potrzeba. Całość miała służyć jedynie i wyłącznie ociepleniu wizerunku, a przychylność rodu, jeśli dobrze zapamiętał, Salvator, była szczególnie mile widziana. Skrzywił się ponownie, tym razem głęboko zastanawiając, czy na pewno dobrze zapamiętał to nazwisko. Godności tutejszej szlachty były dla niego zbyt płynne, zbyt giętkie i dźwięczne. Tamahijski akcent jednak był w nim głęboko zakorzeniony, słowa, które wypowiadał twarde i chrypliwe; nienawidził zniewieściałości, jaką okazywała zdecydowana większość zgromadzona w stolicy. Brzmieli przesadnie uprzejmie, wręcz pretensjonalnie. Dodatkowo te nazwiska, jak barwne nie były, nie niosły ze sobą żadnego znaczenia, a przynajmniej większość ich posiadaczy zdążyła zapomnieć o ich genezach i traktować je jak zabawne słówka do udźwięczniania rozmowy. Plątali sobie nimi języki i śmiali się słodziutko, aż do porzygu, czasem tak bardzo, że Nykvist zastanawiał się, czy aby na pewno mówili w tym samym języku. Zawsze z rozczarowaniem stwierdzał że tak.
Trochę nie rozumiał, po co kolejne spotkania mające wpłynąć pozytywnie na reputację gildii, szczególnie po ostatnich sukcesach, a tym bardziej, co strzeliło do głowy Mistrzowi, by posłać akurat jego. Szczególnie, że panienka podobno wpisała się już przesadnie pochyloną czcionką do gildyjnej papierologii i oficjalnie, nieoficjalnie, była kolejną dumną członkinią organizacji. Dostał jednak zlecenie, zostało mu więc pokiwać potulnie główką i przystanąć na to, co mówił mistrz.
Salvator. Nigdy nie słyszał o tym rodzie, ani od ludzi trzecich, ani od Leonardo, który jednak znajomość „kolegów” po fachu i heraldykę miał w małym paluszku u lewej nogi. A Nykvist miał zwyczaj wściubiać swój długi, szpiczasty nochal w nie swoje sprawy tak głęboko, jak się tylko dało, bo a nuż taka wiedza jednak mu się przyda. Gdyby nie nagłe zerwanie znajomości z powodów znanych tylko im, może nawet dopytałby go o coś więcej przed wyruszeniem w podróż. Takiej możliwości jednak już nie było, mógł więc zdać się tylko i wyłącznie na własny urok osobisty.
Szczęk napęczniałego pieniędzmi mieszka. Łagodne dzwonienie nagle poruszyło zmysły Adonisa, czarne oczy mimowolnie wylądowały na smukłej sylwetce, która akurat miała go minąć. Białe włosy. Przesadnie duże, ale za to wyjątkowo ładne, błękitne ślepka i twarz, bardzo młoda, bardzo atrakcyjna.
Jednak nie tak atrakcyjna, jak dźwięczny okrzyk metalu uderzającego o metal.
— Aha i jeszcze jedno — rzucił mu Cervan, gdy miał już opuścić gabinet mości pana tego dobytku.
— Tak?
— Bez niepotrzebnych występków. Chcemy zyskać sojusznika.
Może przyrzekł wtedy Cervanowi, że nic złego nie zrobi, jednak zarówno on jak i Cervan doskonale wiedzieli, że przysięga kanciarza nie miała zbyt dużej wartości.
Laska poszła w ruch. W kilka sekund znalazła się niebezpiecznie blisko kostki panienki, objęła ją ptasim dziobem (tego dnia zdecydował się na główkę w kształcie wrony), a następnie szarpnęła z uczuciem. Robił to zbyt wiele razy, by się pomylić, ruch ten towarzyszył mu już od kilku lat i zawsze był tak samo wdzięczny, jak tym razem. Niezauważalny.
Silna dłoń ruszyła w pogoń za potykającą się sylwetką. Złapała ją mocno w talii, przyciągnęła do siebie, blisko, tak, by męska pierś prawie muskała damskie plecy, wciąż jednak traktując ją z szacunkiem, bo tak należało się zachowywać, gdy druga, ta o wiele zwinniejsza dłoń wędrowała dokładnie wycyrklowanym torem ku sakiewce. Ponad pół życia spędził na wybieraniu kosztowności z ludzkich kieszeni w najmniej spodziewanym momencie. Mógłby okraść króla z korony i nie zorientowałby się do momentu spoglądnięcia w lustro. Mieszek wylądował w jego kieszeni, kiedy obracał panienkę tak, by wzrok jej znalazł się z dala od krążącej niebezpiecznie blisko dłoni.
Usta wykrzywiły się w delikatnym uśmiechu, kiedy damska twarz znalazła się na wysokości jego, a ręka dalej trzymała mocno jej talię, by w momencie kiedy zakończył swój ryzykowny manewr, odstawić ją bezpiecznie na ziemię. Stabilnie, by już na pewno nie groziło jej przypadkiem ponowne utracenie równowagi.
Zaskoczyło. Opis, dokładny opis i to, co miał właśnie przed oczami.
— Panienka Salvator? — sapnął z uśmiechem wymalowanym na spierzchniętych, wydatnych wargach. — Powinni w końcu coś zrobić z tutejszymi drogami — mruknął, zerkając kątem oka na, akurat wystającą kostkę brukową. Mimowolnie podziękował, że znalazła się akurat tutaj, a może mimo wszystko zostało w nim trochę starego sprytu i podświadomie wykorzystał fakt, że tutejsza droga nie była zbyt regularna. — Bardzo niebezpieczne. Nic się panience nie stało?
W międzyczasie sięgnął po laskę, zauważając, że ilość wykonanych ruchów była zdecydowanym nadwyrężeniem protezy i osłabionych mięśni.

⸻⸻ ❍ ⸻⸻
[Isabello?]

Od Kai CD Inanny

Zielone płomienie odbijały się w szybie, tańczyły na polikach, przeskakiwały ze złota kobiety w złoto mężczyzny.
— Pończochy.
— Synekdochy. Świstaku.
— Prostaku. Bicz.
— Dzicz. Paprotki.
— Bergamotki. Płytkę.
— Skrytkę. Marsz.
— Farsz. Los.
— Nos. Chacie.
— Konkubinacie. Sutannie.
— Starannie. Boska.
— Defroska. Kurtyzanie.
— Śniadanie. Dyliżans.
— Meza… — kobieta zawahała się, ściągnęła ciemne brewki. — Mezalians?
Leżący na sofie chłopak pokręcił głową, zabrzmiała błyskająca w zielonych płomieniach biżuteria, którą był obwieszony. Skrzywił się nieznacznie, aż w końcu – zacmokał.
— Nie wiem, nie wiem. Pasjans?
— Beznadziejne. Romans! W tym pędzącym dyliżansie brali udział w płomiennym romansie — dorzuciła, jakby dla potwierdzenia swoich słów.
— Lepsze, ale chyba nie najlepsze. Żans, potrzebujemy żansu.
— Obawiam się, Xavierze, że na żans kończy się jedynie dyliżans.
— Dans!
— A, dobry trop, lepiej się niesie — zauważyła Montgomery, unosząc szklankę do ust. Stopa nogi przerzuconej przez udo kołysała się leniwie, w jedynie kobiecie znanym rytmie, łokcie oparte były na szynku. — Tu chyba głównym punktem jest to nieszczęsne en, przez to en brzmi to a. Tak ładnie, tak okrągło — zauważyła, zataczając szeroki okrąg wolną dłonią, tą, która nie ściskała w sobie kieliszka.
— Nazalizacja — dodał po niej, kiwając głową.
— Mhm. Ale zauważ, że mezalians nam jednak nie brzmiał. A en, jak i a posiada.
Kai westchnęła w końcu cicho, obróciwszy się piersią ku drewnianemu blatowi, odstawiła już dawno puste szkło, zastukała palcami. Dzwonki na nadgarstkach drgnęły, zgadzając się z przedmówcami. A więc jednak.
— Dobrze nam dzisiaj poszło — rozmarzyła się po cichutku, mruknęła pod nosem niczym rasowy kot i przymknęła szmaragdowe oczy. Ogień, pląsający się w swych zieleniach pomiędzy drewnem rozłożonym w kominku, na ten subtelny ruch również przygasł, uspokoił się. Montgomery westchnęła w końcu cichutko, zastukała palcami o swój polik.
I nagle gwałtownie otworzyła oczy, ba, żachnęła się całą sobą.
— Eureka! — krzyknęła, śmiejąc się. — Xavierze, jedziemy do Sorii na mistrzostwa rymokletów, nie przyjmuję odmowy, jedziemy, już, teraz! — Kobieta zeskoczyła z ciut za wysokiego dla siebie stołka, dzwonki zabrzmiały. — Nie mają z nami szans, zaczniemy powoli, powolutku, tak, żeby uśpić ich czujność, a później zaatakujemy dyliżansem! Nie pozbierają się. — Dumnie uniosła nos ku sufitowi, dłonie oparła na biodrach, czekając na odpowiedź chłopaka.
Jedyną, jakiej się doczekała, było jedynie ciche westchnięcie i dźwięk sygnalizujący przerzucenie się z boku na bok. Kai zamarła, ustka przyjęły kształt bardzo drobnego „o”. I w końcu nie pozostało nic innego, jak już na dobre przygasić tańczące, zielone ognie, pozwolić im się uspokoić, ale nie na tyle, by całe pomieszczenie ogarnęła kompletna ciemność czy chłód. Przecież nikt by nie chciał, aby naczelni gildyjscy bardowie wychłodzili sobie krtanie.
Kobieta podeszła powolutku do sofy, z każdym swym krokiem coraz bardziej uciszając jak zawsze niecierpliwe dzwonki. Nachyliła się nad mężczyzną, sięgnęła po rzucony przez oparcie kanapy gruby koc, którym następnie chłopaka okryła. I nawet poprawiła poduszki, i nawet przełożyła biżuterię, by nie wbiła się za mocno w delikatną szyję, i nawet ustawiła xavierową głowę tak, by jeszcze nie udusił się w jakimś nieszczęśliwym wypadku.
Z kim by wtedy pojechała na mistrzostwa rymokletów?
Przymknęła oczy, samej łapiąc się na tym, że przysypia. A więc nadszedł w czas, w którym należało schować się pod pierzynę. Zakołysała się na piętach. Po czym podskoczyła.
Podskoczyła, bowiem przez cały budynek przeleciał głośny huk. Kai zatrzęsła się na miękkich od wypitego alkoholu nogach, dzwonki poruszyły się gwałtownie. Przeklnęła pod nosem.
Xavier uchylił lazurowe oko, ale zorientowawszy się, że na wybranym przez siebie miejscu jest mu wyjątkowo wygodnie, a chłód nocnego powietrza nie atakuje jego kostek, ponownie poszedł spać.
Bardka westchnęła z ulgą, a po tym, jako że od wieków w jej rodowodzie wpisana była ciekawość – przodkowie od strony matki wyróżniali się niebywałym wszędobylstwem – ruszyła ku stołówce, bo ta, jak się jej wydawało przynajmniej na pierwszy dźwięk, który dotarł do kobiecego ucha, była źródłem hałasu.
Zielone ogniki podążały za kobietą, przeskakiwały ze świecy na świecę, skakały wokół opuszków z niebywałą ekscytacją, którą Kai musiała hamować, nie chcąc spalić całego przybytku.
W stołówce jednak panowała całkowita ciemność, teraz rozgoniona przez zielony błysk. Montgomery przygryzła polik, zmrużyła oczy i wtedy dostrzegła, usłyszała, zorientowała się. Dźwięk nie płynął ze stołówki, a robił to z głębin.
Prosto z kuchni.
Wiedziała doskonale, że podejmuje ryzyko nie do wyobrażenia, kierując swój miękki krok ku nie do końca zamkniętym drzwiom. Wiedziała, że gdyby właśnie po schodach zbiegała Irina, która następnie w panice wpadłaby do pomieszczenia, bardka wylądowałaby na zmywaku. Z Xavierem prawdopodobnie, bo w końcu był najbliżej, nie wliczając w to tajemniczych myszy myszkujących po kuchni oraz detektyw Montgomery.
Dłoń musnęła drewno, to niezwykle łatwo ustąpiło, ukazując obraz przerażający, a przerażenie to potęgowało zielone światło, które rzucało na to wszystko nowe linie, nowe kontrasty.
Myszką okazała się teraz wesoło zajadająca się słodyczami, złotopiega dziewczynka, która w pierwszej chwili nie zorientowała się, że padło na nią szmaragdowe spojrzenie. Nie zorientowała się również w tej drugiej.
W trzeciej jednak gwałtownie podskoczyła i uciekła czym prędzej od otoczonej zielonymi ognikami heksy, prosto w kąt kuchni, skąd przecież, ucieczki nie było. Chyba, że przez okno. Montgomery zmrużyła oczy, podziwiając całe nieszczęście znajdujące się na podłodze. 
— Och, słońce, Irina nam ciebie ukatrupi.
[ trzeba ratować Inkę! ] 

Od Echa CD Hekate

Kto wie, może minęło kilkanaście minut, dwie sekundy lub kilka godzin, odkąd zgiął się w pół tuż za progiem. Nie wiedział, bo umysł był jeszcze otumaniony, błędnik tańcował w szaleńczych pląsach, a on powoli zapominał, gdzie w ogóle się znajdował, podczas gdy żółć muskała z toksyczną czułością ściany gardła. Jęknął cicho, już sam nie wiedząc, czy z pulsującego bólu głowy, czy może jednak z ogólnego poczucia obrzydzenia własną osobą.
Udanie się do swojego pokoju i bezwładne klapnięcie na nie najtwardszy, ale też nie najmiększy materac wydawały się Echu najrozsądniejszymi z dostępnych mu opcji. Za nimi były również żołądek i przełyk chłopaka, cały czas zgiętego w pół, a może już leżącego na podłodze, nie chcącego w ten sposób wykonywać niebezpiecznych, gwałtownych ruchów, które nierozerwalnie wiązały się ze staniem na dwóch kończynach. To wszystko oczywiście z mocno zaciśniętymi powiekami i modlitwą w jedynie sobie znanym języku (tak przynajmniej myślał) na ustach, że pierwszy miesiąc pobytu w gildii nie skończy się jednak widowiskowym puszczeniem pawia w drzwiach wejściowych. Do tego dodawał jedynie raz na jakiś czas zgromienie hebanowym spojrzeniem ewentualnego nędzarza, który przechodząc, spoglądał na otumanionego z pytaniem, troską w oczach. Echo nie potrzebował jednak żadnych współczuć, żadnych ciepłot i żadnych pytań o zdrowie, bo przecież sam doprowadził się do tak godnego pogardy stanu – sam więc miał też przez niego przejść.
Zupełnie innego zdania był jednak właśnie pochylający się nad cierpiącym biedakiem Ignatius.
— Wszystko dobrze?
— Jak widać — mruknął Echo, podnosząc się na łokciach.
— Och — westchnięcie było chłodne, pozbawione troski, którą dało się jeszcze dosłyszeć w pierwszym pytaniu. — Mistrz chce się z tobą widzieć. 
Mężczyzna ściągnął brwi, wyprostował się gwałtownie, jakby dopiero co został poparzony, kopnięty w swój tyłek lub uderzony prosto w brodę, od dołu, zmuszając kręgosłup do szybkiego wygięcia się w ucieczce przed cudzą pięścią, do prędkiego podniesienia się na nogach, wręcz odskoczenia. 
— Przecież nic nie zbiłem — jęknął, szybko żałując swojego gwałtownego ruchu, który przypomniał mu o syndromie dnia poprzedniego; żółć podeszła do gardła. — Chyba.
— Dlaczego miałb… Chyba?
— Nigdy nie można mieć stu procentowej pewności, gdy nie pamięta się połowy poprzedniego wieczoru. — Brązowe oko błysnęło z przekorą, Ignatius odpowiedział mu cichym prychnięciem.
Przekora jednak szybko odeszła w zapomnienie, zastąpiła ją odrobina konsternacji, może zmieszania.
— Jeżeli nic nie zbiłem, to o co chodzi? — zapytał w końcu Echo, chowając dłonie do kieszeni spodni. Zakołysał się na piętach, jedno z ciemnych pasm włosów opadło na prosty nos.
Młody Teroise wzruszył ramionami, odchrząknął i wyprostował się bardziej, o ile w ogóle było to w ogóle możliwe w przypadku chłopca.
— Misja. Jedziesz z Hekate.
— Misja. Z Hekate? — powtórzył po nim Echo, krzywiąc się znacznie i co bardziej ciekawskie osoby mogłyby pomyśleć, że skrzywienie to przypisane jest mu w naturze, wpisuje się w jego byt i nigdy go już nie opuści. — Ona dopiero co tu nie przyjechała?
— I? A ty nie siedzisz tu już od miesiąca?
— Kobyła mi się podbiła.
— Javiera i Theo na pewno się nią zajmą. Nie masz czym się martwić, weźmiesz któregoś z naszych koni.
Ignatius zgrabnie wyminął mężczyznę, chwycił za klamkę od głównych drzwi. Błękitne, czujne oko zlustrowało po raz ostatni wyjątkowo zagubionego w całej sytuacji strzelca.
— Najwidoczniej coś się dla ciebie znalazło — oświadczył sekretarz, niby stwierdzając oczywistą oczywistość, którą najwidoczniej tak bardzo chciał usłyszeć z cudzych ust mężczyzna. — Lepiej już idź, są w bibliotece.
— Czekaj — rzucił nagle Echo, obracając się, by złapać jeszcze Ignatiusa. — Jak ty w ogóle, na miłości boskie, zawsze nas znajdujesz?
Chłopca już nie było, a jedyną odpowiedzią, którą uzyskał mężczyzna, było skrzypnięcie, a następnie, niosące się echem po korytarzu, trzaśnięcie drzwi.

Chłopak wślizgnął się do pomieszczenia niczym wąż, jak to miewał w swoim zwyczaju. Znudzonym, hebanowym spojrzeniem omiótł przestrzeń w poszukiwaniu dwójki ludzi, których, dzięki bogowie, na szczęście szybko dostrzegł. Schował dłonie do kieszeni, wyprostował się i wypchnął klatkę piersiową, starając się jednak utrzymać swoją prezencję w jakkolwiek znośnym stanie, choć doskonale wiedział, że to możliwe po prostu nie było. Nie w takim momencie.
Mistrz na jego widok uśmiechnął się pod nosem, Hekate, w znudzeniu stukająca opuszkami prawej dłoni o drewniany blat stołu, zresztą też.
— Aaron mi mówił, że możesz nie czuć się najlepiej.
Echo stężał, ciemne tęczówki błysnęły z przerażeniem.
— Dobra rada, mierz siły na zamiary.
— Mierzę.
Czarne oko Mistrza błysnęło, jak się Echu wydawało, niebezpiecznie. Powstrzymał się więc od jakichkolwiek odpowiedzi i zamiast tego podążył za wskazującą na krzesło dłonią Cervana. Usiadł, zarzucił nogę na nogę, a brodę podparł na dłoni. Znudzone spojrzenie wbiło się w rozrzucone na stole papiery, mapę, pióro, na szczęście nierozlany atrament.
— Jedziecie do Taewen — zaczął Mistrz, palcem sunąc ku położonemu nad Ifelt miastu. — Dostaliśmy wiadomość, że coś tam grasuje, ludzie znikają po nocach. Na miejscu już na nas czekają, ktoś na pewno wprowadzi was w szczegóły. Wyruszacie jak najszybciej.
— Coś? — Echo podniósł brew, dodając oczywiście do tego znajome sobie zmarszczenie twarzy. Nos poruszył się niespokojnie.
Cervan skinął głową.
— Jak mniemam, Hekate nie powinna mieć problemów. Zresztą — tu zatrzymał się na chwilę, rozbawienie zatańczyło w czerni jego tęczówek, gdy spojrzał się na spiętego chłopaka — ty też wydajesz mi się dobrym kandydatem.
Echo odchrząknął.
— Znam się na artefaktach, nie… — wstał z krzesła, pochylił się nad mapą i zmrużył oczy w konsternacji — stworach pożerających bachory po nocach, bo wyjadły cukier z cukiernicy.
Mistrz parsknął śmiechem, oparł dłoń tuż obok pochylającego się nad papierami mężczyzny.
— Ale strzelać w każdych warunkach potrafisz.
— Tak.
— Więc sobie poradzisz. No! — Mężczyzna klasnął w dłonie, podskoczył po chwili, orientując się, że cała trójka nadal znajduje się w bibliotece, w której za każdą półką mógł czaić się rogaty demon gotowy do wymierzenia odpowiedniej kary za przerywanie ciszy w bibliotece. — Pozwolicie, że zajmę się teraz naglącymi mnie sprawami. Zostawiam wam mapę, dokumenty, tak na wszelki wypadek — oświadczył, już odwracając się na pięcie, już gotując się do opuszczenia biblioteki. Stanął jednak gwałtownie, niby wryty w ziemię, łypnął na dwójkę przez ramię. — I, oczywiście, uważajcie na siebie, jadąc na miejsce. Xavier i Syriusz coś o tym wiedzą, wolałbym jednak, żeby nikt was w drodze do Taewen nie okradł.
Echo uśmiechnął się pod nosem, może nawet i parsknął, stukając palcami o zaznaczone na mapie miasto i doskonale pamiętając, jak skończyło kilka ostatnich osób chyżo wkładających swoje łapska wprost do jego kieszeni. Skrzywił się jednak nagle, przypominając sobie o tym pierdolonym bólu głowy.

Od Inanny do Kai

Skrawek nocnej koszuli zahaczył o wystrzępioną krawędź blatu, prawa stópka, opatulona kolorową skarpetą zatańczyła na drewnianej powierzchni. Jasnowłosa sprawnie wspięła się na kuchenny stół, cały czas nie ściągając złotego spojrzenia z upatrzonych przez siebie słoiczków. Słoiczków pełnych nalaesiańskich słodkości — chrustów z cukrem pudrem, ciemnych pierników, karmelowych suszków i innych, ciekawych wypieków, które oko młodego dziewczęcia, mogące w ojczyźnie pozwolić sobie na co najwyżej skromny kawałek chałwy, widziało w życiu po raz pierwszy. Ciche westchnięcie wydostało się spomiędzy śniadych ustek, kiedy złapała za kolejną z półek, próbując dostać się do tej najwyższej, sięgającej niemalże sufitu.
Być może nie powinna myszkować w środku czarnej, zimowej nocy, w obcym sobie kraju i pomiędzy ludźmi, którzy, choć przyjęli ją bez względnych oporów, wciąż byli zagadką, kolorową bandą najciekawszych osobistości z i spoza granic Iferii. Być może nie powinna była nawet opuszczać przytulnych ścian swego pokoju, lecz co miała młoda dusza począć, kiedy brzuch w środku nocy rozpoczynał nieustającą litanię, swą właścicielkę błagając, by podniosła wreszcie głowę i dobrze się głodnym zajęła.
I w tym wszystkim, w nocnych spacerach po długich korytarzach budynku, w całej swojej niezapowiedzianej i cichej wizycie w kuchni, obawiała się jedynie nagłego wtargnięcia Iriny, bo co ta, widząc, jak nieznajoma dziewka buszuje po jej miejscu pracy, jeszcze by sobie o Inannie pomyślała. A Inanna, zbyt osobą starszej kucharki zachwycona, nie byłaby w stanie godnie znieść niezadowolonego spojrzenia kobiety, nie wspominając już o reszcie gildijczyków, którzy zapewne bardzo szybko zdaliby sobie sprawę, czego właściwie dopuściła się smarkata blondyneczka.
Prychnęła niezadowolona, dostrzegając jak smukłe palce, choć za samą krawędź półki złapać potrafiły, muskają zaledwie zimną powierzchnię pojemnego słoju, nie będąc już w stanie bezproblemowo ściągnąć go na dół. Kto by pomyślał, że jasnowłosa kiedykolwiek będzie miała problem z własną kondycją, kiedy jeszcze nie tak dawno, zamieszkując brudne ulice słonecznej stolicy, wspinaczki po budynkach, by tylko dostać się do uprawianych na dachach ogrodów i ich soczystych owoców, były na porządku dziennym. Widać jednak, że los trubadura zrobił swoje, a podróże po dalekich krainach, kosztowanie nieznanych potraw oraz wygodne przejazdy na drewnianym powozie, mięśniom dziewczyny jedynie zaszkodziły.
Oburzyła się raz, drugi. Ciche przekleństwo wyrwało się spomiędzy ciemnych warg, brewki powędrowały ku nasadzie nosa, a spojrzenie, zazwyczaj tak ciepłe i pełne życzliwości, parzyło wręcz wypełniającą je złością. Wtedy też, nie mając dłużej zamiaru walczyć z przeklęcie wysoką półką, podskoczyła w miejscu, cały czas pilnując jednak, by po wylądowaniu raz jeszcze znaleźć się na drewnianym blacie kuchennego stołu. Intencji złych oczywiście nie miała, plan z podskokiem też do najgorszych wydawał się nie należeć, jednak na co komu strategia i niewinne pobudki, kiedy warunków do działania brak. Choć słoiczek wylądował w drobnej dłoni, choć twarz Inanny momentalnie rozpromieniała, w całym swym podekscytowaniu chudziutkie ciałko przechyliło się w tył, nie mogąc dłużej utrzymać jako takiej równowagi. Bez większego pomyślunku, chcąc jakkolwiek uratować się przed możliwym upadkiem, złapała za wyszczerbioną krawędź półki, jednak ta, wyraźnie stara i ostatkami sił spełniająca swoje zadanie, poddała się sile dziewczęcego uchwytu. Deska oderwała się od ściany, a wszelkie, znajdujące się na jej powierzchni słoiki runęły w dół, z hukiem roztrzaskując się o podłogę. Ciałko Inanny ponownie się zachwiało i kiedy myślała już, że uda jej się jeszcze jakkolwiek z tego wykaraskać, sylwetka dziewczęcia runęła w dół, lądując zaraz obok porozbijanego szkła.
Jęknęła cichutko, kiedy płaskie, kościste pośladki odbiły się od kuchennej podłogi. Mimo wszystko trzymany w dziewczęcej rączce słoik z chrustami przetrwał, a Inanna dostrzegając swą zdobycz, zaraz zapomniała o spowodowanym przez siebie hałasie oraz bałaganie, wypychając buzię słodkościami.
Nie dostrzegła, nawet kiedy drzwi do jadalni zdołały się uchylić, zbyt zajęta konsumowaniem iferyjskich słodyczy. Nie podniosła się z miejsca. Mogło się wręcz wydawać, iż panujący w kuchni rozgardiasz należał już do przeszłości, a młoda blondyneczka nie miała się co dłużej nim przejmować. Smukłe paluszki złapały za kolejny kawałek, obsypanego cukrem pudrem, kruchego ciasta, złote ślepia powędrowały ku górze, prosto do nikłego światła otaczających ją świec. Dopiero wtedy, kątem nieostrożnego spojrzenia, udało jej się dostrzec ukrywającą się w ciemnościach postać. Postać, która od dłuższego czasu musiała już obserwować jej poczynania. Inanna przełknęła nerwowo ślinę, brudną od cukru dłoń wycierając w jasny materiał nocnej koszuli. Nagłe najście wcale nie powinno młodą bardkę dziwić. Nie, kiedy w samym środku nocy narobiła tak wielkiego hałasu.
— Wiem, nie wygląda to najlepiej — przyznała, nie dając sobie nawet czasu, by dobrze przełknąć wypełniające brązowe policzki jedzenie. Złociste ślepka zaiskrzyły w blasku świec, gdy z tak niepasującym do nich strachem oraz niepewnością, lustrowała wzrokiem nieznajomego. Dłonie bardki zadrżały, a spomiędzy ciemnych warg wyrwało się zaledwie ciche jęknięcie. — Ja… Ja nie chciałam zrobić nic złego, naprawdę! — wydusiła, pospiesznie podnosząc się na równe nogi i robiąc bezpieczny krok w tył.
co dziewucha robi

Od Hekate cd. Echa

Wow, wyglądał jak trup- pomyślałam.
Ale no cóż, na siłę nie będę ludzi zagadywać. Nie mam dzisiaj totalnie nic do roboty, mogłabym w sumie zwiedzić tą wioskę obok gildii. Odstawiłam kotka do pokoju i ruszyłam.
Wioska, no cóż, jak wioska. Parę zwierząt gospodarskich, targ, sklepy i inne budynki. Moją uwagę zwróciła stadnina, bardzo mała, można powiedzieć, że bardziej szopa niż stajnia- przydałby mi się rumak, a chyba jestem gotowa na następnego po stracie Maestro. Weszłam do niej i przywitałam się ze stajennym.
-Dzień dobry, macie jakieś konie na sprzedaż?
-Niestety nie.
Pożegnałam się z mężczyzną i wyszłam z budynku. Zobaczyłam wszystko co chciałam, nic ciekawego nie było więc po prostu wyszłam z wioski. 
Zapowiada się nudny dzień.

***

-Danru, kici kici- zostałam uraczona zażenowanym spojrzeniem.
Siedziałam w pokoju gapiąc się w ścianę i nie wiedząc co z sobą począć. Każdy wyglądał na zajętego i nie było nawet do kogo podejść zagadać. 
-Idziemy na spacer, chodź
Kotka nie wyglądała na zainteresowaną, ziewnęła i odwróciła się na drugi bok. Zostawiłam broń i wzięłam ze sobą tylko krótki nóż- na wszelki wypadek. Ubrałam stanik, wygodną, luźną bluzkę i długie rozciągliwe spodnie. W pokoju wstępnie się rozciągnęłam i żywym krokiem wyszłam z pokoju w kierunku lasu. Przed wejściem do niego porządniej się rozciągnęłam i ruszyłam lekkim truchtem. Było mi zimno, ale wiedziałam, że już za chwilę wszystko będzie w porządku, a wręcz będzie mi gorąco. Spokojnie biegłam patrząc za czymś z czym mogłabym się ścigać, zazwyczaj była to Danru, ale no- lenistwo wygrało. Nie musiałam długo szukać. Z boku ścieżki stało stado saren szukające pożywienia. Gdy zbliżyłam się jedna z samic podniosła łeb, zastrzygła uszami po czym zaczęła uciekać- ruszyło za nią całe stado oraz ja. Biegłam naprawdę szybkim tempem, płuca mnie paliły, a ciało się pociło, ale czułam dziki szał i satysfakcję. 
Nie wiem ile trwał bieg, ale musiałam go przerwać, bo widziałam, że zwierzęta zaczynają już mocno panikować. Stanęłam zdyszana i oparłam dłonie o kolana. Moje płuca płonęły, w członkach czułam gorąco, a oddech miałam mocno niespokojny, w dodatku byłam cała mokra. Rozejrzałam się, stałam pośród drzew, nic za bardzo się nie wyróżniało. Na ziemi i drzewach był śnieg, a na nim odbicia śladów zwierząt. Nie mogłam tu zostać dłużej, wolałam nie czekać do momentu jak zrobi mi się chłodno. Zaczęłam tuptać do domu. 

***

Umyta i przebrana ruszyłam do największego budynku w gildii. Słyszałam, że była tam biblioteka, może znajdę coś ciekawego. Pomieszczenie było pełne książek, miało super klimat i aż chciało się w nim przebywać. Od niego było wyjście na ogród, gdy zrobi się ciepło na pewno będę tam przesiadywać. Zaczęłam chodzić między półkami szukając czegoś ciekawego. Encyklopedie, spisy stworzeń, książki naukowe- na to wszystko nie miałam na razie ochoty. Książki historyczne to całkowicie nie mój klimat. Na romans nie mam ochoty. Mój palec zawędrował na brązowy, lekko zniszczony, skórzany grzbiet, na którym było napisane: Vladimir Haft “Podwójna noc”- zaciekawił mnie tytuł, a książka wręcz wołała “weź mnie!”. Wyciągnęłam ją z półki zapamiętując gdzie stała i usiadłam do stolika, ale nie posiedziałam za długo. Stwierdziłam, że dobrym pomysłem do czytania będzie herbata. Zostawiłam książkę i skierowałam się na stołówkę. Nagrzałam wodę, skruszyłam miętę, dodałam suszonych malin, ukroiłam kawałek cytryny i zalałam. Z tak przygotowanym napojem ruszyłam z powrotem do biblioteki. Usiadłam wygodnie, otworzyłam książkę i dałam się wciągnąć w jej świat.

Od Isabelle do Adonisa

Przy stole zapełnionym w herbatę i kilka rodzajów słodkości rozbrzmiał się głos wąskiego grona dobrze urodzonych panien. Trzy szlachcianki zachichotały na wieści, że ojciec jednej z nich zamierza kupić ziemię "która gówno jest warta i da to samo", w końcu jedna spojrzała z oczekiwaniem połączonym z oczekiwaniem na wyrażenie podobnej opinii od ostatniej, czwartej, która z przymkniętymi oczyma wdzięcznie upijała herbatkę z pięknej filiżanki.
-Panienko Salvator, co panienka o tym myśli?- Zapytała się bardzo uprzejmie.
Isabelle doskonale zdawała sobie sprawę, że ta sympatia bierze się głównie z tego, że z tego całego grona szlachcianek, to ona jest najwyżej położona klasą społeczną. Oznaczało to bardziej niż pewne, że wielu chce się z nią przyjaźnić dla własnego zysku. Białowłosa uniosła powieki ujawniające pociągający kolor oczu i z delikatnym uśmiechem odłożyła trzymany przy ustach przedmiot.
"To może być ciekawe" - pomyślała sobie w duchu.
-Musi być to zaskakujące posunięcie- odpowiedziała młoda hrabianka. Słysząc te słowa, córka wspomnianego szlachcica zaraz zaczęła trajkotać więcej o ziemi: lokacja, wielkość, cena... Dla przypodobania się jej. Panna Salvator przysłuchiwała się w milczeniu z uroczym uśmiechem i potakiwała głową co jakiś czas.
Wszyscy są tacy sami.
Żałośni lizodupy.

*

Pewien czas od powrotu, gdy panna zajęła się kilkoma sprawami, wyszła w kierunku miasta w prostym stroju - nie znając jej bardzo dobrze, wielu mogłoby ją pomylić z dobrze ułożoną mieszczanką, tymczasem jej sekret znało naprawdę wąskie grono. Może określenie sekret nie pasowało - Isabelle po prostu mówiła o swojej pozycji tylko wtedy, gdy uznała to za niezbędne. W społeczności szlacheckiej była dobrze znana z racji nazwiska ale jednak mniej niż połowa widziała ją na własne oczy i komunikowała się z nią. Oczywiście, najczęściej byli to młodzieńcy z różnych rodów i klas.
-Panienko Salvator, bawiliśmy się jako dzieci...
-Hrabianko, jestem spokrewniony z...
-Szanowna Pani, moi krewni są w przyjacielskich stosunkach z twoimi rodzicami...
Och, dla białowłosej był to bardzo częsty obrazek. Ale hej, kto nie chciałby podbić swoją wartość klasy szlacheckiej wżeniając się w wysoko stojącym rodem, który jest rozpoznawalny i szanowany przez kraj czy rodziny królewskie? Częste spotykanie potencjalnych zalotników, słuchanie z ust ich krewniaków o zaletach... Szafir Północy zawsze spokojnie i z ujmującym uśmiechem wszystko słuchał ale w myślach naśmiewała się z ich głupoty. Z pewnością myśleli o niej jak o głupiej gąsce, która nie orientuje się w interesach albo potulnie zgodzi się na aranżowane małżeństwo z polecenia ojca. Haha, dobre sobie. Ród Salvator zawsze działał w niekonwencjonalny sposób, właśnie dzięki temu zdobył swoją ogromną popularność i powszechny szacunek. Był to powód dla którego rodzice pilnowali o wysokim poborze nauki przez swoje dzieci ale nieoficjalnie dawano im wolną rękę do działania we własnym zakresie - po prostu zdawali sobie sprawę, że tak czy siak, hańby rodu nie przyniosą a wręcz przeciwnie.
Dziewczę wzmocniło zawiązaną wstążkę na długim warkoczu i weszło spokojnym krokiem do wnętrza budynku, gdzie czekała osoba, która potrzebowała niezbędnych informacji, przypadkiem był to szlachcic z wcześniej z tą ziemią. Wkrótce wyjdzie ze spotkania z dobrze schowaną zapłatą i przyjdzie się jej spotkać z pewnym mężczyzną, z którym znają się z widzenia ale jeszcze nie wiadomo jak to będzie...

<Adonis?>

środa, 24 marca 2021

Od Ophelosa CD Leonarda

Och, jak spodobała mu się ta nagłość i gwałtowność cudzego nieprzewidywalnego ataku, który, jako eksgwiazda rycerstwa, powinien był przewidzieć, bo do przewidywania wrogich szturchnięć uczony był od kołyski. A jednak przy drugim chłopcu raz po raz pozwalał sobie na te niedopatrzenia, przymykanie siwych ocząt, potykanie się o własne nogi, bo tak miło było zostać raz na jakiś czas zaskoczonym, gdy mało co w stosunkowo krótkim życiu było zaskakujące. Rozpłynął się więc w paniczowej zaborczości, pozwolił, by wszedł wręcz pod żebra; blondyn otworzył szeroko ramiona i przyjął na siebie szarżę kochanka.
Każdy atak należało jednak skontrować. Ten impulsywny, głęboki pocałunek również, oczywiście odpowiednio wściekle i z odpowiednią dozą czułości, fascynacji oraz żądzy.
Ale nie zdążył.
Rzadko kiedy siwe oko błyskało charakterystycznym srebrem stali naostrzonego miecza, rzadko kiedy robiło się chłodniejsze od codziennego wyrazu twarzy dopiero co całowanego przez niego szlachcica, a jednak zdarzało się. Zdarzało się wtedy, gdy ktoś, komu do bycia paniczem było niezwykle daleko, panoszył się po nieswoim podwórzu niczym król na swych włościach, stroszył się w pawie piórka, starał się grać niezwykle groźnego lwa, którym nigdy nie był i nigdy nie miał zostać – bo bliżej szanownemu panu było do kota bez jednego oka, nie wspominając o nieszczęsnej nodze, protezie, której, z najszczerszą sobie chryzantową empatią, pastuch życzył ugrzęźnięcia w tym śmierdzącym błocie. A przecież blondyn nie był wcale taki nieżyczliwy, wręcz przeciwnie, żył z dnia na dzień, zawsze mówiąc każdemu dzień dobry i uśmiechając się życzliwie, nawet do samego Tadeusza, który odwdzięczał mu się jedynie jakimś niezręcznym burknięciem pod swym żabim nosem. Bo wrogów w swym życiu miał już wystarczająco wielu, robienie sobie kolejnych nie miało więc najmniejszego sensu, choć w tym wyjątkowym przypadku kusiło go niezwykle. Bo może i ktoś , ten ktoś zaplątany pomiędzy mocnymi nogami, wolał barany.
W końcu lepszy puchaty, ciepły baran niż jadowita żmija.
Spracowana dłoń prześlizgnęła się na nagle spięty kark młodego szlachcica, poobcierane palce wybiły na jego bladej skórze tylko im znany rytm – powolny i uspokajający, ale jednak z powagą oświadczający, że Chryzant nie miał się za chwilę rozpłynąć, nie miał uciec w dym, zostawiając w ten sposób swego kochanka sam na sam z drapieżnikiem z czarnymi oczami. Opuszkami zahaczył o linię włosów. Zajęły się nimi z całą możliwą im czułością – ale srebrne spojrzenie nie opuszczało tej przebrzydłej, jaszczurzej buźki, która tak nieelegancko się w nich wpatrywała, nie potrafiąc, a raczej nie chcąc dopuścić do siebie kilku dosyć mocnych, oczywistych nawet dla niezbyt inteligentnego pastuszka, sugestii.
Pozwolił szlachetnym, nieznającym pracy palcom zaciskać się na brudnej koszuli do woli, bo przecież doskonale wiedział, że młodszy chłopak właśnie tego potrzebował, na pewno i tego pragnął – jakiegoś haka, a może wręcz podłoża, w którym hak ten mógłby zaczepić, byleby nie ponieść się w opowieść szeptaną przez hebanowe spojrzenie, byleby nie zapaść się w przepaść, którą kopał pod nim chłodny wzrok, szyderczy i niepokojący brak wyrazu. Cudze słowa nie uratowałyby Leonarda, wręcz przeciwnie i Chryzant, o dziwo, i z tego zdawał sobie sprawę. Mógłby medykowi odpyskować – wysilić się, wbić szpilę w postaci słowa, bo przecież, tak jak w przypadku pocałunków, atak należało skontrować. Mógłby rzucić, że ten nieszczęsny baran jest zdecydowanie bardziej kuszącą istotą od węża pokrytego obślizgłymi łuskami – ale po co? Nie dałoby to upragnionego efektu, jedynie zatrzymałoby mężczyznę na dłużej przy siedzącej na ziemi dwójce.
A tego nikt z nich nie chciał.
I mógł też chwycić za laskę, złamać ją z niezwykłą lekkością nim jeszcze musnęła swym końcem, niby opuszki czułego kochanka, szlachetną brodę. I prawdopodobnie była to jedna z nielicznych rzeczy, których niewykonania niezwykle żałował. Możliwe, że złamana laska następnie wylądowałaby na cudzej głowie, ale szczerze za dobrze było mu w gildii, by teraz taką głupotą ryzykować wydaleniem z przybytku.
Aż w końcu mężczyzna odszedł. Po prostu odszedł, zostawił ich w spokoju, a Chryzant odetchnął z ulgą, zdając sobie przy okazji sprawę z tego, że ulotny czas na łamanie lasek przeminął.
Przynajmniej na razie.
Siwe, już miękkie i ciepłe, oko zerknęło na Leonarda, dłoń poruszyła się na męskim karku, upewniając, że z niego nie zniknęła, że nadal jest jej tam bardzo przyjemnie i ma nadzieję, że uczucie odwzajemnione jest vice versa.
— Wiem, że nie jestem najinteligentniejszy, do geniuszy mi bardzo daleko — mruknął cicho i zbliżył się do chłopca, a szlachetne wargi przytulił znajomy oddech — ale potrafię się domyślić, gdy ktoś używa słowa baran w moim kierunku. I zdecydowanie wolę — musnął wargami te cudze, szybko i ulotnie — gdy robisz to ty. — Musnął je po raz drugi, uśmiechnął się pokrzepiająco. — Lub Cyzia, ale nasze relacje działają na trochę innych zasadach — parsknął cichym śmiechem, oddech ponownie omiótł szlachetne wargi.
Blondyn mrugnął kilka razy, a rzęsy zahaczyły o te cudze, niby to w uścisku mówiącym, że wszystko będzie dobrze i że gdyby szlachetny panicz kiedykolwiek potrzebował ich pomocy, to doskonale wie, na czyjej twarzy je odnaleźć – i gdzie oczywiście tej twarzy powinien poszukiwać. Chryzantowa dłoń musnęła cudzy polik, opuszki zahaczyły o ostro rzeźbioną kość policzkową, a oczy zmiękły jeszcze, o ile było to możliwe.
Z czułości, z troski, ale nie ze współczucia. Przecież byli dorośli.
Kciukiem przejechał po tej ładnej żuchwie, aż w końcu dostał do brody, na której pozostała odrobina błota – starł ją opuszkiem, przynajmniej tyle, ile mógł bez uciążliwego wcierania i przecierania, niepotrzebnego rozcierania, bo i tak byli już wystarczająco brudni. Blondyn westchnął w końcu cicho, spoważniał nagle, bo, choć atmosferę dało utrzymać się w sztucznej sielance, obaj wiedzieli, że po tym krótkim incydencie nie było to zbytnio możliwe.
— Leo — zaczął. Ciut zbyt płasko, ciut zbyt chłodno, odchrząknął więc, chcąc czym prędzej się poprawić. — Leo, wiedz tylko, że ze wszystkiego da się wyplątać, ok? Jestem tego żywym przykładem, wiem, co mówię.
I nawet nie zauważył, kiedy spokojny głos przerodził się w niespokojny szept. Nie zorientował się również, gdy przyciągnął młodzieńca do siebie – choć wcześniej pozwolił chłopcu wyplątać się z niewygodnej pozycji, którą przez chwilę przyjęli; chryzantowe nogi zaczęły drętwieć, blondyn domyślał się, że mogło dziać się to i z tymi leonardowymi.
Dłoń wplotła się w teraz wyjątkowo brudne i wyjątkowo skołtunione włosy, przejechała przez nie. Jak już w swym zwyczaju miała, z czułością. Pastuch westchnął cicho, a zmartwione, siwe spojrzenie zawisło na spokojnie pasących się owcach. Usta musnęły cudzą głowę.
— Gdybyś czegokolwiek potrzebował, mów. 
[ tę adonisową laskę to mu złamiemy na tym głupim łbie ]