niedziela, 29 listopada 2020
Od Cahira — Event
piątek, 27 listopada 2020
Od Antaresa
Od Antaresa
Knighthood lies above eternity
it doesn’t live off fame, but rather deeds
Antares
Rycerz | 25 lat | 12.12 | Defros
środa, 25 listopada 2020
Od Isidoro cd. Iry
wtorek, 24 listopada 2020
Od Yuuki cd. Pelagoniji
Od Iry CD. Isidoro
[1136]
Od Eilis CD. Klemensa
◄☼►
[1013]
Od Kai - Event
Ukrywał się, a Kai Montgomery stwierdziła, że nawet jeżeli na tak wielkim zbiorniku wodnym dostępu do podległego jej ognia nie będzie, tak ewentualnych ciał z łatwością pozbędą się, przerzucając je przez burtę. Zielone oko łypnęło prosto w te zamglone, których właścicielka zasiadła na przeciwko, jeszcze stojącej, bardki. Kai stwierdziła, że pomysł z ciałami raczej nie powinien się im przydać, a Naga raczej miała go również nie poprzeć – z marynarzami jednak nigdy nie wiadomo, a cudze dłonie bardzo łatwo kleją się do cudzych łydek.
— Panienkę to trzeba specjalnie zaprosić, żeby usiadła czy może woli wypaść za burtę? — zapytał mężczyzna, odpychając łódkę od brzegu jednym z wioseł. Łypnął na nią, zlustrował niegrzecznie od czubka głowy aż do samych butów, a następnie uśmiechnął się uśmiechem z jednym, no, może trzema zębami. — No chyba, że czeka aż zasiądę, by mieć na czym przysiąść.
Montgomery zamrugała, raz, drugi, zgrzytnęła zębami. Dzwoneczki, pomimo delikatnego wiatru, przestały się kołysać. Prawdopodobnie w trwodze. — Gdybym chciała siadać na cudzych kolanach, to przeszłabym się do burdelu i, oj, przysięgam, nie szczędziłabym tam pieniędzy. — warknęła, wyjątkowo nieprzyjemnie jak na siebie, nie przejęła się tym zbytnio. W końcu usiadła na twardej desce, skrzypiącej równie głośno, co cała łódka. — Wiosłuj na miłość Erishi, bo wiosłować sama potrafię, a pustej łódki nie wynajęłyśmy. Za rozmowy też nie płaciłam, więc nie musisz się wysilać. Przerzuciła nogę przez nogę, dzwonki zadzwoniły, a gdy podparła brodę o dłoń – zrobiły to ponownie. Zielone oko błysnęło, zawieszając się już tylko na Nadze, wpatrzonej w pustą dla siebie przestrzeń i przytrzymującej swoimi filigranowymi dłońmi kruka, który wyrywał się spomiędzy palców kobiety, ewidentnie nie najlepiej czując się, wypływając na otwarte wody.
Bardka zmrużyła oczy, dostrzegając bladoniebieskie żyłki ukrywające się pod papirusową skórą egzorcystki. Nie powinna była zabierać jej na otwartą wodę, bo choć na niebie krążyły chmury (a wypływanie na otwartą wodę w taką pogodę również było nieopisanym idiotyzmem), tak o poparzenia przecież było niezwykle łatwo. A jednak doskonale wiedziała, że z ich dwóch to Naga zdecydowanie lepiej znała się na wszelakich zapomnianych przed wiekami świątyniach.
Kai westchnęła ciężko, odchylając się odrobinę. Palcami musnęła chłodną taflę, raz po raz przecinaną przez drewniane wiosło. Ciekawe, ile razy załamywano ją już dokładnie w taki sam sposób, ile opuszków zakosztowało tego chłodu i ciszy, którym obdarzała słona woda. Ciekawe, do kogo one należały. Ciekawe, czy i choć jedne do niego.
— Coś ci ciąży na sercu.
Kobieta westchnęła cicho, wzruszając ramionami, by następnie, jak zawsze, szybko zorientować się, że egzorcystka przecież nie mogła dostrzec tego subtelnego ruchu. Ba, nawet jeżeli byłby on wyjątkowo siermiężny, nie dotarłby nigdy do bladych tęczówek.
— Ciąży to za dużo powiedziane.
— A więc szczypie.
— Może. Odrobinę — westchnęła cicho, chowając prawie całą twarz za deskami burty. Łódka przechyliła się za ruchem kobiety, nie na tyle jednak, by sprawiało to jakikolwiek problem. Czy dosięgnęłaby czubkiem nosa do samej tafli? Czy dałaby radę zanurzyć całą twarz, chcąc uciec od niekomfortowych, cały czas wiszących w powietrzu pytań?
— Wiesz, że nie musisz się przede mną z niczego tłumaczyć. — Przecież nie widziała, jak chowa się za łódką. Jak ucieka przed bladym, ślepym wzrokiem, który jednak zawsze potrafił wywiercić w niej dziury na wylot. Ogromne dziury, przez które prawdopodobnie można by było przecisnąć dłoń. Ba, może i całe ramię.
— Nie muszę, ale czuję, że powinnam.
— Powinnaś?
— Powinnam.
Naga chyba nigdy się nie śmiała, ale bardka miała wrażenie, że jeżeli miałaby się roześmiać, to właśnie w tamtym momencie. Krystalicznie czystym śmiechem, przeszywającym i szklanym. Niezwykle kruchym i wprawiającym duszę w ekscytujące drżenie, które czuło się w ramionach i gdzieś w nienazwanych okolicach podbrzusza.
Kobieta podniosła głowę zza burty, a następnie skuliła się odrobinę, wzruszając ramionami. Nie żeby egzorcystka miała w ogóle ten ruch w jakikolwiek sposób dostrzec czy odczuć.
— Nie wracam do Tirie — wyrzuciła z siebie, nie do końca wiedząc, czy aby na pewno w płucach nadal miała tlen. Zamiast tego pozostawała pustka i nerwowo skubane przez nią palce.
— To już postanowione czy to nadal niewcielona w życie idea?
Kai żachnęła się gardłowo, by następnie rozłożyć się, zdecydowanie nie po damsku, na drewnianej ławie, a łokcie przerzucić przez krawędzie burty. Noga zarzucona na tę drugą nadal pozostawała na miejscu, raz po raz kiwając się w rytm fal, który zaznaczał dźwięk dzwonków zawiniętych wokół kostek.
— Nie wiem. Może — odpowiedziała. — Nago, czy bardom wypada siedzieć w jednym miejscu przez — zawahała się przez chwilę, marszcząc brwi, kręcąc nosem. Ile? — tak długo?
— Wszystko zależy od barda.
Bardka warknęła, będąc niezbyt zadowoloną z wymijających odpowiedzi. Bo przecież była prostą kobietą. Wystarczało jej tak lub nie, nie potrzebowała żadnych argumentów czy dowodów, wyjaśnień oraz powodów. Tak lub nie. Na jej nieszczęście, a może wręcz odwrotnie, siedziała przed nią osoba, która, choć mówiła zazwyczaj konkretnie, rzadko kiedy pomagała podjąć właściwą decyzję. Naga w końcu nie była prostą kobietą.
Bardka, stwierdzając, że nie ma sensu kontynuować tematu, bo przecież nikt nie miał rozwiać jej wątpliwości, tak jak i nikt nie miał rozwiać chmur ciążących właśnie na niebie. Te niezbyt zachęcały kogokolwiek do wyruszenia na morze, odpowiednie poruszenie mieszkiem z pieniędzmi jednak skutecznie przekonało rybaka do kobiecej racji oraz pilnej potrzeby wypłynięcia ku tajemniczym skałkom.
— Gdzie pójdziesz?
Szmaragdowe oko łypnęło z szokiem w tęczówce na egzorcystkę. Jej blade palce, kościste, długie i okryte bladoniebieskimi żyłkami nadal wbite w krucze pióra, jej plecy nadal wyprężone niczym struna. Jej oczy – nadal mleczne, nieposzukujące.
— Przed siebie. Tak robiłam i tak chyba zawsze będę robić. — Przecież wiesz, że nie potrafię inaczej.
— A jednak jesteś w miejscu tak długo.
— Niczym dzikie zwierzę na łańcuchu, co?
— Poetycko.
Bardka skinęła głową. Bez wzdychania, bez parskania i prychnięć.
— Chyba mam to we krwi. To całe uciekanie to po tatku.
Naga nie zdążyła odpowiedzieć, a może po prostu nie chciała tego robić. Montgomery nigdy nie poznała odpowiedzi na to pytanie – łódka zakołysała się gwałtownie, ewidentnie wcześniej o coś uderzywszy.
— Jesteśmy na miejscu – rzucił rybak, wstając od wioseł i podpierając się dłońmi o biodra. Następnie wyciągnął jedną z nich i wskazał na kamienie wynurzające się znad tafli.
Ostre i śliskie, tak, by nikt nie mógł postawić na nich stopy, czaiły się pomiędzy falami niczym drapieżne koty, zachęcając by wyciągnąć palce i podrapać je za uchem – za mocne podrapanie miało się jednak kończyć tragicznie, w przypadku kotów odgryzieniem zbyt ciekawskiej ręki, w przypadku skałek skaleczeniem, w drastyczniejszym przypadkach szramą na skroni i ewentualną utratą przytomności, co na otwartej wodzie wiązało się z pewną niewypowiedzianą, bo po co, oczywistością.
Montgomery wychyliła się odrobinę, drewno łódki wbiło się w jej brzuch, gdy opuszkami palców musnęła chłodny kamień. Dzwonki, ciche od kilkunastu chwil, zadrżały raz, drugi, wyrażając w ten sposób swoje zainteresowanie.
— Nie nagrzewają się?
— A widzi dzisiaj słońce?
Prychnęła, pokręciła głową i powróciła na miejsce, splatając ręce na piersi.
— Są na nich jakieś malunki, rzeźbienia?
— A ja się na tym znam? Trzeba było brać przewodnika. Przecież są.
— Cokolwiek?
Mężczyzna wzruszył bezradnie ramionami, a następnie wyjął z kieszeni lekko wytartych spodni srebrne, całkiem ładne i eleganckie, co niezbyt pasowało do całej jego sylwetki, opakowanie. Otworzył je, suche palce znalazły się pomiędzy równie suchymi wargami, by następnie zanurkować w jego zawartości – ciemnym, kleistym proszku. Ten przykleił się do żółtych paznokci, do pomarszczonej skóry i następnie trafił pod górną wargę, która wyglądała, jakby miała zaraz pęknąć.
Kai przez chwilę zazdrościła Nadze, że nie musiała podziwiać tego widowiska.
Westchnęła cicho.
— Czujesz coś? — zwróciła się do nadal siedzącej kobiety. Kruk pomiędzy dłońmi poruszył się niespokojnie, został jednak przytrzymany na swym miejscu.
— Nie. Pusto.
Westchnęła, bo zdecydowanie wolała inną odpowiedź. Tym razem nie krótką, niezłożoną z jednego słowa, a tę tajemniczą i podżegającą do dalszych poszukiwań. Przypłynęły i zamiast spotkać się ze słodkim sekretem skrywanym przez morze, natrafiły na kamień. Martwy, chłodny i śliski kamień. Kai zaczęła rozwiązywać rzemyki swej koszuli. Palce stanowczo wyciągały sznurek po sznurku z kolejnych dziurek, luzując w ten sposób materiał.
— Masz żonę, prawda?
— Mam.
— A więc nie masz nic nowego do szukania. — Zgromiła mężczyznę wzrokiem, a następnie ściągnęła koszulę. — Podaj mi sznur, człowieku. Nago, będę nurkować. Gdyby coś się, nie daj bogowie oczywiście, całkiem nieźle sobie w wodzie radzę, to…
— Poczuję.
— Och — westchnęła cicho Kai, schylając się po sznur, gdy pozbyła się również i spodni, i butów. Sztylet upadł na drewno z brzdękiem, wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z mężczyzną. Sięgnęła po podawany przez niego sznur, obwiązała go wokół swojej kostki. Nie wiedziała, czy w jakikolwiek sposób miałoby to im pomóc.
Dzwonki zakołysały się nerwowo, nim zniknęła pod taflą wody.
Słony posmak wdarł się pomiędzy usta, wypłynęła więc gwałtownie, kaszląc. Raz, drugi, trzeci, przy okazji irytując się, że kręcone kudły akurat musiały przykleić się do powiek, wejść do ust i zablokować nozdrza, jakby nie mogły przytulić się do ramion czy pleców. Jedną dłonią złapała burtę łódki.
— Żyję!
Nie dostając w odpowiedzi ani jednego słowa, odważniej odepchnęła się od skrzypiącego drewna, wprost w skałę, której następnie się chwyciła. Może i z zewnątrz wyglądała niczym morska nimfa z obnażoną piersią, czająca się na marynarzy. Czuła się jednak wręcz przeciwnie, bo woda była wyjątkowo chłodna, nogi, jak już wcześniej mogła wydedukować, ślizgały się na kamieniu, gdy próbowała te o ową oprzeć, a palce nerwowo zaciskały się na chropowatej powierzchni, czerwieniejąc i blednąc raz po raz.
— Czy tu w ogóle wolno tak nurkować? — rzuciła, uśmiechając się odrobinę zawiadacko. Jak to ona.
Rybak wzruszył ramionami, nachylając się odrobinę w jej kierunku.
— Nie wolno.
— Czy ktoś to kontroluje?
Ponowne wzruszenie ramionami.
— Nie. Jak nie ma ludzi, to nie.
— Cieszę się, że się rozumiemy. — Pokazała zęby w szerokim uśmiechu, rybak odpowiedział pokazaniem bezzębia.
Montgomery skinęła mu głową, a następnie zanurkowała po raz kolejny, sunąc palcami po skale, szukając szlaków, szukając rzeźbień i znaków, że jednak coś za sobą kryją, a skrywane przez nie tajemnice nie są jedynie tajemnicami związanymi z rozbitym lustrem, którego złożenie, szczerze stwierdziwszy, nie było jej głównym celem. Bo co jej po cudzym zwierciadle? Nie odpowiadało na postawione pytania, nie mogło opowiedzieć cudzej historii, do której tak bardzo chciała dotrzeć.
I choć powycierane wizerunki bogiń i bogów w morskiej przestrzeni prezentowały się zjawiskowo, a ich szaty mieniły się niczym rafy koralowe, i one nie odpowiedziały na pytania stawiane przez Montgomery. Nie otworzyły ust, nie mrugnęły nawet do niej okiem, ich twarze będące na zawsze zatrzymane w jednym, poważnym, aczkolwiek pięknym wyrazie twarzy.
Wróciła zmarznięta i mokra, bez żadnych odpowiedzi, a może z większą ilością pytań oraz wyrzutem sumienia, że wyciągnęła Nagę na otwartą wodę, na której, pomimo chmur, tak łatwo było przecież o poparzenia słoneczne.
niedziela, 22 listopada 2020
Od Mattii cd. Xaviera
sobota, 21 listopada 2020
Od Yuuki cd. Marty
- No kabaret, istny kabaret. Bębenek brakuje jeszcze żebyś fikołka strzelił. - Kobieta w dramatycznej pozie wyrzuciła jedną rękę w powietrze, drugą zaś przyciskając do boku syczącą z bezsilnej wściekłości Lucynę. - A ty się uspokój bo z wrażenia zaraz jajko zniesiesz.
Ale Lucynce ani śniło się uspokoić. Nie wiadomym było czym podpadł jej rumak Xaviera, czy po prostu było to związane z samym jego istnieniem, aczkolwiek można było tu mówić o nienawiści od pierwszego wejrzenia. Co prawda Lucyna nikogo nie darzyła szczególną sympatią, jeśli w ogóle można było mówić o sympatii wtrącając przy tym demoniczną kurę, jednak według Yuuki jej kurka ostatnimi czasy zaczęła zachowywać się, o dziwo, coraz lepiej. Nie gryzła już tak często, nie drapała, nie rzucała się bez powodu, nie uciekała, nie próbowała rzucać złych uroków. Nawet Xavier zwrócił na to uwagę, a sam fakt, że był to właśnie Xavier mogło dawać wiele do myślenia. Lucyna bowiem całą swoją demoniczną duszą nienawidził Xaviera - i nie było ku temu jakiegoś konkretnego powodu, jak z resztą u większości.
Dzisiejsze zachowanie Lucyny dało jednak Tenebris na nowo wiele do myślenia. Ona sama nie miała najmniejszych problemów z utemperowaniem charakteru swojej kurki, ba, czasami zdawać by się mogło, iż kompletnie nie zwracała uwagi na to, że Lucyna w pewnych momentach chcę wydłubać jej oczy, czy też pozbawić palców u dłoni. Zawsze z tym samym znudzeniem przyciągała do siebie Lucynkę, ściskając ją pod pachą i nie mając przy tym ani jednego draśnięcia. Pewnego razu została nawet zapytana o to przez Xaviera, który kompletnie nie mógł tego pojąć.
Yuuki, która właśnie wiązała Lucynce czarną kokardkę na szyi, zmarszczyła czoło w głębokim namyśle, po czym zerknęła badawczo na barda.
- Groziłam ci już kiedyś?
Nastała cisza pełna konsternacji, w której to Xavier nie do końca wiedział jak ma, a raczej jak mógłby, odpowiedzieć na to pytanie. Czy Yuuki mu groziła? Owszem, niejednokrotnie. Zazwyczaj darła się na niego, że spóźnia się na ich sesyjki w chlaniu, aczkolwiek nigdy nie sądził, że były to poważne groźby, które Tenebris mogłaby wcielić w życie.
- Noo - baknął, wypuszczając ze świstem powietrze.
- Nie?
- No, to wszystko wyjaśnia. - Tenebris uśmiechnęła się szeroko, jakby samo to stwierdzenie było wyczerpującą odpowiedzią na pierwotne pytanie barda.
- Ekstra, dzięki, teraz moje życie jest sto razy łatwiejsze, generalnie to wszystko jasne - parsknął nieco zirytowany, wywracając oczami.
Tenebris natomiast nie poczuła się ani trochę urażona - wręcz przeciwnie - uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- To świetnie, bo jakbym ci groziła to byś już tu nie siedział.
I na tych słowach zakończyły się pytania barda na temat tego, jak Yuuki udaje się pozostać żywą przy tym, co wyczynia Lucyna. Po tej sytuacji stwierdził również, że i z tą informacją i bez niej życie przy Yuuki było ciężkie, więc machnął na to wszystko ręką.
- Cóż za widowisko!
Anielica, zaskoczona nagłym pojawieniem się czyjegoś głosu, prawie zmiażdżyła Lucynę pod pachą, nieco za mocno przytulając ją do boku. Zbyt zaaferowana sprzeczką pomiędzy demoniczną kurą i wałachem kompletnie nie zwróciła uwagi na to, że tak głośne hałasy mogły przyciągnąć ciekawskie spojrzenia. Bębenek równie zaskoczony zaprzestał kłapania zębiskami i stanął w miejscu, stawiając ciekawsko uszy i spoglądając w stronę z której dochodził głos. Yuuki szybko jednak rozpoznała postać Marty po burzy rudych włosów podskakujących sprężyście przy każdym, gwałtowniejszych ruchu. Kura Lucyna natomiast, choć z początku nie za bardzo zainteresowana samą Martą, teraz zaczęła już okazywać otwarcie swoją niechęć względem niej, sycząc wściekle i przecinając pazurami powietrze.
Tenebris cofnęła się asekuracyjnie krok w tył, jednak na jej twarzy zagościł szeroki uśmiech z jakim powitała kobietę.
- Marta, miło cię widzieć! Zajebiście, że jesteś musisz mi w czymś doradzić. - rzekła, po czym nie czekając nawet na reakcję ze strony kobiety, ciągnęła dalej: - No bo wiesz, Lucyna ostatnio strasznie źle się zachowuje, a ja ostatnio tak sobie myślałam co by z życiem zrobić. Nie mówię, że to moje obecne jest złe, bo ogólnie to jest super, gildia jest super i tak dalej, no ekstra jest. Ale ostatnio jak byłam na chacie to każdy mi jojczył, że tamta kuzynka to za mąż wyszła, a kolejna to też za mąż za jakiegoś bogatego dziada, a ta to dziesiąte dziecko ma, a ten to zakład pogrzebowy założył i fortunę zbija. Nawet się cieszą jak jedna chowa trzeciego męża i opija nowego. Masakra w ogóle za mąż wyjść. - Zrobiła minę zbliżoną do „bhle”, czując, jak przechodzi ją dreszcz. - Ale nie w tym rzecz, ja im wcale nie zazdroszczę, czy coś, nie o to chodzi. Niech sobie tam robią co chcą, niech się zabijają, kochają, błogosławię. Ale! - Yuuki prawie że krzyknęła z podekscytowania. - Też chcę coś robić i stwierdziłam, że będę hodować kurki.
Po tym jakże głębokim stwierdzeniu nastała chwila równie głębokiej ciszy. Tenebris zdążyła już wyobrazić sobie samą siebie wracającą na rodzinne, arystokratyczne posiadłości gdzie obwieszcza dumnie, że o to jedyna córka Avriel i Magnusa, wywodząca się ze starego, szanowanego rodu upadłych aniołów Tenebris będzie hodować kury.
Usta Yuuki wywinęły się teraz w diabelski, pełen ironii uśmiech, który sięgnął aż kącików jej piwnych tęczówek. Od zawsze wiadomym było, że anielica nie będzie trzymać się sztywno zasad jakie królowały w jej rodzinie od pokoleń i kiedy przyjdzie jej na coś ochota; po prostu to zrobi. Dziadek Regan na pewno byłby z niej w tamtym momencie bardzo dumny, a jego krokodyl Mariuszek zamerdałby wesoło ogonkiem.
- Myślę, że dzięki towarzystwu tylu kurek Lucynka wreszcie zacznie się lepiej zachowywać - oznajmiła po chwili, posyłając demonowi miażdżące spojrzenie. Ten jedynie zdobył się tym razem na cichy, złowrogi syk spod pachy kobiety. - To jak, pomożesz mi znaleźć dobre miejsce na moje kurki? To będzie taki zakład poprawczy dla Lucynki. No i jajka świeże będą.
Yuuki wyglądała na tak pewną siebie opowiadając Marcie cały swój pomysł, że w tamtym momencie nie było sił, które byłyby w stanie odciągnąć ją od tego, co zaplanowała. Nawet jeśli wszystko to wydawało się niezwykle głupie - dla Tenebris było zajebiste.
piątek, 20 listopada 2020
Od Syriusza cd. Aurory - Misja
Od Mattii cd. Anneith
Od Xaviera
Kład się blask świec na cienistych kształtach. Tańcowało światło w przeciągu, rozłażąc plamami na nocnych mrokach; wzruszony płomień migotał, rzucał blaskiem po meblach, gnieździł się pręgą w kocim runie. Wzniosła postać siedziała na krańcu wezgłowia, z łbem wysoko zadartym i sierścią wzburzoną. Chociaż drzemiąc, to nadal ślepiem śledził rozlazłe na podłodze cielsko, które ruchem, prawie że karaczana pełzał po ziemi, zaglądał pod wersalki, zamiatał brzuchem kurz spod wyposażenia. Chłopak coś tam szukał od dobrych kilkunastu minut; krzątał się z werwą, brzęczał biżuterią i w akompaniament co rusz odnosił się z komentarzami, które wyłącznie gnębiły cierpliwość i dobrą wolę Banshee.
— Nie zostawiłeś tego w Almerze? — odezwał się nagle demon. Wyraźne znużenie dźwięczało mu w głosie, a lekkie zdenerwowanie nadawało wypowiedzi oschłości, które w zamierzeniu miało uderzać w próżności Xaviera; na szczęście chłopak był zbyt wzburzony własnym problemem, aby bawić się w większe utarczki. — Nie wiem, kiedy ostatnio słyszałem, żebyś grał na tym wiośle.
— Nie ma takich możliwości. — Chłopak zerwał się spod mebli ze stękiem i trzaskiem w kolanach. Uderzył otwartą dłonią w płaszcz, podnosząc brud i gładząc przędzę. W rozeźleniu poprawił również wypruty z kołnierza żabot, który niegdyś opływał subtelnie pierś, a wówczas przez to całe zdarzenie wystrzelił spod nakrycia i sterczał, niczym siano na dość osobliwym strachu.
— Musiałem to gdzieś tu zostawić.
Ogarnął wzrokiem pomieszczenie; na ponów ocenił mroki panoszące się w drewnie, w zdobnych obiciach kanap oraz berżerek, a następnie chwycił za lichtarzyk, w którym blasku dotąd grzał się kocur. Przeniósł świecę na dalszą konsolę, po czym znów runął na kolana i bez większego onieśmielenia przyłożył policzek do dywanu, zaglądając pod fikuśne nóżki leżanki.
— Będąc tobą, zacząłbym przede wszystkim od własnego lokum.
— Masz mnie za idiotę?
Na kocim obliczu zamigotał ślad rozbawienia. Wyciągnął łeb, odsłonił napuszoną dumnie pierś, przez sam gest odpowiadając chłopakowi na rzucone ironie. Xavier przeklął go spod mebla.
— Sprawdziłem wszystkie swoje rzeczy. Nie ma tam lutni.
— Nie zgubiłeś tego, gdy oporządzałeś Bębenka?
— Byłem na stajni. Theo też nic nie widział.
— Lecznica?
— Niemożliwe.
— Może któraś karczma?
— Nie mogłem zostawić tego w miejscu, do którego się dopiero wybierałem.
Nagle ostre, donośne echo zabrzęczało po pomieszczeniu; demon na niespodziewane hałasy nastroszył sierść i z gniewnym grymasem odwrócił łeb w stronę barda. Z odmętów ciemności wystrzeliła butelka; z łoskotem poturlała się po wypaczonych deskach, zatoczyła półkole wokół mebla i wpadła w dłonie chłopaka. Xavier podniósł się z kolan, chwycił za płaszcz i wewnętrznym rąbkiem wytarł skurzone szkło. Uśmiechnął się szeroko na widok wytłoczonych nazw na nalepkach, lecz równie prędko opamiętał się, gdy zorientował się, że przecież nie tego szuka.
Westchnął więc ciężko i nieco zrezygnowany siadł obok demona; położył sobie butelkę między udami i od niechcenia zaczął podważać zalakowanie paznokciami. Kocur zainteresowany ruchami barda, lekko podniósł się na łapach, zerknął przez jego nogi, ale dla dumnych teatrzyków i tak parsknął w zdegustowanym uniesieniu.
— Byłby z ciebie większy użytek — mruknął cicho chłopak. Korek odskoczył pod jego palcami, subtelne pyknięcie na ponów zwróciło Xavierowi uśmiech. Wiedział, że przynajmniej w tym wszystkim zdoła się odrobinę pocieszyć niezważonymi alkoholami. — Gdybyś mi zaczął pomagać.
— Przecież pomagam.
— Rachunek sumienia mogłem sobie zrobić sam.
Kocur uniósł złote ślepia na lica chłopaka i zaraz odciągnął wzrok, unosząc w nadąsaniu łeb, wiedząc, że możliwie nie ma co liczyć na wspólne toasty. Chłopak z cichym westchnięciem odchylił się do tyłu, zapadł się w poduszkach. Usta przyłożył do szkła i wziął niezaprzeczalnie większy łyk, niżeli wymaga się przy kulturalnych degustacjach.
— Kot powinien przecież orientować się w ciemnościach. Nie dostrzegasz tu czegoś?
— Widzę tu wyłącznie idiotę.
Banshee nagle odskoczył; wybił się od obicia z większym impetem, niżeli mogło się spodziewać po takim masywie futra. Sprawnie uniknął rzuconą przez Xaviera poduszkę i z donośnym łoskotem runął na podłogę. Odsunął się o kilka metrów od rozeźlonego chłopaka; posłał mu rozbawione zerknięcia i możliwie zbierał się na komentarze, ale ostatecznie uniósł się z głośnym śmiechem.
— Żałosny ten bard, który nie ma nawet swojego instrumentu. Pośpiesz się i go odszukaj, bo aż szkoda patrzeć. — rzucił demon po chwili z nieco większą powagą, lecz głos i tak wciąż dźwięczał mu na wesołą nutę. Odwrócił się od barda, po czym zniknął w cieniu, ostatecznie powstrzymując się z reagowaniem na wszelkie rzucone ku niemu wówczas przekleństwa.
Ktoś chętny?
uwu