niedziela, 29 listopada 2020

Od Cahira — Event

Poranek nie należał do najpiękniejszych.
Srebrzyste, przymglone słońce spozierało spomiędzy stłoczonych nad Nowym Światem chmur. Wiatr dął, niósł zapach soli i oceanu, zapowiedź nadciągającej ulewy. W oddali, gdzieś ponad wzburzonym obliczem aksamitnie czarnego oceanu, bezgłośnie łyskały złote nitki gromów. 
Cahir w milczeniu siedział na marmurowym cokole fontanny. Wsłuchiwał się w szmer spadającej wody, obojętnie przyglądał się, jak lazurowa tafla marszczy się złotawo, drga, lekko pieni przy podbudówce. Szklista powierzchnia niekiedy uspokajała się, odbijała niebo; można było widzieć, jak płyną po niej pędzone wiatrem chmury. Ten staw odbite niebo w sobie czuje i żyje nieba błękitem, wyrecytował w myśli. Był to wers z książki, którą kiedyś pożyczył mu Ksander. Pokręcił głową, zdumiony, że wciąż go pamięta. Powinien był wyrzucić go z pamięci już dawno temu.
Mattia siedział obok, patrząc na stalową linię horyzontu, miejsce, w którym szarość nieba i smolista toń oceanu stapiały się w jedno. Wyglądał na pogrążonego w rozmyślaniach, wyraz jego twarzy był trudny do zinterpretowania. W pewnej chwili wstał, sięgnął do kieszeni, wyjął z niej monetę. Obrócił ją w palcach, podrzucił, złapał bez patrzenia, pełnym majestatu ruchem cisnął do wody. Krążek chlupnął, popłynął na dno jak mała złota rybka.
Cahir wydął wargi.
— Chyba masz za dużo pieniędzy.
— Możliwe — zgodził się Mattia, śmiejąc się jak człowiek, którego przydybano na robieniu czegoś niemądrego. — Może także chciałbyś spróbować? Podobno jeżeli wrzuci się koronę do fontanny i pomyśli życzenie, ma szansę się spełnić. 
— Naprawdę w to wierzysz?
Mattia usiadł na cokole, uśmiechnął się kącikiem ust.
— Ależ skąd. Ale sprawdzić nie zaszkodzi, prawda? Łap. — Rzucił w kierunku Cahira kolejną monetę. — Teraz twoja kolej.

piątek, 27 listopada 2020

Od Antaresa

Do świtu pozostało jeszcze kilka godzin, gdy Antares opuścił swój pokój i udał się do wyjścia, mrużąc oczy w panującej wokół ciemności. Nie założył swoich okularów. Nie widział bez nich dużo gorzej, jakoś sobie radził. A poza tym, tylko by mu teraz przeszkadzały.
Rycerz przemykał korytarzami odziany w najcieńszą koszulę i spodnie – zasłaniały akurat tyle, by nie urazić niewinności żadnej niewiasty, gdyby przypadkiem wpadła na Antaresa, nie dawały jednak żadnej ochrony przed panującą na zewnątrz temperaturą.
Dlatego gdy Antares wyszedł na zewnątrz, oddech aż uwiązł mu w płucach. Przejmujące zimno jesiennej nocy momentalnie przylgnęło mu do skóry, wysysając z niej całe ciepło. Zadrżał na całym ciele, instynktownie przycisnął dłonie do tułowia. Bose stopy rycerza skruszyły otulającą zeschłe liście szadź. Wystarczył ledwie moment, by mężczyzna poczuł, jak z zimna drętwieją mu palce.
Rycerz zignorował to wszystko, zamknął oczy i sięgnął myślami do swego daru. Poczuł, jak jego magia się budzi, jak rozpala się w jego piersi na podobieństwo ognia, jak przegania dojmujące zimno. Antares uwolnił magię, pozwolił jej rozlać się po swych kończynach, wypełnić płuca, sięgnąć oczu i otulić serce. Tak, jak jego ludzkie serce niestrudzenie biło tłocząc krew przez tętnice, tak teraz biło też jego magiczne serce, wypełniając wątłe ciało ogniem i mocą.
Gdy rycerz otworzył oczy, odległość ani mrok nie stanowiły już dla niego przeszkody. Widział wyraźnie, a przejmujący ziąb był dla niego raczej jak orzeźwiający wiatr. Antares odetchnął głębiej, i zaczął swoją poranną rozgrzewkę.
Na początku zrobił jedno kółko wokół budynku Gildii, ale trasa ta była zbyt łatwa, toteż mężczyzna poszukał trudniejszego szlaku w pobliskim lesie. Nie trzymał się jednak ustalonych ścieżek. Biegł tam, gdzie mu się podobało. Nie czując na sobie spojrzeń innych ludzi pozwalał sobie biec szybciej, wykonywać bardziej ryzykowne manewry. Widział i słyszał tak wyraźnie, w pełni kontrolował każdy swój ruch. Za każdym razem jego stopa lądowała idealnie tam, gdzie chciał, nawet jeśli był to omszały konar lub pokryty cienką warstewką lodu kamień.
W końcu rycerz przystanął. Dobył miecza. Zakręcił nim raz i drugi, rozgrzewając nadgarstki. Zamknął oczy, wyobraził sobie przeciwników.
Miecz gwizdał krótkimi, urywanymi westchnieniami, gdy Antares wyprowadzał szybkie, mordercze cięcia. Nie minęło wiele czasu, a na polanie na której ćwiczył, nie zostało ani trochę pokrywającej ziemię szadzi.
Rycerz poczuł, że zaczyna się robić jasno. Opuścił i schował miecz, a potem truchtem zaczął wracać w kierunku siedziby Gildii. Z rozczarowaniem zauważył, jak szybko wyrównał się jego oddech, jak mało się zmęczył. Cóż, trening w pojedynkę nigdy nie dawał mu tyle satysfakcji, co trening z drugim człowiekiem. Potrzebował znaleźć sobie jakiegoś partnera, nie był jednak pewien, z kim w ogóle mógłby zacząć taką rozmowę.
”Uuu, ktoś czuje się samotny, bo nie ma przyjaciół?” odezwał się dobrze mu znany, złośliwy głos. Antares go zignorował.
”Ze swoimi akrobatycznymi sztuczkami będziesz idealnie pasował do tego cyrku. Mają tu nawet tresowaną żabę, widziałeś? Jeszcze nosi cylinder, no boki zrywać...”
Antares nic nie odpowiedział. Jeśli wystarczająco uparcie ignorował tego drugiego, w końcu mu się nudziło i milkł. Niestety przybycie do Gildii dostarczało mu mnóstwa nowych bodźców i mag sypał bluźnierstwami jak z rękawa.
”Ja już wiem, z kim ty byś się chciał zaprzyjaźnić. Jak mu tam było? Ten duży i zielony… Ogr! Ha ha ha!” Antares skupił się na powolnym wyciszeniu swojej magii czekając, aż ten drugi skończy śmiać się z własnych żartów, ale drgnął nagle, bo i śmiech urwał się jak uciął nożem.
”Zazdrość, to takie brzydkie, nierycerskie uczucie, nie sądzisz?”
Ten drugi zazwyczaj był niegroźny, potrafił jednak dopiec Antaresowi do żywego. Oczywiście, że poprzedniego wieczoru rzucił mu się w oczy jeden z gildyjczyków – bardzo trudno było przeoczyć kogoś, kto mierzył ponad dwa metry. Antares zaraz ocenił, że idealnie nadawałby się do rycerskiej zbroi, robiłby dokładnie takie wrażenie, jakiego Antares nigdy by nie wywołał. Ze swoim potężnym wzrostem i masywnymi barkami mógł po prostu przyjść i powiedzieć “Nie bójcie się, oto jestem!” i już. Wszyscy by wiedzieli, że oto pojawił się bohater, który ich ocali.
Antares już prawie poradził sobie z kompleksami związanymi ze swym wyglądem. Prawie. Ten drugi skutecznie jątrzył wszelkie jego bolączki, bo choć Antares starannie ukrywał przed nim wszystkie swoje myśli, ten drugi był jednak bardzo inteligentny, i na dodatek towarzyszyły rycerzowi cały czas.
”Zamilcz. Twoje uwagi są nie na miejscu.” odpowiedział tylko, ale była to słaba riposta. Ten drugi tylko się roześmiał.


Można adoptować. Dziecko powinno mieć dwoje rodziców, prawda? No to drugie opko robi wzium

Od Antaresa

Sir Roderyk nie omieszkał przekazać Antaresowi całej swojej wiedzy o tym, jaki powinien być idealny rycerz. Jak ze wszystkim, jedne elementy były dla mężczyzny łatwiejsze, inne nieco trudniejsze. Do tych pierwszych należała walka mieczem - dla młodego rycerza stal była naturalnym przedłużeniem ramienia i czuł się niemal nagi, nie czując tego charakterystycznego ciężaru przy swym lewym boku. Do drugiej kategorii należały wszelkie umiejętności dworskie. Mimo najlepszych chęci, Antares nie potrafił ładnie się wysławiać, a prowadzenie kurtuazyjnej rozmowy o niczym było ponad jego możliwości. Starał się. Bardzo się starał. Ale bez konkretnego tematu słowa miast wartko płynąć, tylko wyciekały leniwie niczym woda z dziurawego wiadra.
Mistrz Cervan przyjął go w swym gabinecie i chociaż Antares był przygotowany na jakąś dyskusję, konieczność przekonania mężczyzny że rycerz będzie świetnym wsparciem dla Gildii, nic takiego nie miało miejsca. Cervan pokiwał głową, powiedział “Witamy w Gildii” i poprosił swego zastępcę, Ignatiusa, by ten zaprowadził Antaresa do jego pokoju. Antares ledwo zdążył się tam rozpakować, a przyszła już pora posiłku. Pora, kiedy będzie mógł zapoznać pozostałych członków Gildii. Powinien z nimi porozmawiać i zrobić dobre pierwsze wrażenie. W końcu nie wie, kto z nich może stanąć u jego boku, gdyby trzeba było potykać się ze smokiem, prawda?
Antares zszedł do Głównej Sali i objął pomieszczenie wzrokiem. Od pewnego czasu cieszył się ciszą w swojej głowie – ten drugi wydawał się jakoś mniej aktywny, ale jego nagłe wybudzenie się jasno dało do zrozumienia, że po prostu zbierał siły.
“Patrz, demon! Chodź, weźmiemy go sobie!” odezwał się nagle, ale Antares nawet nie drgnął. Pozwolił sobie tylko zerknąć w stronę wyróżniającej się postaci.
“Łeb ma jak stary, śmierdzący cap, ale czego się spodziewać po demonie. Zakujemy go w dwimeryt, będzie doskonałym zbiornikiem magii…”
“Zgasi cię jak świeczkę” odpowiedział mu Antares, odwracając wzrok od demona i zerkając gdzie indziej. Kto wyglądał na najbardziej rozmownego? Rycerz potrzebował chwili, żeby się skupić. Ten drugi nie przestawał zalewać go potokiem słów.
“Zostaw tych dwóch pajaców w gwiazdki… Tego złodziejaszka za dychę i siedzącą koło niego papugę z lutnią też, są nic nie warci… Oo, są jakieś panie! Chodźmy do tamtej rudej. Wiesz, że lubię rude?”
Antares podziękował kucharce za talerz z jedzeniem i puścił mimo uszu komentarze tego drugiego. Irytowało go, jak bardzo nie miał szacunku do niewiast…
“Ruda siedzi z bachorem. Może to jej? Dobra, usiądźmy gdzie indziej, nienawidzę dzieci… Ej, ta z białymi włosami jest niczego sobie, chodź do niej!”
Antares ruszył między stoliki, puszczając mimo uszu komentarze swojego alter-ego. Rycerz instynktownie kierował się ku podobnym sobie osobom, ku wojownikom, ale wszyscy jak jeden mąż siedzieli przy jednym stoliku, przy którym nie było już miejsca na kolejną osobę. Czy powinien mimo wszystko do nich podejść? Z nimi najlepiej by mu się rozmawiało. Czy powinien może wybrać kogoś, kto siedział kompletnie sam? Wtedy miałby przynajmiej szansę się wypowiedzieć. Czy może raczej wybrać kogoś, kto najprzyjaźniej wyglądał? Z takimi osobami najszybciej łapał kontakt.
Cóż, trzeba było szybko podjąć jakąś decyzję…


Dzień dobry, można adoptować.

Knighthood lies above eternity
it doesn’t live off fame, but rather deeds



Antares

Rycerz | 25 lat | 12.12 | Defros
Smukła sylwetka, delikatne dłonie i nieśmiały głos. Do tego okulary i zdobne odzienie. Na pierwszy rzut oka można by pomyślec, że ten miecz przy pasie to tylko dekoracja. Wprawne oko szybko jednak by dostrzegło, że to wypróbowana stal, która widziała wiele bitew. Wyważony krok, proste plecy i uważne spojrzenie, które zawieszało się na moment na dłoniach rozmówcy, taksowało sylwetkę – wszystko to świadczyło o tym, że ów “zniewieściały chłopaczyna” jest czymś więcej, niż na to wygląda.
Antares słabo pamięta swoje wczesne dzieciństwo. Nie pamięta też dnia, w którym zaczął podążać za sir Roderykiem, podstarzałym błędnym rycerzem, który początkowo nie chciał brać ze sobą ledwie odrastającego od ziemi dzieciaka. Na swą zgubę miał jednak miękkie serce, toteż mały Antares (bo tak nazwał sobie dzieciaka) został szybko jego giermkiem.
Sam rycerz początkowo wiązał niewielkie nadzieje z tym, że drobny i chudy dzieciak pójdzie w jego ślady. Antares miał jednak coś, czego sir Roderyk się nie spodziewał. Dar magii.
Rycerz początkowo zasugerował, że pomoże mu znaleźć jakiegoś maga-mentora, który nauczy go zapanować nad swym darem i będzie szkolił w trudnej sztuce władania czarodziejską mocą. Antares nie chciał jednak o tym słyszeć, będąc całkowicie skupionym na jedynej drodze życiowej, jaką dla siebie widział. Przyrzekł sir Roderykowi, że opanuje swój dar na własną rękę i że magia nie będzie przeszkadzała mu w podążaniu za najwyższymi ideałami Kodeksu Rycerskiego.
Złożoną przysięgę Antares cenił wyżej, niż własne życie. Budzącą się w nim moc magiczną zaczął kierować nie na zewnątrz, by wpływać nią na rzeczywistość, ale do wewnątrz. Tam, gdzie jego drobne ciało nie miało dość siły, tam kierował strumień swojej mocy i z wiekiem opanował tę sztukę na tyle dobrze, że jest to dla niego już naturalne. Jego wątłe ramię z łatwością dzierży ciężki miecz, a chude nogi potrafią pokonać każdą przeszkodę.
Antares jest małomówny i nie dzieli się swymi przemyśleniami z tymi, których słabo zna. Mogłoby się wydawać, że sir Roderyk był jedynym, który wiedział o chłopaku wszystko, jednak nawet on nie był świadom jednej rzeczy.
Antares nie jest sam w swojej głowie.
Nie wiadomo, czy jego druga jaźń powstała, bo Antares zbyt dosłownie brał sobie słowa sir Roderyka o tym, że musi opierać się “złym podszeptom serca”, czy może był to skutek jego nieumiejętności w rozwijaniu własnego daru magii. W każdym razie ten drugi, jak Antares zwykł o nim myśleć, jest pełnoprawnym magiem i gardzi wszystkim, co reprezentuje Kodeks Rycerski. Rycerzowi udaje się z powodzeniem trzymać swoją drugą jaźń w ryzach, jeśli jednak kiedykolwiek przejęłaby nad nim kontrolę, Antares woli nie wiedzieć, co by się stało. Ten drugi dysponuje innym rodzajem magii, brudnym i destruktywnym, którego Antares nigdy by nie użył. Do tego mówi, wciąż rzuca jakieś uwagi i komentuje. Rycerz nauczył się nie zwracać uwagi na ten potok bluźnierstw, jednak czasem i jemu puszczają od tego nerwy.

Dzień dobry, oto nowa bułka do tulenia. Art przedstawia Nakajimę Atsushiego z Bungo to Alchemist (jestem monotematyczna). Można się częstować, w razie czego zapraszam do konsultacji.

środa, 25 listopada 2020

Od Isidoro cd. Iry

Isidoro był człowiekiem wybiórczo spostrzegawczym. Co prawda był w stanie bez problemu dostrzec niewielkie zmiany w pozycji gwiazd, nie umykały mu też subtelności w rodzaju delikatnego migotania ich światła, które potrafiło zwiastować zarówno pomyślność, jak i problemy. Jednak spostrzegawczość astrologa tutaj się kończyła i pozostawał on cudownie nieświadomy tego, że swym niskim wzrostem zmuszał towarzyszącego mu człowieka do ciągłego garbienia się. Z resztą trudno było powiedzieć, co zrobiły sam Isidoro, gdyby ktoś zwrócił mu na to uwagę. Zapewne nie zrozumiałby nawet owej potrzeby, jako że działania innych osób najczęściej stanowiły dla niego całkowitą tajemnicę.
Twarz Isidoro nie wyrażała zbyt wielu emocji, jednakże pojawienie się Buby wywołało na niej pogodny uśmiech. Astrolog lubił zwierzęta i sam nie był w stanie nawet jednoznacznie powiedzieć, czy większą sympatią darzy ptaki, zwierzęta gospodarskie, domowe, czy może jeszcze inne. Dość jednak powiedzieć, że sokół od razu przyciągnął jego wzrok i astrolog co jakiś czas odwracał się w trakcie podróży, przepatrując niebo w poszukiwaniu pierzastego przyjaciela Iry.
Droga do domu pana Tennesley minęła im zaskakująco szybko. Isidoro co prawda nie był zbyt gadatliwy, ale chętnie udzielał odpowiedzi na zadane przez Irę pytania, chociaż po drugiej stronie było widać, że nie wszystkie owe odpowiedzi są zrozumiałe. Astrolog obracał też w myślach całą sprawę zaginięcia Andreasa. Czuł przez skórę, że sytuacja była o wiele bardziej pokomplikowana, niż by się to mogło wydawać. Poza tym sam Vincent Tennesley chyba swoimi podejrzeniami i hipotezami tylko zaciemniał obraz sytuacji, astrolog nie był jednak w stanie stwierdzić, które konkretnie pomysły kupca były chybione i dlaczego.
— Chyba… — zaczął nagle Isidoro czując, że sam po prostu nie zinterpretuje wszystkiego. — Pan Tennesley zna swojego syna słabiej, niż myśli. Tak czuję — dodał i popatrzył na Irę.
— Dlaczego tak sądzisz? — Pytanie Iry sprawiło, że Isidoro jakoś musiał ułożyć swoje nieco płynne przeczucia w sensowną odpowiedź. To pomogło mu zebrać myśli.
— Pióro. Pan Tennesley mówił, że to ważny przedmiot dla Andreasa. Ale to nieprawda. Jakby… — Isidoro zawiesił głos, zmarszczył brwi, wykonał nieokreślony gest ręką, starając się jakoś ubrać swoje myśli w słowa. — To, że prezent od matki, i się z nim nie rozstaje, wszystko podpisuje… I że zawsze chodzi tą samą drogą do Berck. Na inwentaryzację. Że ta sama pora, wszystko ustalone. — Isidoro dorzucał kolejne urywki w średnio udanej próbie przekazania swoich myśli. — Jest tego pewny, ale…
Astrolog ponownie zawiesił głos. Był wdzięczny Irze za to, że cierpliwie czeka, aż w końcu wypowie wszystkie swoje myśli.
— To nie jest ten rodzaj pewności, który bierze się z dobrego poznania drugiej osoby, ale raczej z podjęcia założenia a priori odnośnie tego, jaka jest — wypalił w końcu i zerknął na Irę by sprawdzić, czy jego słowa w ogóle dotarły. Zobaczył, jak Ira kiwa powoli głową:
— Coś w tym jest. Moje wrażenie jest podobne. Myślę, że tak jak powiedział pan Tennesley, najwięcej dowiemy się na miejscu, w domu gdzie mieszkał Andreas. A jeśli chodzi o ten przedmiot… Potrzebujesz czegoś, co jest ważne dla zaginionego, tak?
Isidoro przytaknął.
— Im bliższy sercu przedmiot, tym jest mi łatwiej znaleźć osobę. Ten tutaj... — wyciągnął pióro — ...nie był bliski sercu. Był często trzymany w dłoni. Ale nic więcej.


W końcu mężczyźni dotarli do posiadłości pana Tennesley, gdzie mieszkał wraz z synem i żoną. Żony jednak na razie również nie było – służba przekazała im, że wyszła załatwić jakieś sprawunki, ale zamierzała wrócić przed wieczorem. Widać oboje rodzice Andreasa byli ludźmi przedsiębiorczymi, którzy nie marnowali czasu.
Po okazaniu listu dom Tennesleyów stanął przed gildyjczykami otworem. Kamerdyner zafrasował się nieco, gdy Isidoro poprosił o otwarcie pokoju Andreasa, ale spełnił prośbę, chociaż nie opuszczał obcych na krok. Astrologowi to nie przeszkadzało – obecność dodatkowej osoby go nie rozpraszała.
Isidoro wydobył z torby podłużny futerał, z którego wyjął swoje wahadełko. Kątem oka widział tylko, jak Ira przechadza się po pokoju, zawieszając wzrok na znajdujących się w nim przedmiotach.
Pokój się nie wyróżniał. Stało tu posłane przez służbę łóżko, z pościelą nakrytą zieloną, pikowaną kapą. W nogach łóżka stała skrzynia na ubrania, a kawałek dalej była również szafa pełna ubrań i bibelotów. Pod oknem znajdowało się biurko z niewielkim sekretarzykiem i lampka oliwna. Nie było tu ani jednego elementu, który czyniłby pokój unikalnym, który powiedziałby cokolwiek o charakterze mieszkającej tu osoby.
Astrolog wypuścił wahadełko i pozwolił obsydianowi zawisnąć swobodnie na srebrnym łańcuszku. Isidoro powoli chodził po pokoju, z uwagą obserwując łagodnie kołyszący się kamień. Przystanął przy biurku i przy szafie, postał chwilę nad łóżkiem i nad skrzynią, przeszedł się przy każdej ścianie, pokręcił się chwilę po samym środku pokoju, ale wahadełko nie wydawało się specjalnie zainteresowane żadnym fragmentem pokoju. Astrolog się zafrasował, tym razem dużo bardziej. Wydawało mu się wręcz nierealne, by pokój, w którym Andreas mieszkał całe swoje życie znaczył dla niego tak niewiele, by był tak całkowicie dla niego obojętny…
— Czy jest jakiś większy cel w pańskim… działaniu? — zapytał nagle kamerdyner.
Isidoro odniósł wrażenie, że mężczyzna jest nieco zdenerwowany, nie wiedział jednak, co mogłoby być tego powodem. Ani on, ani Ira nie próbowali przecież niczego ukraść, wszystkie ich działania były jawne, więc mężczyzna nie miał powodów, by obawiać się o rzeczy należące do jego pracodawców. A jednak było coś, co go denerwowało…
— Ręka — wypalił nagle Isidoro, podchodząc do kamerdynera. — Pańska ręka. Proszę ją wyciągnąć.
Mężczyzna początkowo się cofnął.
— Ja naprawdę nie wiem, co pan próbuje zrobić.
— Pomóc — odpowiedział zgodnie z prawdą Isidoro.
— Proszę go posłuchać. — Słowa Iry widać przeważyły, bo kamerdyner niepewnie wyciągnął rękę do Isidoro.
Astrolog zawiesił wahadełko nad dłonią służącego i w skupieniu wpatrywał się w obsydian. Kamień przez pewien czas kołysał się leniwie nad wnętrzem dłoni, po chwili jednak zaczął zakreślać delikatne łuki nad linią głowy. Isidoro puścił rękę kamerdynera i jeszcze raz obszedł pokój. Tym razem wahadełko wydawało się o wiele bardziej ożywione i gdy astrolog podszedł do łóżka, zaczęło intensywniej się kołysać.
— Mam coś — powiedział i przyklęknął przy łóżku. Zajrzał pod spód i jego oczom ukazał się ledwo widoczny, metalowy pierścień przymocowany do jednej z desek – ewidentnie była tam jakaś skrytka. — Potrzebuję trochę pomocy — odezwał się do Iry.

wtorek, 24 listopada 2020

Od Yuuki cd. Pelagoniji

   Tenebris, słysząc niewinny, dziecięcy głosik poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku, jak gdyby zacisnął się na nim niewidzialny supeł. Do tej pory niespecjalnie martwiły ją sytuacje, kiedy to jej demonicznej kurze udawało się wymknąć z jej objęć i z zasięgu wzroku, deptając swoje własne ścieżki. A sytuacje te zdarzały się na szczęście rzadko, gdyż sama Lucyna po trzeciej, i prawie udanej, próbie ucieczki na własnej skórze przekonał się, co to znaczy zdenerwować Tenebris - i gorzko tego pożałował. Poza tym owe nieobecności Lucynki nigdy nie trwały długo; Yuuki jakimś cudem zawsze udawało się dość szybko znaleźć swojego demonicznego pupilka - na całe szczęście w porę przed tragedią. 
   Kobieta przyspieszyła nieco kroku, przed oczami mając już niemiły scenariusz tego, co mogła zastać za zakrętem. Domyślała się na kogo mogła wpaść Lucyna i nie do końca zadowolona była z ciszy, jaka nastała chwilę później. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów dopadł ją prawdziwy stres na samą myśl o tym, że demoniczna kura mogłaby zaatakować dziecko.
   — Wypatroszę cię, słowo daje.
   Tenebris niczym huragan wypadła zza kurtyny krzewów, a jej peleryna wraz z piórami załopotały złowieszczo, podrywając się do góry. W każdej chwili gotowa była pochwycić Lucynę z powrotem w swoje stalowe objęcia i wystosować jej odpowiednią karę, a jednak zdziwiła się mocno widząc w chwilę później dość niecodzienną scenę. 
   Kura Lucyna, przycupnięta na swoich krótkich, demonicznych nóżkach, jak zawsze łypała złowieszczym wzrokiem na wszystko wokół, ale, z włożonym w swoje czarne pióra białym kwiatuszkiem.  Co dziwniejsze siedząca obok roześmiana Pelagonija podsuwała demonowi coraz to więcej kwiatków, a ten siedział spokojnie, jak gdyby nic, co jakiś czas wydając z siebie dziwne, sycząco-gdaczące dźwięki. 
   Scena ta była na tyle nieprawdopodobna, że Yuuki w pierwszej chwili przystanęła od razu w miejscu, spoglądając to na Lucynę, to na małą Pele. Pomyślała, że może ktoś podmienił jej kurę, jednak szybko wytrąciła tę myśl z głowy, wiedząc, że nie ma na świecie drugiej tak paskudnie pięknej i złej kurki jak Lucynka. Kobieta nie mogła uwierzyć, że demon, który na codzień starał się jak tylko mógł, aby kogoś solidnie okaleczyć, teraz siedział potulny niczym baranek, dotrzymując towarzystwa najmłodszej członki Gildii. 
   W końcu Yuuki otrząsnęła się z chwilowego szoku, zamrugała szybko kilka razy, chcąc upewnić się, że to co widzi jest prawdziwe, po czym podeszła bliżej. 
   — Pelciu, słońce, co tu robisz z kurą Lucynką? — Anielica uśmiechnęła się do dziewczynki, natomiast Lucyna widząc swojego opiekuna wzdrygnął się niespokojnie, zapewne zdając sobie już sprawę, że tym razem nigdzie nie ucieknie. 

Od Iry CD. Isidoro

 

Siedział przy czymś na kształt gołębnika. Czytał wiadomość raz za razem. Zostało mu przydzielone jakieś zadanie. Przez ciągłe otwieranie i zamykanie na nowo kartki, zmiętosił ją niemiłosiernie, przez co wiadomość wyglądała na o wiele starszą. Właściwie to należał do Gildii więc czy spodziewał się, iż nie będzie absolutnie żadnych zadań? To nie tak, iż ich nie chciał bądź miał cichą nadzieję na rozwiązanie się problemu samemu. Chodziło bardziej o to, iż ma to zadanie zrobić z kimś. Szczegóły wciąż pozostawały niejasne, ale wszystkiego miał się dowiedzieć w gabinecie Mistrza Cervana. Musiał tylko czekać na swego towarzysza, którego gwałtowny trzepot skrzydeł usłyszał zaraz po tej krótkiej myśli, zupełnie jakby przywołał go właśnie tym. Sokół usiadł na jego lewym ramieniu, na którym znajdował się specjalny skórzany naramiennik, który pozwalał mu wylądować na właścicielu bez krzywdzenia go. Wyciągnął do niego dłoń i postukał go po dziobie trzy razy, uśmiechając się przy tym delikatnie. Powoli zabrał dłoń i cichym głosem odezwał się, kierując w jego stronę również wzrok. 
- Będzie dobrze Buba. Niepotrzebnie się denerwujesz. - zwierzę przekrzywiło łepek, spoglądając na sokolnika, nie rozumiejąc nic z wypowiedzianych przez niego słów. Rozumiał proste komendy jak “leć” czy gwizdanie jednakże towarzysz do pogawędek z niego był żaden. Ira westchnął głośno i wstał w akompaniamencie trzepoczących skrzydeł. Ptak jednakże pozostał na swoim miejscu, stróżując okolicę swoim uważnym wzrokiem. 
- Lepiej już ruszać, nieprawdaż? Nie można się zbyt bardzo spóźnić. 

***

Stojąc przed wejściem do budynku, poklepał swego przyjaciela delikatnie po lewej szponiastej nodze, na co ten niemalże natychmiast wzbił się w powietrze i przysiadł na najbliższym daszku, lustrując okolicę jak i swego opiekuna. Ira westchnął głośno, spoglądając zdenerwowany w stronę sokoła. Opuścił wzrok na drzwi, które popchnął, aby wejść do środka. Wahał się chwilę jednak myśl o tym, iż może komuś pomóc była trochę silniejsza od pełnego umysłu wahań. Próbował się usprawiedliwiać, iż robi to z dobroci serca jednakże prawda była taka, iż robi to również, aby pomóc samemu sobie. Wydawało mu się, iż odgłosy kroków odbijają się pustym echem a mijając jakąkolwiek osobę spuszczał wzrok na podłogę. Wiedział, iż spoglądają na jego bliznę, ale niemalże już wszyscy chyba przyzwyczaili się do tego widoku więc i to nie uprzykrzało tak codziennego życia. Wolał to od tego przeklętego echa. Przypominał mu o wielkiej bibliotece i ciszy, jaka panowała podczas gdy magowie studiowali stare księgi bądź uczyli się zaklęć. Gdy nie wolno było nawet oddychać zbyt głośno. “Możesz być trochę ciszej?”. Delikatnie się skrzywił, przez co wyglądał jakby zjadł właśnie coś kwaśnego i zaczął iść zdecydowanie ciszej. Zatrzymał się stojąc przed drzwiami do gabinetu Mistrza Gildii. Wziął głęboki wdech i wydech, po czym delikatnie zapukał. Właściwie nie czekając na odpowiedź wszedł niemalże natychmiast lustrując wzrokiem każdą osobę znajdującą się w środku. Uśmiechnął się delikatnie lewym kącikiem ust. Dłonie trochę mu drżały jednak podszedł i uścisnął każdą inną rękę znajdującą się w gabinecie. Usiadł na wskazanym przez Mistrza miejscu i mimowolnie obrócił głowę, aby dojrzeć swego towarzysza w przyszłym zadaniu. Chyba nie kojarzył go chociaż nie mógł być tego do końca pewny. Jego uwaga szybko została przeniesiona na szlachcica i jego problem. Zmarszczył brwi słuchając problemu, po czym odezwał się trochę niepewnym głosem. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz będzie kogoś szukać jednakże tym razem sposób zniknięcie był… inny. Słuchał mężczyzny i nawet rzucił okiem na listę nazwisk. Było ich całkiem sporo i na pewno pomagało to, iż każdy miał wypisany teoretyczny powód - chociaż wydawało mu się mocno, iż połowa tych rzeczy była wypisana ze zbyt przerośniętego ego “najbogatszego kupca w okolicy”. Potaknął parę razy głową, próbując już wymyślić gdzie mogą zacząć. Wtedy wtrącił się do tej pory cicho siedzący szaro włosy chłopak. Przedmiot? Blondyn zmarszczył brwi kompletnie nie rozumiejąc o co chodzi, jednakże Cervan bardzo szybko wyjaśnił sytuację nie tylko kupcowi, ale i nowemu towarzyszowi. Czy słyszał coś o astrologach? To były te osoby od gwiazd, nieprawdaż? Jego twarz widocznie się rozluźniła, chociaż wciąż nie rozumiał, po co w takim wypadku mu konkretny przedmiot. Przyglądał się przez moment jak niebieskooki ściska mocniej pióro i marszczy brwi, wyraźnie zawiedziony. Czy to nie był przedmiot o jakim myślał a jeśli tak to co takiego mu się w tym nie spodobało? Sokolnik powrócił wzrokiem do szlachcica i odezwał się trochę niepewnie. 
- Posiada może Pan jakieś inne przedmioty powiązane z Pańskim synem? - widząc zmarszczone brwi kupca Ira zreflektował się i pokiwał delikatnie głową. 
- Może podobne rzeczy uda nam się gdzieś znaleźć u handlarzy co by oznaczało, iż rzezimieszki, które go porwały postanowiły spieniężyć jego dobytek. - kupiec przez moment się zastanawiał, lecz ostatecznie skinął raz głową zgadzając się ze słowami blondyna. 
- Jednakże nie mam przy sobie więcej jego rzeczy. Moglibyście może rozejrzeć się po jego pokoju? - sokolnik potaknął energicznie głową parę razy stwierdzając, iż to dobry pomysł. Zerknął kątem oka na astrologa, któremu chyba również pomysł się spodobał. Mistrz gildii przez chwilę podumał, po czym odezwał się do dwójki, która przyszła wykonać zadanie. 
- Dobrze więc. Isidoro, jeśli uda Ci się go wyczuć, daj natychmiast znać. Panie Vincencie, może w takim razie już wyślemy ich na poszukiwania gdy w tym czasie razem spróbujemy ustalić ostatnie miejsce pobytu Pańskiego syna? - kupiec skrzyżował ramiona na wysokości swojej klatki piersiowej i westchnął głośno. 
- Nie podoba mi się, aby obcy kręcili się po domu, jednakże ktoś ze służby powinien wam otworzyć i wskazać odpowiednie miejsce. - powiedziawszy, mężczyzna ściągnął z palca pierścień z sygnetem i poprosił mistrza o kawałek papieru jak i pióra. Spisał na prędko wiadomość i przekazał wszystko dwójce nowych towarzyszy. Jako iż, Isidoro trzymał w dłoni już prędzej wręczone pióro, papiery tym razem do rąk dostał Ira, który pokiwał z determinacją gdy Pan Tennesley tłumaczył jak dostać się do jego posiadłości, gdyż do pokoju jego syna podobno miała zaprowadzić ich służba. Pożegnali się wszyscy i życzyli powodzenia nawzajem, po czym opuścili gabinet. Ira spojrzał niepewnie w stronę astrologa, ściskając w dłoni papier, który pozwoli im dostać się do posiadłości. Blondyn był wyższy od Niego. “Jesteś niżej”. Zgarbił się mimowolnie delikatnie tak, aby być od niego trochę niższym. Wyciągnął w jego stronę drugą dłoń z delikatnie krzywym uśmiechem. 
- Ira Bright. Mam nadzieję, że pójdzie nam świetnie. - dojrzał ten błysk zawahania się na twarzy gołębiowłosego, jednakże po chwili delikatnie, niemalże ostrożnie uścisnął mu dłoń. Odezwał się bardziej intensywnie przyglądając się jego dłoni. 
- Isidoro D'Arienzo… - Ira puścił jego dłoń powoli z nieschodzącym delikatnym uśmiechem. Denerwował się to fakt, ale jednocześnie miał gdzieś tam z tyłu głowy, iż to właśnie ta chwila gdy przeżyje jakąś wspólną przygodę. Może niezbyt dużą i ważną, ale na pewno ciekawą. 
Wychodząc z budynku blondyn gwizdnął przeciągle, przez co po chwili na jego ramieniu wylądował jego pierzasty przyjaciel. Postukał go trzy razy po dziobie i odwrócił głowę w kierunku nowego towarzysza. 
- To jest Buba. Można go nazwać moim towarzyszem. - uśmiechnął się cieplej - Ruszajmy. - zagwizdał krótką melodię, na co sokół zaskrzeczał cicho i wzbił się w powietrze krążąc nad dwójką, która właśnie ruszyła w stronę miasta z kompletnie nowym zadaniem.


OVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVOVO

[1136]


Od Eilis CD. Klemensa

Ta konkretna wiedźma była… wątłej budowy. Było na pierwszy rzut oka widać, iż Klemens to mężczyzna jednak raczej taki co przesiaduje całymi dniami z nosem w książkach niż rzeczywiście na roli. Rudowłosa jak do tej pory bardzo starannie unikała tego typu spotkań z “mądralami” gdyż zawsze wydawało się jej, iż zadzierają nosa zbyt bardzo do góry. Niezbyt miło się z kimś rozmawiało, gdy ten ktoś na przód założył, iż jesteś o wiele niżej na poziomie intelektualnym a to tylko dlatego bo machasz sobie młotem i nie potrafisz czytać. Skrzywiła się delikatnie do tej myśli ale tylko na chwilę - jakby zjadła dosyć kwaśne jabłko. Czarnowłosy był pod tym względem trochę specyficzny i może dlatego Pani kowal jeszcze tutaj siedziała przy herbacie. A co do budowy… była większa prawie od wszystkich kobiet i od niektórych mężczyzn, więc była niejako do tego przyzwyczajona, jednak jakoś największy problem do tej pory mieli z tym mężczyźni. Była to dla nich niejako ujma dlatego też Eilis lubiła ich drażnić w tych drobnych sprawach. Tak chociażby jak tego młodego szczurka który cały czas z niegasnącym zapałem przychodził jej pomagać czy też bardziej uczyć się kowalstwa by po dwóch godzinach wrócić do siebie do domu z obrażoną miną. Nie wszystkich w ten sposób drażniła, ale coś jej mówiło, iż Pana wiedźmę będzie się jej zaczepiać wyjątkowo dobrze. Rozluźniła się trochę bardziej i pozwoliła sobie na delikatne przymknięcie oczu. 
Widząc jak napina “muskuły” podniosła jedną brew do góry jednocześnie uśmiechając się delikatnie prawym kącikiem ust. W jej oczach wyglądało to całkiem uroczo. Trochę jak chłopiec pokazujący swoim koleżankom z podwórka, jaki to On już silny i dorosły nie jest. Właściwie to z nią było trochę podobnie tyle, że Ona stała po tej drugiej stronie gdzie ganiała chłopaków i się z nimi po prostu bijąc czy też pokazując im, iż dziewczyna w ogóle nie musi być słabsza i mniejsza. Słysząc kolejne imię, którego nie mogła nigdzie przykleić, powtórzyła cicho pod nosem.
- Smoła? - mężczyzna potaknął energicznie głową, jednocześnie odstawiając napar na stolik. Kobieta wodziła za nim wzrokiem teraz naprawdę ciekawa jego towarzysza. Skoro był wiedźmą to nie powinien być czarny kot? Skarciła siebie za myślenie ponownie “bajkami” jednak nie mogła pozbyć się wrażenia, iż bardzo by mu takowy zwierzak pasował. Widząc jak próbuje coś sięgnąć z szafy mówiąc przy tym “niunia” o mało co nie opluła się herbatą. Parsknęła cicho w porę zakrywając usta wolną dłonią. Odstawiła rozbawiona kubek na stole i wstała, prędzej odsuwając delikatnie krzesło. Stanęła zaraz za Klemensem, który już stał na palcach i spokojnie sięgnęła rzeczywiście po czarnego kota najwyraźniej drzemiącego na szczycie szafy. Uśmiechnęła się bardziej do siebie i do swojej wcześniejszej myśli. Słysząc mężczyznę, podniosła jedną brew do góry i podała mu delikatnie zwierzę. Kiedyś w stosunku do kotów była o wiele bardziej delikatniejsza bojąc się, iż może je uszkodzić przy pierwszym lepszym podnoszeniu z ziemi. Wyglądają na całkiem kruche istoty, trochę jak te wszystkie rzeczy w domku Pana wiedźmy. Jednakże, od kiedy Żar zawitał do jej kuźni, dobrze wie ile potrafią te stworzenia znieść i jak bardzo lubią być przyciskane jeśli to ma jakikolwiek sens. Gdy mężczyzna przejął już swoje zwierzątko, rudowłosa uśmiechnęła się szerzej ukazując przy tym zęby, słysząc słowa Pana Wiedźmy. 
- Jeśli chcesz iść do mnie do kuźni, musisz przyzwyczaić się do moich przystryczków. Nie musiałbyś ich słuchać, gdybyś był wyższy. Albo silniejszy. Albo, gdybym Cię nie lubiła. - przewróciła oczami wraz z wzruszeniem ramionami, jakby to było coś zupełnie oczywistego i powolnym krokiem podeszła do swojego krzesła, nie przestając się przy tym uśmiechać trochę szelmowsko. Było tutaj naprawdę mało miejsca a Pani kowal naprawdę obawiała się, iż coś może zniszczyć. Ostrożnie usiadła ponownie na krześle które wydało z siebie podłużne jęknięcie pod ciężarem kobiety. Chwyciła w dłoń kubek z herbatą, który wprawiał ją w dobry nastrój. Słysząc jego słowa, spojrzała przelotnie w kierunku czarnego kota i parę razy pokiwała głową, najwyraźniej nad czymś się zastanawiając. Odpowiedziała dopiero po takiej chwili wpatrywania się, podnosząc wzrok z zwierzęcia na właściciela.
- Koty mają to do siebie, iż są charakterne. Mój jest trochę bardziej... żywy? Jest bardziej jak żar który podsycam podczas pracy miechami. - uśmiechnęła się ciepło wspominając trójkolorowego kocura. Żar również miał w sobie trochę inną iskierkę ciepła niż Smoła. Zanim jednak zdążyła pogrążyć się w rozmyślaniach na temat natury kociej, powróciła do rzeczywistości przez głos czarnowłosego. Słysząc pytanie podniosła obie brwi do góry i westchnęła cicho, delikatnie przy tym kręcąc głową.
- Cóż. Najlepiej w jakiś weekend albo wtorek. Mam wtedy mniej pracy i zapewne nie będziesz aż tak mi przeszkadzał. Wtedy naprawdę przydałaby mi się herbata. Szczególnie ta… - opuściła delikatnie wzrok na kubek z naparem i potaknęła parę razy głową, po czym ją podniosła, patrząc na mężczyznę.
- Mam nadzieję, że nie będziesz przeszkadzać jednak aż tak bardzo. - odwróciła się w stronę drzwi przez chwilę nasłuchując. Westchnęła głośno i wstała ponownie powoli.
- Słyszę, iż deszcz już przestał padać, więc na mnie pora. Miałam iść na rynek do Tomiego po parę metali, których mi brakuje. - wyciągnęła dłoń w jego stronę trochę niezgrabnie, najwyraźniej nieprzyzwyczajona do tego typu spotkań.
- Miło było Cię poznać i jak rozumiem to do zobaczenia? - posłała mu trochę niepewny uśmiech, który ocieplił się gdy tylko poczuła jego drobną dłoń. Była chłodna a przynajmniej w porównaniu do temperatury ciała Pani kowal wręcz zimna - to również było coś ciekawego na co rudowłosa prędzej nie zwracała uwagi. Zaraz również usłyszała głos mężczyzny.
- To ja dziękuję. Przynajmniej nie zostałem rzeczoną mokrą kurą. Do zobaczenia Eilis. - rudowłosa musiała stwierdzić, iż miło było usłyszeć swoje imię z innych ust niż klientów. Puściła powoli jego dłoń i wygramoliła się na zewnątrz, zaciągając się jeszcze wilgotnym powietrzem. Odwiedziny kolejnej osoby nie wydawały się takim całkiem złym pomysłem. Przez tą całą nostalgią związaną z herbatą jej myśli, jak i wzrok, skierowały się w kierunku cmentarza. Stała przez chwilę wpatrując się bardzo intensywnie w stronę pochówku wielu ludzi tej wioski. Bliskich i sąsiadów czy nawet rówieśników. Zawiał delikatnie mocniejszy wiatr, przynosząc ze sobą trochę chłodu co sprawiło, iż rudowłosa delikatnie się zatrzęsła i ruszyła w stronę rynku. Musiałaby kiedyś ponownie odwiedzić ich groby, ale wydawało się jej, iż to jeszcze nie ten czas. Jeszcze nie teraz.



◄☼►


[1013]


Od Kai - Event

Drewno zaskrzypiało pod podeszwą podbijanego buta, a dzwonki, akompaniując, poruszyły się lekko z podekscytowaniem. Ich właścicielka syknęła, stwierdzając, że i tak już wraz ze swoją towarzyszką przyciągały zbyt wiele ciekawskich, a może i prostackich spojrzeń od mężczyzn kręcących się na pomoście – złote instrumenty więc nie pomagały, wręcz przeciwnie, swym dźwiękiem kusząc, by zerwać je ze zgrabnej kostki, a jeżeli linka by się nie zerwała, uparcie utrzymując się na nodze – cóż, wystarczyło się owej nogi pozbyć. Bardka poklepała się po prawym biodrze, by upewnić się, czy aby na pewno znajdujący się tam sztylet nadal ukrywa się pod połami zbyt zdobnego, pstrokatego i zdecydowanie nie pasującego do sytuacji materiału.
Ukrywał się, a Kai Montgomery stwierdziła, że nawet jeżeli na tak wielkim zbiorniku wodnym dostępu do podległego jej ognia nie będzie, tak ewentualnych ciał z łatwością pozbędą się, przerzucając je przez burtę. Zielone oko łypnęło prosto w te zamglone, których właścicielka zasiadła na przeciwko, jeszcze stojącej, bardki. Kai stwierdziła, że pomysł z ciałami raczej nie powinien się im przydać, a Naga raczej miała go również nie poprzeć – z marynarzami jednak nigdy nie wiadomo, a cudze dłonie bardzo łatwo kleją się do cudzych łydek.
— Panienkę to trzeba specjalnie zaprosić, żeby usiadła czy może woli wypaść za burtę? — zapytał mężczyzna, odpychając łódkę od brzegu jednym z wioseł. Łypnął na nią, zlustrował niegrzecznie od czubka głowy aż do samych butów, a następnie uśmiechnął się uśmiechem z jednym, no, może trzema zębami. — No chyba, że czeka aż zasiądę, by mieć na czym przysiąść.
Montgomery zamrugała, raz, drugi, zgrzytnęła zębami. Dzwoneczki, pomimo delikatnego wiatru, przestały się kołysać. Prawdopodobnie w trwodze. — Gdybym chciała siadać na cudzych kolanach, to przeszłabym się do burdelu i, oj, przysięgam, nie szczędziłabym tam pieniędzy. — warknęła, wyjątkowo nieprzyjemnie jak na siebie, nie przejęła się tym zbytnio. W końcu usiadła na twardej desce, skrzypiącej równie głośno, co cała łódka. — Wiosłuj na miłość Erishi, bo wiosłować sama potrafię, a pustej łódki nie wynajęłyśmy. Za rozmowy też nie płaciłam, więc nie musisz się wysilać. Przerzuciła nogę przez nogę, dzwonki zadzwoniły, a gdy podparła brodę o dłoń – zrobiły to ponownie. Zielone oko błysnęło, zawieszając się już tylko na Nadze, wpatrzonej w pustą dla siebie przestrzeń i przytrzymującej swoimi filigranowymi dłońmi kruka, który wyrywał się spomiędzy palców kobiety, ewidentnie nie najlepiej czując się, wypływając na otwarte wody.
Bardka zmrużyła oczy, dostrzegając bladoniebieskie żyłki ukrywające się pod papirusową skórą egzorcystki. Nie powinna była zabierać jej na otwartą wodę, bo choć na niebie krążyły chmury (a wypływanie na otwartą wodę w taką pogodę również było nieopisanym idiotyzmem), tak o poparzenia przecież było niezwykle łatwo. A jednak doskonale wiedziała, że z ich dwóch to Naga zdecydowanie lepiej znała się na wszelakich zapomnianych przed wiekami świątyniach.
Kai westchnęła ciężko, odchylając się odrobinę. Palcami musnęła chłodną taflę, raz po raz przecinaną przez drewniane wiosło. Ciekawe, ile razy załamywano ją już dokładnie w taki sam sposób, ile opuszków zakosztowało tego chłodu i ciszy, którym obdarzała słona woda. Ciekawe, do kogo one należały. Ciekawe, czy i choć jedne do niego.
— Coś ci ciąży na sercu.
Kobieta westchnęła cicho, wzruszając ramionami, by następnie, jak zawsze, szybko zorientować się, że egzorcystka przecież nie mogła dostrzec tego subtelnego ruchu. Ba, nawet jeżeli byłby on wyjątkowo siermiężny, nie dotarłby nigdy do bladych tęczówek.
— Ciąży to za dużo powiedziane.
— A więc szczypie.
— Może. Odrobinę — westchnęła cicho, chowając prawie całą twarz za deskami burty. Łódka przechyliła się za ruchem kobiety, nie na tyle jednak, by sprawiało to jakikolwiek problem. Czy dosięgnęłaby czubkiem nosa do samej tafli? Czy dałaby radę zanurzyć całą twarz, chcąc uciec od niekomfortowych, cały czas wiszących w powietrzu pytań?
— Wiesz, że nie musisz się przede mną z niczego tłumaczyć. — Przecież nie widziała, jak chowa się za łódką. Jak ucieka przed bladym, ślepym wzrokiem, który jednak zawsze potrafił wywiercić w niej dziury na wylot. Ogromne dziury, przez które prawdopodobnie można by było przecisnąć dłoń. Ba, może i całe ramię.
— Nie muszę, ale czuję, że powinnam.
— Powinnaś?
— Powinnam.
Naga chyba nigdy się nie śmiała, ale bardka miała wrażenie, że jeżeli miałaby się roześmiać, to właśnie w tamtym momencie. Krystalicznie czystym śmiechem, przeszywającym i szklanym. Niezwykle kruchym i wprawiającym duszę w ekscytujące drżenie, które czuło się w ramionach i gdzieś w nienazwanych okolicach podbrzusza.
Kobieta podniosła głowę zza burty, a następnie skuliła się odrobinę, wzruszając ramionami. Nie żeby egzorcystka miała w ogóle ten ruch w jakikolwiek sposób dostrzec czy odczuć.
— Nie wracam do Tirie — wyrzuciła z siebie, nie do końca wiedząc, czy aby na pewno w płucach nadal miała tlen. Zamiast tego pozostawała pustka i nerwowo skubane przez nią palce.
— To już postanowione czy to nadal niewcielona w życie idea?
Kai żachnęła się gardłowo, by następnie rozłożyć się, zdecydowanie nie po damsku, na drewnianej ławie, a łokcie przerzucić przez krawędzie burty. Noga zarzucona na tę drugą nadal pozostawała na miejscu, raz po raz kiwając się w rytm fal, który zaznaczał dźwięk dzwonków zawiniętych wokół kostek.
— Nie wiem. Może — odpowiedziała. — Nago, czy bardom wypada siedzieć w jednym miejscu przez — zawahała się przez chwilę, marszcząc brwi, kręcąc nosem. Ile? — tak długo?
— Wszystko zależy od barda.
Bardka warknęła, będąc niezbyt zadowoloną z wymijających odpowiedzi. Bo przecież była prostą kobietą. Wystarczało jej tak lub nie, nie potrzebowała żadnych argumentów czy dowodów, wyjaśnień oraz powodów. Tak lub nie. Na jej nieszczęście, a może wręcz odwrotnie, siedziała przed nią osoba, która, choć mówiła zazwyczaj konkretnie, rzadko kiedy pomagała podjąć właściwą decyzję. Naga w końcu nie była prostą kobietą.
Bardka, stwierdzając, że nie ma sensu kontynuować tematu, bo przecież nikt nie miał rozwiać jej wątpliwości, tak jak i nikt nie miał rozwiać chmur ciążących właśnie na niebie. Te niezbyt zachęcały kogokolwiek do wyruszenia na morze, odpowiednie poruszenie mieszkiem z pieniędzmi jednak skutecznie przekonało rybaka do kobiecej racji oraz pilnej potrzeby wypłynięcia ku tajemniczym skałkom.
— Gdzie pójdziesz?
Szmaragdowe oko łypnęło z szokiem w tęczówce na egzorcystkę. Jej blade palce, kościste, długie i okryte bladoniebieskimi żyłkami nadal wbite w krucze pióra, jej plecy nadal wyprężone niczym struna. Jej oczy – nadal mleczne, nieposzukujące.
— Przed siebie. Tak robiłam i tak chyba zawsze będę robić. — Przecież wiesz, że nie potrafię inaczej.
— A jednak jesteś w miejscu tak długo.
— Niczym dzikie zwierzę na łańcuchu, co?
— Poetycko.
Bardka skinęła głową. Bez wzdychania, bez parskania i prychnięć.
— Chyba mam to we krwi. To całe uciekanie to po tatku.
Naga nie zdążyła odpowiedzieć, a może po prostu nie chciała tego robić. Montgomery nigdy nie poznała odpowiedzi na to pytanie – łódka zakołysała się gwałtownie, ewidentnie wcześniej o coś uderzywszy.
— Jesteśmy na miejscu – rzucił rybak, wstając od wioseł i podpierając się dłońmi o biodra. Następnie wyciągnął jedną z nich i wskazał na kamienie wynurzające się znad tafli.
Ostre i śliskie, tak, by nikt nie mógł postawić na nich stopy, czaiły się pomiędzy falami niczym drapieżne koty, zachęcając by wyciągnąć palce i podrapać je za uchem – za mocne podrapanie miało się jednak kończyć tragicznie, w przypadku kotów odgryzieniem zbyt ciekawskiej ręki, w przypadku skałek skaleczeniem, w drastyczniejszym przypadkach szramą na skroni i ewentualną utratą przytomności, co na otwartej wodzie wiązało się z pewną niewypowiedzianą, bo po co, oczywistością.
Montgomery wychyliła się odrobinę, drewno łódki wbiło się w jej brzuch, gdy opuszkami palców musnęła chłodny kamień. Dzwonki, ciche od kilkunastu chwil, zadrżały raz, drugi, wyrażając w ten sposób swoje zainteresowanie.
— Nie nagrzewają się?
— A widzi dzisiaj słońce?
Prychnęła, pokręciła głową i powróciła na miejsce, splatając ręce na piersi.
— Są na nich jakieś malunki, rzeźbienia?
— A ja się na tym znam? Trzeba było brać przewodnika. Przecież są.
— Cokolwiek?
Mężczyzna wzruszył bezradnie ramionami, a następnie wyjął z kieszeni lekko wytartych spodni srebrne, całkiem ładne i eleganckie, co niezbyt pasowało do całej jego sylwetki, opakowanie. Otworzył je, suche palce znalazły się pomiędzy równie suchymi wargami, by następnie zanurkować w jego zawartości – ciemnym, kleistym proszku. Ten przykleił się do żółtych paznokci, do pomarszczonej skóry i następnie trafił pod górną wargę, która wyglądała, jakby miała zaraz pęknąć.
Kai przez chwilę zazdrościła Nadze, że nie musiała podziwiać tego widowiska.
Westchnęła cicho.
— Czujesz coś? — zwróciła się do nadal siedzącej kobiety. Kruk pomiędzy dłońmi poruszył się niespokojnie, został jednak przytrzymany na swym miejscu.
— Nie. Pusto.
Westchnęła, bo zdecydowanie wolała inną odpowiedź. Tym razem nie krótką, niezłożoną z jednego słowa, a tę tajemniczą i podżegającą do dalszych poszukiwań. Przypłynęły i zamiast spotkać się ze słodkim sekretem skrywanym przez morze, natrafiły na kamień. Martwy, chłodny i śliski kamień. Kai zaczęła rozwiązywać rzemyki swej koszuli. Palce stanowczo wyciągały sznurek po sznurku z kolejnych dziurek, luzując w ten sposób materiał.
— Masz żonę, prawda?
— Mam.
— A więc nie masz nic nowego do szukania. — Zgromiła mężczyznę wzrokiem, a następnie ściągnęła koszulę. — Podaj mi sznur, człowieku. Nago, będę nurkować. Gdyby coś się, nie daj bogowie oczywiście, całkiem nieźle sobie w wodzie radzę, to…
— Poczuję.
— Och — westchnęła cicho Kai, schylając się po sznur, gdy pozbyła się również i spodni, i butów. Sztylet upadł na drewno z brzdękiem, wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z mężczyzną. Sięgnęła po podawany przez niego sznur, obwiązała go wokół swojej kostki. Nie wiedziała, czy w jakikolwiek sposób miałoby to im pomóc.
Cóż, najwyżej będą mogli przyciągnąć jej ciało za łodzią. Oczywiście, jeżeli nic nie odgryzie nogi.
Dzwonki zakołysały się nerwowo, nim zniknęła pod taflą wody.
Słony posmak wdarł się pomiędzy usta, wypłynęła więc gwałtownie, kaszląc. Raz, drugi, trzeci, przy okazji irytując się, że kręcone kudły akurat musiały przykleić się do powiek, wejść do ust i zablokować nozdrza, jakby nie mogły przytulić się do ramion czy pleców. Jedną dłonią złapała burtę łódki.
— Żyję!
Nie dostając w odpowiedzi ani jednego słowa, odważniej odepchnęła się od skrzypiącego drewna, wprost w skałę, której następnie się chwyciła. Może i z zewnątrz wyglądała niczym morska nimfa z obnażoną piersią, czająca się na marynarzy. Czuła się jednak wręcz przeciwnie, bo woda była wyjątkowo chłodna, nogi, jak już wcześniej mogła wydedukować, ślizgały się na kamieniu, gdy próbowała te o ową oprzeć, a palce nerwowo zaciskały się na chropowatej powierzchni, czerwieniejąc i blednąc raz po raz.
— Czy tu w ogóle wolno tak nurkować? — rzuciła, uśmiechając się odrobinę zawiadacko. Jak to ona.
Rybak wzruszył ramionami, nachylając się odrobinę w jej kierunku.
— Nie wolno.
— Czy ktoś to kontroluje?
Ponowne wzruszenie ramionami.
— Nie. Jak nie ma ludzi, to nie.
— Cieszę się, że się rozumiemy. — Pokazała zęby w szerokim uśmiechu, rybak odpowiedział pokazaniem bezzębia.
Montgomery skinęła mu głową, a następnie zanurkowała po raz kolejny, sunąc palcami po skale, szukając szlaków, szukając rzeźbień i znaków, że jednak coś za sobą kryją, a skrywane przez nie tajemnice nie są jedynie tajemnicami związanymi z rozbitym lustrem, którego złożenie, szczerze stwierdziwszy, nie było jej głównym celem. Bo co jej po cudzym zwierciadle? Nie odpowiadało na postawione pytania, nie mogło opowiedzieć cudzej historii, do której tak bardzo chciała dotrzeć.
I choć powycierane wizerunki bogiń i bogów w morskiej przestrzeni prezentowały się zjawiskowo, a ich szaty mieniły się niczym rafy koralowe, i one nie odpowiedziały na pytania stawiane przez Montgomery. Nie otworzyły ust, nie mrugnęły nawet do niej okiem, ich twarze będące na zawsze zatrzymane w jednym, poważnym, aczkolwiek pięknym wyrazie twarzy.
Wróciła zmarznięta i mokra, bez żadnych odpowiedzi, a może z większą ilością pytań oraz wyrzutem sumienia, że wyciągnęła Nagę na otwartą wodę, na której, pomimo chmur, tak łatwo było przecież o poparzenia słoneczne. 
— Czy byłam ci tu pomocna?
— Tak.
Szmaragdowe oko złapało połączenie z tym mlecznym, wpatrzonym w przestrzeń. 

niedziela, 22 listopada 2020

Od Mattii cd. Xaviera

Isidoro przekładał dzienniki gwiezdne z powrotem na wytartą z kurzu półkę. Mattia zaś siedział przy biurku nad rozkręconą lunetą i z uwagą przecierał wilgotną szmatką jedną z soczewek. Astrolog miał założoną chustę osłaniającą dolną część twarzy, ale i tak zapach alkoholu, którym przecierał soczewkę był dla niego drażniący. Mężczyzna po raz kolejny podniósł bezcenne szkło do światła i zmarszczył brwi widząc nowy, biały odblask w soczewce. Potarł go kilka razy szmatką, ten jednak uparcie nie znikał.
— Doprawdy… — mruknął pod nosem, ściągając maskę i opuszczając szkło. Wtedy dopiero jego wzrok trafił na źródło owego odblasku.
Xavier stał, niezobowiązująco opierając się barkiem o półkę z książkami. Czarny, obramowany złotym haftem płaszcz spływał mu z ramienia i stapiał się z ciemnymi, tłocznymi na złoto oprawami ciężkich woluminów. Śnieżnobiałe włosy okalały jego harmonijną twarz, która wydawała się lśnić na tym tle jakimś nierzeczywistym blaskiem. Mattii od razu skojarzyło się to z ową charakterystyczną, perłową poświatą, którą księżyc zwykł się otaczać w mgliste, jesienne noce.
— Pora jest dość późna, prawda… Miałem jednak nadzieję, że nie będę przeszkadzał. — Xavier odezwał się melodyjnie, odrywając się od półki z książkami i płynnym krokiem okrążając ustawiony na środku teleskop. Isidoro skinął Xavierowi głową i zaraz wrócił do swojego zajęcia, nie przejmując się niespodziewaną wizytą.
— Ach, nie, oczywiście. Kończyliśmy już sprzątanie — odpowiedział Mattia, odkładając soczewkę na miękką poduszkę i okrywając ją szmatką.
Musiał przyznać, że bard go zaskoczył. Xavier zajmował jedną z ostatnich pozycji na liście osób, które Mattia spodziewał się, że tak po prostu zawitają w obserwatorium. Tymczasem zaś drugi mężczyzna zatrzymał się przy sferze armilarnej i z uprzejmym zainteresowaniem powiódł wzrokiem po cienkich, łączących się ze sobą złotych elipsach przedstawiających trajektorie planet. Nawleczone na nie były pojedyncze, ceramiczne koraliki wyznaczające konkretne położenia ciał niebieskich w zależności od oznaczonej na zewnętrznym pierścieniu daty. Podstawę sfery stanowił ceramiczny, malowany dysk na którym Mattia własną ręką naniósł symbole gwiazdozbiorów i mgławic.
— Intrygujące, że urządzenie przypominające bardziej dzieło sztuki jubilerskiej może posłużyć do przewidywania ludzkiego losu — zaczął dość oględnie bard, a potem ruszył dalej.
Jego wzrok prześlizgnął się po biurku, przy którym Mattia rozkręcał lunetę. Jednak to nie luneta zaciekawiła Xaviera. Zwrócił swą uwagę na podłużny futerał, w którym Mattia trzymał swoje wahadełko.
— Zastanawia mnie, jak umiejętność przewidywania przyszłości łączy się z umiejętnością znajdowania… osób i rzeczy. — Xavier podszedł bliżej, tym razem oparł się biodrem o biurko. Astrolog nie mógł pozbyć się wrażenia, że w postaci barda czegoś brakuje, nie był jednak w stanie początkowo stwierdzić, o co dokładnie chodzi.
— Cóż, jedno i drugie to w pewien sposób odnajdywanie drogi. Każdy wybór jest niczym rozstaje dróg, pcha ku takiemu czy innemu rozwojowi wypadków. — Mattia wskazał Xavierowi stojący obok miękki fotel, na którym bard zaraz się rozsiadł. Oparł się o podłokietnik, założył niedbale nogę na nogę, zawiesił wzrok na astrologu. Na coś czekał i czegoś chciał, Mattia nie wiedział jednak, co takiego mogło się stać.
— Nicolas był pod wrażeniem mocy wahadełka, wtedy, w Almerze. Wspominał o tym jeszcze przez wiele dni… jak obsydian zawisł nad mapą przecząc prawom fizyki. To musiał być interesujący widok, doprawdy żałuję, że go przegapiłem.
— Faktycznie, masz rację. — Mattia pokiwał głową, przypominając sobie tamten poranek. — Powiedziałbym, że nic straconego. Ten typ wróżby nie zabiera wiele czasu, więc jeżeli jesteś ciekaw, mogę spróbować coś zlokalizować, hm… — Astrologowi nie umknął ożywiony błysk, który przemknął na chwilę w lazurowych oczach barda, wtedy też mężczyznę w końcu olśniło, czego brakowało Xavierowi.
Nie miał lutni.
Mattia nie potrafił przypomnieć sobie momentu, w którym Xavier pojawiłby się bez swojego instrumentu – ten charakterystyczny, długi gryf z finezyjnie rzeźbioną główką i kluczami z kości stanowił nieodzowny element aparycji barda.
— ...może twoją lutnię? — dokończył.
Xavier poprawił się na fotelu, obie stopy wylądowały na podłodze, a bard pochylił się w kierunku astrologa. Na jego ustach na moment zaigrał uśmiech.
— Doskonały pomysł. Czy… coś będzie do tego potrzebne?
— Nie, spokojnie. Wystarczy mi twoja ręka — Mattia sięgnął po futerał, wyjął z niego wahadełko. — Wiesz, gdzie znajduje się lutnia?
— Czy to ma wpływ na przebieg wróżby? — Xavier odparł wymijająco, wyciągnął jednak dłoń do astrologa. Ten zaś dojrzał, że bard zrobił się nagle nieco spięty.
— Nie, pytałem z ciekawości.
„Zgubił lutnię, no niewiarygodne” pomyślał astrolog, nie dając po sobie poznać, że domyślił się powodu, dla którego Xavier pojawił się w obserwatorium. Nic dziwnego, że podchodził do tematu jak do jeża – to musiało być dla barda ujmą na honorze. Stąd te enigmatyczne pytania i zainteresowanie wahadełkiem.
Mattia wydobył z biurka lekko pożółkłą kartkę z planem wszystkich budynków i pomieszczeń należących do Gildii. Pozostała w obserwatorium jeszcze z czasu, kiedy obaj D’Arienzo planowali dopiero swoją pracownię i Mattia musiał wraz z Ignatiusem przedyskutować, które pomieszczenie będą mogli zająć.
Astrolog zawiesił wahadełko nad otwartą dłonią Xaviera. Smukły, oprawiony w złoto ametyst lekko przechylał się w stronę linii serca, a po chwili zaczął kołysać się to w jedną, to w drugą stronę. Mattia w skupieniu przeniósł wahadełko nad mapę Gildii.
— Wskaż miejsce, w którym jest lutnia Xaviera — powiedział, a następnie uniósł brwi, kiedy wahadełko wychyliło się mocno, pokazując obszar daleko poza mapą.
Xavier poruszył się na fotelu, uciekł gdzieś wzrokiem, astrolog wydawał się tego jednak nie zauważać.
— Wezmę większą mapę. — Mattia postanowił oszczędzić bardowi konieczności tłumaczenia się i gładko przeszedł nad sytuacją do porządku dziennego. Szybko wydobył i rozłożył na biurku mapę całej Nalesii.
— Wskaż miejsce, w którym jest lutnia Xaviera — powiedział ponownie.
Wahadełko zakołysało się i wychyliło, a Mattia przesunął je tak, by dokładniej wskazywało lokalizację.
— W połowie drogi do Lowen — powiedział, wymieniając nazwę jednej z licznych, niewielkich mieścin. Nie różniły się wiele od zwykłych wiosek, którymi równinna, rolnicza Nalesia była wręcz usiana.
— Skradziona — Mattia i Xavier drgnęli, gdy Isidoro nagle się odezwał. Żaden z nich nawet nie usłyszał, kiedy drugi astrolog podszedł do biurka. — Sam jej nie odzyskasz. — Isidoro przeniósł wzrok na Mattię. Bracia patrzyli na siebie przez chwilę, coś widać sobie przekazali, jednak nie sposób było się domyślić treści owej krótkiej wymiany myśli.
— Cóż, widać los prowadzi mnie na poszukiwanie zaginionej lutni. — Mattia westchnął ciężko.
A już mu się wydawało, że najbliższy tydzień będzie taki spokojny. Jak zwykle się mylił.

sobota, 21 listopada 2020

Od Yuuki cd. Marty

   Dobrą chwilę zajęło Tenebris odciągnięcie demonicznej, wściekłej kury od biednego Bębenka. Lucynka pomimo bycia stłamszoną w silnych objęciach anielicy rwała się i rzucała w każdą możliwą stronę, byleby jeszcze raz dosięgnąć wałacha swoimi ostrymi pazurami i dziobem. Bębenek natomiast nie pozostawał już dłużej obojętny na - delikatnie mówiąc - zaczepki i po krótkiej chwili spokoju, kładąc po sobie uszy, na nowo począł stawać dęba, kłapiąc zębiskami na kurę.
   - No kabaret, istny kabaret. Bębenek brakuje jeszcze żebyś fikołka strzelił. - Kobieta w dramatycznej pozie wyrzuciła jedną rękę w powietrze, drugą zaś przyciskając do boku syczącą z bezsilnej wściekłości Lucynę. - A ty się uspokój bo z wrażenia zaraz jajko zniesiesz.
   Ale Lucynce ani śniło się uspokoić. Nie wiadomym było czym podpadł jej rumak Xaviera, czy po prostu było to związane z samym jego istnieniem, aczkolwiek można było tu mówić o nienawiści od pierwszego wejrzenia. Co prawda Lucyna nikogo nie darzyła szczególną sympatią, jeśli w ogóle można było mówić o sympatii wtrącając przy tym demoniczną kurę, jednak według Yuuki jej kurka ostatnimi czasy zaczęła zachowywać się, o dziwo, coraz lepiej. Nie gryzła już tak często, nie drapała, nie rzucała się bez powodu, nie uciekała, nie próbowała rzucać złych uroków. Nawet Xavier zwrócił na to uwagę, a sam fakt, że był to właśnie Xavier mogło dawać wiele do myślenia. Lucyna bowiem całą swoją demoniczną duszą nienawidził Xaviera - i nie było ku temu jakiegoś konkretnego powodu, jak z resztą u większości.
   Dzisiejsze zachowanie Lucyny dało jednak Tenebris na nowo wiele do myślenia. Ona sama nie miała najmniejszych problemów z utemperowaniem charakteru swojej kurki, ba, czasami zdawać by się mogło, iż kompletnie nie zwracała uwagi na to, że Lucyna w pewnych momentach chcę wydłubać jej oczy, czy też pozbawić palców u dłoni. Zawsze z tym samym znudzeniem przyciągała do siebie Lucynkę, ściskając ją pod pachą i nie mając przy tym ani jednego draśnięcia. Pewnego razu została nawet zapytana o to przez Xaviera, który kompletnie nie mógł tego pojąć.
   Yuuki, która właśnie wiązała Lucynce czarną kokardkę na szyi, zmarszczyła czoło w głębokim namyśle, po czym zerknęła badawczo na barda.
   - Groziłam ci już kiedyś?
   Nastała cisza pełna konsternacji, w której to Xavier nie do końca wiedział jak ma, a raczej jak mógłby, odpowiedzieć na to pytanie. Czy Yuuki mu groziła? Owszem, niejednokrotnie. Zazwyczaj darła się na niego, że spóźnia się na ich sesyjki w chlaniu, aczkolwiek nigdy nie sądził, że były to poważne groźby, które Tenebris mogłaby wcielić w życie.
   - Noo - baknął, wypuszczając ze świstem powietrze.
   - Nie?  
  - No, to wszystko wyjaśnia. - Tenebris uśmiechnęła się szeroko, jakby samo to stwierdzenie było wyczerpującą odpowiedzią na pierwotne pytanie barda.
   - Ekstra, dzięki, teraz moje życie jest sto razy łatwiejsze, generalnie to wszystko jasne - parsknął nieco zirytowany, wywracając oczami.
   Tenebris natomiast nie poczuła się ani trochę urażona - wręcz przeciwnie - uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
   - To świetnie, bo jakbym ci groziła to byś już tu nie siedział.
   I na tych słowach zakończyły się pytania barda na temat tego, jak Yuuki udaje się pozostać żywą przy tym, co wyczynia Lucyna. Po tej sytuacji stwierdził również, że i z tą informacją i bez niej życie przy Yuuki było ciężkie, więc machnął na to wszystko ręką.
   - Cóż za widowisko!
  Anielica, zaskoczona nagłym pojawieniem się czyjegoś głosu, prawie zmiażdżyła Lucynę pod pachą, nieco za mocno przytulając ją do boku. Zbyt zaaferowana sprzeczką pomiędzy demoniczną kurą i wałachem kompletnie nie zwróciła uwagi na to, że tak głośne hałasy mogły przyciągnąć ciekawskie spojrzenia. Bębenek równie zaskoczony zaprzestał kłapania zębiskami i stanął w miejscu, stawiając ciekawsko uszy i spoglądając w stronę z której dochodził głos. Yuuki szybko jednak rozpoznała postać Marty po burzy rudych włosów podskakujących sprężyście przy każdym, gwałtowniejszych ruchu. Kura Lucyna natomiast, choć z początku nie za bardzo zainteresowana samą Martą, teraz zaczęła już okazywać otwarcie swoją niechęć względem niej, sycząc wściekle i przecinając pazurami powietrze.
   Tenebris cofnęła się asekuracyjnie krok w tył, jednak na jej twarzy zagościł szeroki uśmiech z jakim powitała kobietę.
   - Marta, miło cię widzieć! Zajebiście, że jesteś musisz mi w czymś doradzić. - rzekła, po czym nie czekając nawet na reakcję ze strony kobiety, ciągnęła dalej: - No bo wiesz, Lucyna ostatnio strasznie źle się zachowuje, a ja ostatnio tak sobie myślałam co by z życiem zrobić. Nie mówię, że to moje obecne jest złe, bo ogólnie to jest super, gildia jest super i tak dalej, no ekstra jest. Ale ostatnio jak byłam na chacie to każdy mi jojczył, że tamta kuzynka to za mąż wyszła, a kolejna to też za mąż za jakiegoś bogatego dziada, a ta to dziesiąte dziecko ma, a ten to zakład pogrzebowy założył i fortunę zbija. Nawet się cieszą jak jedna chowa trzeciego męża i opija nowego. Masakra w ogóle za mąż wyjść. - Zrobiła minę zbliżoną do „bhle”, czując, jak przechodzi ją dreszcz. - Ale nie w tym rzecz, ja im wcale nie zazdroszczę, czy coś, nie o to chodzi. Niech sobie tam robią co chcą, niech się zabijają, kochają, błogosławię. Ale! - Yuuki prawie że krzyknęła z podekscytowania. - Też chcę coś robić i stwierdziłam, że będę hodować kurki.
  Po tym jakże głębokim stwierdzeniu nastała chwila równie głębokiej ciszy. Tenebris zdążyła już wyobrazić sobie samą siebie wracającą na rodzinne, arystokratyczne posiadłości gdzie obwieszcza dumnie, że o to jedyna córka Avriel i Magnusa, wywodząca się ze starego, szanowanego rodu upadłych aniołów Tenebris będzie hodować kury.
   Usta Yuuki wywinęły się teraz w diabelski, pełen ironii uśmiech, który sięgnął aż kącików jej piwnych tęczówek. Od zawsze wiadomym było, że anielica nie będzie trzymać się sztywno zasad jakie królowały w jej rodzinie od pokoleń i kiedy przyjdzie jej na coś ochota; po prostu to zrobi. Dziadek Regan na pewno byłby z niej w tamtym momencie bardzo dumny, a jego krokodyl Mariuszek zamerdałby wesoło ogonkiem.
   - Myślę, że dzięki towarzystwu tylu kurek Lucynka wreszcie zacznie się lepiej zachowywać - oznajmiła po chwili, posyłając demonowi miażdżące spojrzenie. Ten jedynie zdobył się tym razem na cichy, złowrogi syk spod pachy kobiety. - To jak, pomożesz mi znaleźć dobre miejsce na moje kurki? To będzie taki zakład poprawczy dla Lucynki. No i jajka świeże będą.
   Yuuki wyglądała na tak pewną siebie opowiadając Marcie cały swój pomysł, że w tamtym momencie nie było sił, które byłyby w stanie odciągnąć ją od tego, co zaplanowała. Nawet jeśli wszystko to wydawało się niezwykle głupie - dla Tenebris było zajebiste.

piątek, 20 listopada 2020

Od Syriusza cd. Aurory - Misja

     Syriusz spoglądając na rozgrywającą się przed nim scenę nie mógł powstrzymać rozbawionego, cichego prychnięcia, które w pewnym momencie samoistnie wydostało się z jego gardła. Zdrowe oko w lodowym odcieniu przeskakiwało co chwilę z jednej postaci na drugą, obserwując czasami skrajne emocje wymalowane na ich twarzach, podczas gdy kącik jego ust unosił się nieznacznie ku górze. Młody mężczyzna skrzyżował ramiona na torsie i z cichym westchnieniem oparł się wygodnie o ścianę, pozwalając, aby Aurora i ich rozmówca na chwilę o nim zapomnieli; a może już tak właśnie się stało chwilę temu. Syriusz skłamałby mówiąc, że nudziła go obecna sytuacja, a on sam czuje się nieco urażony tym, że białowłosa kobieta przejęła na siebie praktycznie całą rolę w ich zabawie w małe przesłuchanie. Owszem, z początku sam miał zamiar zadać chłopakowi kilka pytań i nawet wdać się w możliwą dyskusję, aczkolwiek Aurora większość z nich wyjęła mu wręcz z ust, sprawiając, że Syriusz finalnie nie musiał nawet otwierać buzi. Mężczyźnie nie przeszkadzało to ani trochę, a wręcz przeciwnie - cieszył się, że to nie on musi tutaj mówić, nawet, jeśli jeszcze chwilę temu miał plan potowarzyszyć Aurorze, która najprawdopodobniej nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że wygryzła skrytobójcę. Białowłosa na tyle mocno wczuła się w swoją rolę, tłumacząc, wyjaśniając, dociekając, że mógłby przysiąc, iż mogła nawet zapomnieć nie tylko o obecności skrytobójcy, który stojąc spokojnie w kącie nie odezwał się ani słowem, ale również o samym fakcie, że owej misji nie podjęła się sama. Natomiast ze strony Syriusza może i było to nietaktowne, ale spoglądanie na przerażoną minę żaka, co chwile zmieniającą odcienie bieli, było niezłą rozrywką. 
     — Syriusz?
     Skrytobójca automatycznie przeniósł wzrok z biednego chłopaka na Aurorę, która teraz już uważnie przyglądała się swojemu kompanowi i wcale nie wyglądała na kogoś, kto mógłby zapomnieć sobie o jego istnieniu.
     — Nie sądzę, że gdziekolwiek z nami pójdzie  odparł, odpychając się delikatnie od ściany i bez pośpiechu zmniejszając dzielącą ich odległość. Można by rzec, że zachowywał się tak, jakby młody żak nagle zniknął.  I tak wiemy już wystarczająco dużo, resztę możemy zbadać sami, a im prędzej tym lepiej.
     Aurora skinęła delikatnie głową, choć wydawać by się mogło, iż miała nadzieję usłyszeć od Syriusza coś więcej niż to jedno, krótkie zdanie. Myślała, że młody mężczyzna po jej rozmowie z żakiem sam będzie chciał zadać mu jakieś pytania, w końcu na pewno jakieś nasunęły mu się na myśl, zwłaszcza, że przez większość czasu siedział cicho. A Syriusz doskonale zdawał sobie z tego sprawę, aczkolwiek nawet z tą świadomością dalej nie zrobił nic. Obrzucił jedynie młodego chłopaka nieco beznamiętnym spojrzeniem, później zwracając się już bezpośrednio do Aurory:  Myślę, że dobrze byłoby wyruszyć jeszcze teraz nim roślina nie wyrządziła jeszcze większych szkód.
      Żaden problem  oznajmiła dziarsko kobieta, a w jej oczach zatańczył dziki błysk. Odwróciła się ona szybko do chłopaka i dodała:  No to na razie. Na pewno powiadomimy ciebie i twoich kolegów jeśli uda nam się już coś odkryć.
      Oh, dziękuje, bardzo dziękuje! Powodzenia i uważajcie na tę roślinę! Jest jakaś przeklęta!
     Syriusz pomyślał, że w tym przypadku przeklęta roślina nie brzmi aż tak źle, jednak nie wypowiedział tego na głos. I oczywiście nie zrobił tego w obawie o kiepski stan psychiczny ich rozmówcy, a ze względu na Aurorę, która opuszczając pomieszczenie jako pierwsza zdążyła już dwa razy zawołać Syriusza, który według niej ociągał się i kazał na siebie czekać.
     Skrytobójca wyszedł w końcu na zewnątrz, od razu mrużąc zdrowe oko przed rażącymi promieniami słońca, które górowało wysoko na błękitnym niebie. Pogoda była na tyle przyjemna, że przez krótką chwilę Syriusz zdawał się zapomnieć o zadaniu jakie ich czekało. Lekki wietrzyk wplątał się nieśmiało w jego szare kosmyki, próbując ułożyć je na swój sposób, muskając również blade policzki. Mężczyzna odetchnął głęboko świeżym powietrzem, dostrzegając, że nie tylko on zatrzymał się specjalnie, aby ponapawać się przyjemnym ciepłem.
     Aurora również przystanęła w miejscu, zaprzestając go nawoływać i z delikatnym uśmiechem podparła się pod boki, omiatając wzrokiem okolicę. Jej białe kosmyki również zatańczyły z wiatrem, opadając lekko na jej ramiona.
     — No ładnie dzisiaj, to trzeba przyznać. Też lubisz taką pogodę, hm?  zagadnęła, jeszcze raz wzdychając głośno.
      Niekoniecznie  odparł Syriusz, wciąż wpatrując się w niebo. Zaskoczona kobieta zerknęła na niego, unosząc delikatnie brew ku górze.
      W tej chwili nie wyglądasz na kogoś, kto mógłby nie lubić tak ładnej pogody. 
     — Czasami jest przyjemnie, ale lepsza jest noc  skwitował krótko, po czym nie czekając na Aurorę ruszył przed siebie. Kobieta wzruszyła jedynie delikatnie ramionami i nie chcąc zostać w tyle zrównała krok z Syriuszem, nucąc cichutko pod nosem.
      Powinniśmy pożyczyć konie, na piechotę mogłaby to być zbyt długa wędrówka. Poza tym jak sam mówiłeś; nim roślina nie wyrządziła większych szkód. Z tego co powiedział ten biedak później może być tylko gorzej. 
     Syriusz skinął delikatnie głową, w głowie rozmyślając już nad planem ich wędrówki, jak i tym, co ewentualnie może ich czekać po dotarciu na miejsce oraz w trakcie podróży. Domyślał się, że przez głowę Aurory przemknęły już te same myśli. Las i jego tereny mogły być wcześniej miejscem bezpiecznym i przyjaznym, jednakże po pojawieniu się dziwacznej, atakującej rośliny wiele mogło się zmienić. I choć żak starał się dostarczyć im jak najwięcej pożytecznych informacji, niektóre rzeczy wciąż pozostawały zagadką. Rzadko bowiem słyszy się o roślinach, które nagle, ni z tond ni zowąd, wyrastają dosłownie spod ziemi zachowując się niczym drapieżniki, które upatrzyły sobie ofiary; na ten moment biednych studentów. 
       Mimo wszystko cała ta sytuacja jest interesująca  odezwał się nagle i poczuł jak Aurora spogląda na niego zaciekawiona.  Gdyby roślina chciała ich zabić zrobiłaby to już na samym początku. Z resztą sama tak powiedziałaś, a przynajmniej powiedziałaś coś podobnego. 
      Chciała ich tylko przegonić. Inaczej od razu by ich połapała.
     — Właśnie. 
      Mordercza roślina z dobrymi manierami?  zażartowała Aurora.  Coś tu ewidentnie nie pasuje. 
     Syriusz uniósł nieznacznie kącik ust ku górze, sam będąc podobnego zdania. Ewidentnie coś tutaj nie pasowało, nie miał jednak pojęcia z której strony. Czuł, że sprawa ta może być zmącona bardziej niż mogliby zdawać sobie sprawę, a mimo wszystko gdzieś w głębi cieszył się, że w końcu coś zacznie się dziać.

Od Mattii cd. Anneith

Mattia był astrologiem i niewątpliwie jego umiejętność widzenia przyszłości stanowiła wielką zaletę, która mogła okazać się pomocna w niejednej sytuacji. W trakcie ich kilkudniowej podróży Mattia co pewien czas wróżył, czy to stawiając tarota czy obserwując z uwagą ruchy ciał niebieskich na nieboskłonie. Obracał w myślach całą sprawę, a jego umysł podsuwał mu nowe pytania i zagadnienia, o które mógłby zapytać kart i gwiazd.
Jednakże głównym atutem Mattii były jego umiejętności konwersacji. Niemal nie było sytuacji, z której mężczyzna nie byłby w stanie wybrnąć słowem, od pokomplikowanych negocjacji między dyplomatami czy szlachtą, aż po słowne przepychanki pośród osób niższych stanem. Starszy z braci astrologów potrafił dobrać słowa do sytuacji i powiedzieć drugiej osobie dokładnie to, co chciała usłyszeć, krok po kroku znajdując drogę do jej serca. W ten sposób dowiadywał się kolejnych wieści i informacji, którymi uzupełniał wiedzę wyniesioną z wróżb. Mattia mógł nie być dobrym jeźdźcem ani wojownikiem, mógł nie potrafić strzelać z łuku bądź posługiwać się magią, jednakże jak do tej pory wszelkie te niedociągnięcia bez problemu kompensował swoim obyciem i sztuką perswazji.
Dlatego też mocno nie na rękę było mu takie wkraczanie na posesję barona Silvestriego nim nie zdążył zasięgnąć języka w mieście, cóż jednak było poradzić, jeśli tak właśnie prowadził go los?
Gdy wraz z Anneith dotarli na miejsce, przed oczami Mattii rozciągał się widok dużo gorszy, niż przewidywał. Mistrz Cervan wspominał, że sytuacja jest napięta, a nastroje mieszkańców miasta niewesołe, zaś sam Silvestri nie robi nic, by w jakikolwiek sposób dogadać się z własnymi poddanymi. Jednak widać od momentu, kiedy wysłano list z prośbą o interwencję do Gildii do momentu, gdy na miejscu pojawili się Anneith i Mattia, sprawy przybrały gorszy obrót a cały konflikt tylko się zaostrzył, w każdej chwili grożąc katastrofą.
Felerna posiadłość, w której przebywał obecnie baron Silvestri, została otoczona przez tłum ludzi. Mattia obserwował ich twarze ze współczuciem, ale i z obawą. To były twarze rodziców, którzy byli już u kresu sił prosząc o interwencję w sprawie ich dzieci. Na dobrą sprawę nie wiedzieli nawet, czy ich pociechy żyją czy też nie, a jedyna osoba, która mogła im w tej kwestii pomóc, zwyczajnie ich unikała i zbywała wszystkie ich obawy. Astrolog widział tam mieszaninę determinacji i gniewu – bardzo niebezpieczne połączenie. Taki tłum przypominał fiolkę nitrogliceryny – wystarczył najlżejszy wstrząs, by wszystko z hukiem wyleciało w powietrze. Nie było takie nieprawdopodobne, by tłum w końcu wziął posiadłość szturmem i w przypływie emocji zlinczował barona.
Gdy wraz z Anneith znaleźli się w końcu na terenie posiadłości, nie umknęło mu w jak złym stanie owa posiadłość się znajdowała.
Trawnik wyglądał bardziej jak dzika łąka niż cokolwiek innego, niegdyś równo przystrzyżone klomby rozrosły się tak, że ciężko było wręcz znaleźć ścieżki między nimi. Egzotyczne, ozdobne rośliny nie wydawały już barwnych kwiatów ani owoców, gdy nie było wprawnej ręki ogrodnika. Te pędy, które nie potrafiły poradzić sobie bez opieki człowieka, uschły i zmarniały zagłuszone kompletnie przez bardziej wytrzymałe i odporne gatunki. Harmonijny ogród zmienił się w zdziczałą dżunglę, w której nie obowiązywały żadne prawa.
Nielepiej wyglądał sam pałacyk. Niegdyś musiała to być bardzo piękna budowla, która do spółki z rajskim ogrodem tworzyła malowniczy, niemal idylliczny krajobraz. Teraz jednak pałacyk straszył popękanym, odłażącym płatami tynkiem, spod którego przezierały poszarzałe cegły. Ciemne, trujące pnącza oblazły zdobiące elewację rzeźby, a ozdób z brązu zdobiących kalenicę nie dało się już w ogóle rozpoznać, gdy pokryła je gruba warstwa patyny.
Sam baron mocno odbiegał też od wizerunku, który Mattia sobie stworzył na podstawie słów swojego ojca. Mario D’Arienzo nigdy nie twierdził, że przyjaźnił się z baronem Malcolmem Silvestrim, ale przecież po kimś Mattia musiał odziedziczyć swoją elokwencję i umiejętność zachowania się w każdej sytuacji – jego ojciec miał dar do utrzymywania bardzo licznych kontaktów towarzyskich i zawsze był na bieżąco z różnymi plotkami i opiniami. W jego opowieściach baron Silvestri jawił się jako człowiek o łagodnym i nieco wycofanym usposobieniu, który preferował zacisze własnego domu ponad huczne przyjęcia, utrzymywał również bardzo wąski krąg najbliższych znajomych i wydawał się niezainteresowany poszerzaniem go w jakikolwiek sposób.
Teraz jednak baron musiał być tak samo u kresu sił, jak i otaczający jego posiadłość ludzie. Mattia zwrócił uwagę na przekrwione, opuchnięte oczy, na poszarzałą, zapadłą twarz i na strój barona – był odpowiedni do jego rangi, jednak drobne plamy i przetarcia rozsiane tu i ówdzie jasno świadczyły, że mężczyzna nie ma czasu (lub chęci) by chociaż trochę o siebie zadbać. Ręce mu drżały, a gdy Mattia zmrużył nieco oczy i wytężył wzrok, dostrzegł drobne ranki wokół paznokci mężczyzny. Baron musiał w nerwach skubać skórki na tyle mocno, że zaczynały już krwawić. Jego słowa były gniewne, agresywne i wręcz wulgarne, jednak głos nie miał tyle mocy, ile mógł mieć i łamał się, jakby mężczyzna sam nie był przekonany do tego, co mówił.
— Natura pańskiego problemu nie wymaga pomocy czarodzieja — odpowiedział mu Mattia. — Nazywam się Mattia D’Arienzo, a oto moja towarzyszka, Anneith Vaneiros. Przybyliśmy, ponieważ mieszkańcy miasteczka zwrócili się o pomoc do Gildii Kissan Viikset. Nie mamy na celu pana osądzać ani potępić. Widzimy jednak wyraźnie, że sytuacja jest krytyczna i obawiam się, że bez pomocy z zewnątrz można jedynie liczyć na eskalację konfliktu. — Baron chciał już odejść, ale zatrzymał się i odwrócił do Mattii. — Stojący pod bramą pana posiadłości ludzie to nie żadna horda, ale rodzice, którzy boją się o swe pociechy. Wiem, że nie ma pan dzieci, ale na pewno jest pan człowiekiem niepozbawionym empatii i potrafi wyobrazić sobie, jak wielki ból może czuć rodzic, którego los oddzielił od dziecka.
— Co wy wiecie… — Baron zacisnął zęby, uciekł wzrokiem gdzieś w bok. — Nie tylko oni mają prawo czuć ból. Czy ich jest bardziej usprawiedliwiony, bo jest ich więcej? Bo chodzi o dzieci?
Mattia nie dał po sobie tego poznać, ale słowa barona bardzo go zaniepokoiły. Nie miał pojęcia, dlaczego baron tak mocno nastaje na to, by zachować przeklętą rezydencję, ale widać było wyraźnie, że jest to raczej problem natury emocjonalnej. Wcześniej astrolog zastanawiał się, czy może gdzieś pod rezydencją nie znajdują się złoża jakiegoś bezcennego, magicznego komponentu – to by w pewien sposób mogło tłumaczyć anomalię z rzekomym zatrzymaniem czasu. Tu wyraźnie chodziło o coś kompletnie innego… Tylko o co?
Z wypowiedzi barona wynikało, że kogoś stracił. Nie dziecko. Jedną osobę. Mattia gorączkowo szukał w pamięci możliwych wersji wydarzeń, przebiegał wzrokiem od twarzy barona do jego ubioru, aż w końcu odezwał się:
— Nie przyszedłem tu, by cokolwiek na panu wymóc lub naigrywać się z pana uczuć i emocji. Jednak nie możemy pozostać bezczynni, gdy zagrożone jest życie innych osób. Nie chodzi tylko o uwięzione w posiadłości dzieci. Chodzi też o ich rodziców, o strażników pańskiej willi i o pana samego.
— Myślicie, że o tym nie wiem — odparł mężczyzna. — Wydaje wam się, że możecie tu przyjść i wmawiać mi, że macie cudowne rozwiązanie wszystkich problemów. Jakbym sam w tym nie tkwił i nie próbował nic zrobić, jakbym nie wkładał w to wszystkich swoich sił! Jakbym nie wiedział, kto stoi przed bramą i jakby mnie w ogóle nie obchodziło, do czego to wszystko w końcu doprowadzi! Więc niech doprowadzi! Nic mnie to już nie obchodzi…
Mattia zacisnął lekko usta. Nie, to się tak nie skończy. Miał przed sobą mężczyznę, który tak długo tkwił już w sytuacji bez wyjścia, tak długo próbował się z nią mierzyć nie widząc żadnego rozwiązania, że jakakolwiek resztka nadziei w jego sercu już umarła. Baron Silvestri po prostu czekał już na koniec, na to aż wszystko wreszcie wyleci w powietrze i los sam zadecyduje o końcu samego barona i jego posiadłości. Astrolog nie zamierzał do tego dopuścić, dlatego podjął dość ryzykowny krok.
— Co ona powiedziałaby na te słowa? — zapytał nagle to, co podpowiadała mu intuicja, nie wiedząc nawet do końca, czy to tutaj tkwi źródło bólu barona, czy może pomysł jest całkowicie chybiony.
Widać jednak gwiazdy musiały mieć w opiece astrologa i odwdzięczyć się mu szczęściem w zamian za jego wytrwałe i wierne obserwacje nieba. Baron drgnął, jakby słowa Mattii były niczym wymierzony mu policzek. Na chwilę w jego pozbawionych wyrazu oczach błysnął strach, potem poczucie winy.
Anneith rzuciła Mattii nieco zaskoczone spojrzenie – Mattia wcześniej dzielił się z nią tym, co też wyczytał z tarota, jednak nie było tam za dużo powiedziane o żadnej kobiecie. Mężczyzna naprawdę strzelał. Jednak przemytniczka widać musiała być przyzwyczajona do tego, by podążyć za zmieniającą się sytuacją i błyskawicznie dopasowała się do dalszego biegu rozmowy. Baron w końcu się odezwał:
— A więc jednak… Coś wiecie… — Silvestri westchnął ciężko. Astrolog ocenił, że niewiele mu już brakowało, by w końcu zaczął rozmawiać.
— Gildia nie przysłałaby niekompetentnych ludzi — wtrąciła Anneith, opierając nonszalancko dłoń na biodrze. — Mattia jest astrologiem, znajdowanie rzeczy to jego specjalność, zaś ja… — Kobieta na moment zawiesiła głos. — ...wiem o klątwach więcej, niż mogłoby się panu wydawać.
Baron w końcu ustąpił – widać ostatnie nieco ostrzejsze słowa pomogły pchnąć go na właściwe tory. Silvestri po raz kolejny westchnął ciężko, jednak chociaż został “pokonany”, w jego oczach zabłysło nieco nadziei.
— Huh, może… Może to ma jeszcze sens? — powiedział po części do nich, po części do siebie. — Hm, proszę za mną. To nie jest najlepsze miejsce na rozmowę.
To mówiąc odwrócił się i zaczął prowadzić dwójkę w kierunku swojej willi. Mattia miał przeczucie, że może pałacyk jest jedyną pamiątką, jaka pozostała baronowi po żonie – astrolog skojarzył w końcu, że baron chyba jednak był żonaty, ale ani nie potrafił sobie przypomnieć, kim owa żona była, ani żadnych innych szczegółów… Podejrzewał, że już jej nie ma na świecie, ale nie przeczuwał, że jest to tylko część prawdy.

Od Xaviera

Kład się blask świec na cienistych kształtach. Tańcowało światło w przeciągu, rozłażąc plamami na nocnych mrokach; wzruszony płomień migotał, rzucał blaskiem po meblach, gnieździł się pręgą w kocim runie. Wzniosła postać siedziała na krańcu wezgłowia, z łbem wysoko zadartym i sierścią wzburzoną. Chociaż drzemiąc, to nadal ślepiem śledził rozlazłe na podłodze cielsko, które ruchem, prawie że karaczana pełzał po ziemi, zaglądał pod wersalki, zamiatał brzuchem kurz spod wyposażenia. Chłopak coś tam szukał od dobrych kilkunastu minut; krzątał się z werwą, brzęczał biżuterią i w akompaniament co rusz odnosił się z komentarzami, które wyłącznie gnębiły cierpliwość i dobrą wolę Banshee.
— Nie zostawiłeś tego w Almerze? — odezwał się nagle demon. Wyraźne znużenie dźwięczało mu w głosie, a lekkie zdenerwowanie nadawało wypowiedzi oschłości, które w zamierzeniu miało uderzać w próżności Xaviera; na szczęście chłopak był zbyt wzburzony własnym problemem, aby bawić się w większe utarczki. — Nie wiem, kiedy ostatnio słyszałem, żebyś grał na tym wiośle.
— Nie ma takich możliwości. — Chłopak zerwał się spod mebli ze stękiem i trzaskiem w kolanach. Uderzył otwartą dłonią w płaszcz, podnosząc brud i gładząc przędzę. W rozeźleniu poprawił również wypruty z kołnierza żabot, który niegdyś opływał subtelnie pierś, a wówczas przez to całe zdarzenie wystrzelił spod nakrycia i sterczał, niczym siano na dość osobliwym strachu.
— Musiałem to gdzieś tu zostawić.
Ogarnął wzrokiem pomieszczenie; na ponów ocenił mroki panoszące się w drewnie, w zdobnych obiciach kanap oraz berżerek, a następnie chwycił za lichtarzyk, w którym blasku dotąd grzał się kocur. Przeniósł świecę na dalszą konsolę, po czym znów runął na kolana i bez większego onieśmielenia przyłożył policzek do dywanu, zaglądając pod fikuśne nóżki leżanki.
— Będąc tobą, zacząłbym przede wszystkim od własnego lokum.
— Masz mnie za idiotę?
Na kocim obliczu zamigotał ślad rozbawienia. Wyciągnął łeb, odsłonił napuszoną dumnie pierś, przez sam gest odpowiadając chłopakowi na rzucone ironie. Xavier przeklął go spod mebla.
— Sprawdziłem wszystkie swoje rzeczy. Nie ma tam lutni.
— Nie zgubiłeś tego, gdy oporządzałeś Bębenka?
— Byłem na stajni. Theo też nic nie widział.
— Lecznica?
— Niemożliwe.
— Może któraś karczma?
— Nie mogłem zostawić tego w miejscu, do którego się dopiero wybierałem.
Nagle ostre, donośne echo zabrzęczało po pomieszczeniu; demon na niespodziewane hałasy nastroszył sierść i z gniewnym grymasem odwrócił łeb w stronę barda. Z odmętów ciemności wystrzeliła butelka; z łoskotem poturlała się po wypaczonych deskach, zatoczyła półkole wokół mebla i wpadła w dłonie chłopaka. Xavier podniósł się z kolan, chwycił za płaszcz i wewnętrznym rąbkiem wytarł skurzone szkło. Uśmiechnął się szeroko na widok wytłoczonych nazw na nalepkach, lecz równie prędko opamiętał się, gdy zorientował się, że przecież nie tego szuka. 
Westchnął więc ciężko i nieco zrezygnowany siadł obok demona; położył sobie butelkę między udami i od niechcenia zaczął podważać zalakowanie paznokciami. Kocur zainteresowany ruchami barda, lekko podniósł się na łapach, zerknął przez jego nogi, ale dla dumnych teatrzyków i tak parsknął w zdegustowanym uniesieniu.
— Byłby z ciebie większy użytek — mruknął cicho chłopak. Korek odskoczył pod jego palcami, subtelne pyknięcie na ponów zwróciło Xavierowi uśmiech. Wiedział, że przynajmniej w tym wszystkim zdoła się odrobinę pocieszyć niezważonymi alkoholami. — Gdybyś mi zaczął pomagać.
— Przecież pomagam.
— Rachunek sumienia mogłem sobie zrobić sam.
Kocur uniósł złote ślepia na lica chłopaka i zaraz odciągnął wzrok, unosząc w nadąsaniu łeb, wiedząc, że możliwie nie ma co liczyć na wspólne toasty. Chłopak z cichym westchnięciem odchylił się do tyłu, zapadł się w poduszkach. Usta przyłożył do szkła i wziął niezaprzeczalnie większy łyk, niżeli wymaga się przy kulturalnych degustacjach.
— Kot powinien przecież orientować się w ciemnościach. Nie dostrzegasz tu czegoś?
— Widzę tu wyłącznie idiotę.
Banshee nagle odskoczył; wybił się od obicia z większym impetem, niżeli mogło się spodziewać po takim masywie futra. Sprawnie uniknął rzuconą przez Xaviera poduszkę i z donośnym łoskotem runął na podłogę. Odsunął się o kilka metrów od rozeźlonego chłopaka; posłał mu rozbawione zerknięcia i możliwie zbierał się na komentarze, ale ostatecznie uniósł się z głośnym śmiechem.
— Żałosny ten bard, który nie ma nawet swojego instrumentu. Pośpiesz się i go odszukaj, bo aż szkoda patrzeć. — rzucił demon po chwili z nieco większą powagą, lecz głos i tak wciąż dźwięczał mu na wesołą nutę. Odwrócił się od barda, po czym zniknął w cieniu, ostatecznie powstrzymując się z reagowaniem na wszelkie rzucone ku niemu wówczas przekleństwa.


Ktoś chętny?
uwu

Od Mattii cd. Pelagoniji

Mattia był oczywiście przygotowany na to, że najmłodsza członkini Gildii będzie się najpewniej zajmowała zajęciami typowymi dla osób w swym młodym wieku, niemniej jednak widok koca, siedzącej na nim kury oraz kota, był nieco… zaskakujący.
Astrolog był jednak wychowywany tak, by swym niestosownym zachowaniem nie przynieść ujmy swej rodzinie, poza tym jego własny brat potrafił również zaskakiwać świat swymi pomysłami, toteż Mattii powieka nawet nie drgnęła, gdy witał się z szacownymi gośćmi przyjęcia herbacianego.
— Ach, dzień dobry. Nie wiem, czy mieliśmy okazję się poznać. Wydaje mi się, że nie, bo z pewnością pamiętałbym taką uroczą, młodą damę.
Mattia ostrożnie przykląkł na skrawku koca, zerkając z lekką obawą na Lucynkę. Miała opinię stworzenia, które chodzi własnymi drogami i do tego wyznaje własne zasady, kogo dziobać a kogo nie, zaś astrolog nie zamierzał ryzykować. Widać jednak że obecność Pelagoniji musiała w jakiś cudowny sposób łagodzić gniewne obyczaje Lucynki, bo kura siedziała spokojnie z kwiatkiem wsuniętym za wstążeczkę i jedyne co robiła, to zerkała to na Mattię, to na Pelagoniję. Duży kontrast z kurą stanowił Żar, kor-przybłęda, który dołączył do całej floty gildyjnych kotów wraz z pojawieniem się Eilis. Żar korzystał wytrwale z ostatnich ciepłych promieni słońca tego lata i radośnie wygrzewał się w świetlistej plamie, a złociste odblaski światła igrały w jego miękkiej sierści.
— Nazywam się Mattia. Jeśli byłaby pani na tyle łaskawa, pani Pelagonijo, by podzielić się ze mną niewielką ilością z pani herbacianych zbiorów, to byłbym bardzo wdzięczny. I jeśli nie byłoby to problemem, to przybyłem nawet z własnym naczyniem.
To mówiąc Mattia wydobył ze swej torby niewielkie, drewniane pudełko. Postawił je przed sobą, otworzył i wyjął z wyściełanego wnętrza delikatną, porcelanową filiżankę. Z zewnątrz filiżanka ta była kompletnie gładka, nie nosiła nawet najdrobniejszego pociągnięcia pędzla artysty. Wewnątrz jednak wypełniona była zawiłymi symbolami malowanymi złotą farbą na ciemnogranatowym tle. Mattia wystawił jeszcze spodek do pary, również ozdobiony dziwnymi symbolami i ustawił wszystko na kocu.
— Jeżeli nie zrobiłoby to problemu i nie stanowiło nadmiernej zawady w przyjęciu herbacianym, to chciałbym nieco powróżyć z fusów. Mam kilka pytań, które chciałem zadać w trakcie seansu tasenografii. Jako rekompensatę mogę zaoferować, że mogę również powróżyć tobie, pani Pelagonijo — zaoferował Mattia, poprawiając nieco płaszcz na ramionach.