sobota, 30 stycznia 2021

Od Antaresa cd. Javiery

Ziołowa maść, którą Antares dostał od Javiery, szybko zagoiła otarcia na grzbiecie Favellusa. Zaczerwienienie zniknęło, odrosła też przetarta i zmierzwiona sierść. Sam rumak też był z tego powodu zadowolony - widać nudziło mu się już, kiedy całe dnie spędzał wyłącznie na padoku.
Antares spodziewał się, że ten dzień musi kiedyś nadejść. Dzień, w którym w końcu Mistrz Cervan zleci mu wykonanie jakiegoś zadania. Rycerz był spięty - w jego umyśle Cervan był w końcu człowiekiem, który dokonał niemożliwego. Zabił smoka. I to na dodatek dwa! Trzeba było przyznać, że nie wyglądał na osobę zdolną do takiego czynu, jednak Antares, będąc takiej postury, jakiej był i aż nazbyt często spotykając się z pełnymi wątpliwości spojrzeniami, dobrze wiedział, by nie oceniać ludzi po wyglądzie. Z tej też przyczyny, gdy Ignatius przekazał mu rano, że Mistrz wzywa go wczesnym popołudniem do swojego gabinetu, rycerz strawił pozostałą do spotkania część dnia na niespokojnym chodzeniu po pokoju, niepotrzebnym niepokojeniu Favellusa i irytującym kręceniu się po terenach Gildii.
W końcu umówiona godzina nadeszła. Rycerz przez chwilę przestępował z nogi na nogę pod drzwiami, w końcu uniósł dłoń i zapukał.
— Wejść — Dobiegło go z wnętrza.
Antares niepewnie nacisnął klamkę, uchylił drzwi i wszedł do środka, starając się nie dać po sobie poznać, że w trakcie tego trudnego zadania przyskrzynił małym palcem we framugę. Skinął Mistrzowi głową, przywitał też siedzącą już w środku Javierę i zajął miejsce na drugim krześle.
“No popatrz, uśmiech losu! Ten nieogolony zakapior będzie nas gdzieś wysyłał w towarzystwie zdolnej pani weterynarz.”
— Zgłosił się do nas jeden z hodowców z Tirie - zaczął Mistrz bez zbędnych wstępów. — Pewnie nawet go znacie, to Merwyn. — Javiera pokiwała głową. — Zaginęło całe stado jego koni.
“Co za kretyn, własnych koni nie potrafi upilnować?”
— Sprawa jest o tyle poważna i pilna, że konie te nabył pewien kupiec z Verborn, uiścił też już opłatę i powinien zjawić się w Tirie w przeciągu tygodnia. Pieniądze ze sprzedaży Merwyn przeznaczył na posag dla córki, więc jeśli konie się nie odnajdą, nawet nie będzie w stanie zwrócić kupcowi pieniędzy, nie mówiąc już o jego reputacji jako hodowcy… — Cervan urwał, złożył dłonie. — Chciałbym, żebyście wyruszyli jak najszybciej. Ludność Tirie przywykła, by zwracać się do nas z trapiącymi ich problemami i nie chciałbym zawieść ich zaufania.
— Stada koni nie wyparowują same z siebie — zauważyła Javiera, krzyżując dłonie na piersi. — Czy Merwyn cokolwiek zauważył? Jakieś ślady, że ktoś te konie po prostu ukradł?
Mistrz westchnął, wzruszył ramionami.
— Merwyn nie mówił tego wprost, ale uważa, że za kradzieżą stoi jakaś zorganizowana grupa. Niczego nie zauważył w nocy, więc podejrzewa, że musieli być dobrze przygotowani. Stąd też pomyślałem, że dobrze byłoby, by towarzyszył ci Antares — Cervan przelotnie spojrzał na rycerza. — Jeśli złodzieje będą uzbrojeni i agresywni, lepiej będzie pójść wam we dwójkę. Zaś jeśli chodzi o same ślady stada, to Merwyn mówił, że prowadzą w stronę lasu, ale nie podążał za nimi. Bał się. Merwyn to hodowca, nie wojownik.
Mistrz Cervan nie miał dla nich więcej informacji, a jako że do Tirie było blisko, Javiera i Antares postanowili postąpić zgodnie z prośbą Cervana i wyruszyć jak najszybciej.
Pogoda sprzyjała, słońce świeciło, a droga była sucha, toteż niewiele później oboje stali już przed gospodarstwem Merwyna. Mężczyzna oderwał się od swoich zajęć, przywitał ich na podwórzu. Miał ogorzałą twarz i spracowane dłonie. Jego odzienie było jednak schludne, wygodne, dobre do pracy przy zwierzętach. Jesień życia nie nadwyrężyła widać jego sił - hodowca poruszał się sprężystym krokiem, a jego ruchy miały w sobie siłę człowieka nawykłego do ciężkiej pracy.
— Dobrze, że już jesteście. Chodźcie, zaprowadzę was na padok – To mówiąc zaczął prowadzić dwójkę na tyły obejścia.

poniedziałek, 25 stycznia 2021

Od Tassariona CD. Marty

Białowłosy elf na powrót mógł się poczuć niczym uniżony i oczekujący swego sądu, sługa. W czerwonym oku zabrakło jakichkolwiek resztek chełpliwości, którą tak bardzo lubił emanować, blade dłonie zadrżały, choć próbował ukryć ich niepewność w mocnym uścisku, a głęboka bruzda na brzuchu wydała się w jednym momencie jeszcze bardziej uciążliwa i Tassarion musiał dokładnie się pilnować, jeśli nie chciał skulić się z bólu zaraz przed obliczem Marty. Wciąż odwracając swoje spojrzenie, zbyt przerażony, by pozwolić sobie zerknąć w modre, dziewczęce oczęta, nie podniósł wzroku znad czubków zniszczonych butów, gdy kobieta wolnym krokiem zbliżyła się w jego stronę, mimo iż tak bardzo chciał raz jeszcze zatrzymać szkarłatne ślepia na tych jarzębinowych, pełnych ustach, na tych rumianych, wesołych polikach. Nie był w stanie jednak przezwyciężyć strachu, tego samego, który zdołał wwiercić się w myśli mężczyzny już dwieście lat temu, podpowiadającego mu, że zamiast ciepłego uśmiechu, dostrzeże jedynie niezadowolony grymas.
Palący ból rozniósł się po kościstym nadgarstku, kiedy nieświadomie wbił w białą skórę swoje własne szpony. Syknął cicho, zaraz jednak uwalniając się z silnego uścisku prawej dłoni, która następnie powędrowała w stronę szyi, łapiąc za grzbiet rozwiązanego już, choć wciąż uwierającego, obojczyka. Odetchnął z ulgą, pozbywając się wreszcie jednej, prostej części swego lekkiego uzbrojenia.
Zaskoczony uniósł czerwone ślepia, czując na uwolnionym chwilę temu przegubie gorący dotyk stojącego przed nim dziewczęcia. Dreszcz osłupienia przebiegł przez białe, pełne szram, plecy. Nie dostrzegł w marciuchowym spojrzeniu gniewu, którego tak bardzo się obawiał, a jedynie drobne, tańczące na powierzchni chowanego w jej oczach oceanu, promyczki troski, lekkiego skrępowania. Nie poszukiwał dziewczęcego wzroku, kiedy to, teraz tak samo zawstydzone, jak i jego, uciekło przed szkarłatnymi ślepkami. Nie nalegał, by raz jeszcze na niego spojrzała. Nie, kiedy ona sama uszanowała jego decyzję, pozwalając Tassarionowi by choć na moment mógł odwrócić spojrzenie, poszukując w sobie jakichkolwiek resztek pewności.
— Nie — odpowiedział szczerze, a na bladej twarzy mężczyzny pojawił się, dalej nieco nieśmiały, kokieteryjny uśmiech. Mimo że Marta sądziła, iż nie ma tu nic do rozumienia, tassarionowy umysł dalej nie był w stanie pojąć jakim sposobem, w świecie tak okrutnym i bezlitosnym, wielkie, dziewczęce serce dalej uchowało w sobie tak rozległe pokłady życzliwości. — Jesteś doskonała taka, jaka jesteś. Po prostu… — Pokręcił głową. Nie był to odpowiedni czas na rozgrzebywanie przeszłości. Nie, żeby Tassarion miał jakąkolwiek ochotę na wspominki z ostatnich dwustu lat. Ostrożnie uwolnił nadgarstek z dziewczęcego uścisku, tylko po to, by białe palce owinęły się wokół smukłej dłoni Marty. Zupełnie jakby sam potrzebował zapewnienia, iż kobieta dalej faktycznie przy nim stoi i nie został jeszcze pozostawiony samemu sobie, dyskutując jedynie z własnymi myślami. Mógł tylko liczyć na to, że tym jednym gestem nie spłoszy równie nagle posmutniałej rudogłowej.
— Wiesz, że nie masz mnie za co przepraszać, prawda? — Zniszczony umysł mężczyzny potrzebował kilku, samotnych poranków, by zrozumieć wreszcie, iż tamtego dnia Marta nie zrobiła nic, co szczerze mogło wywołać w nim tak silny gniew. Nie mogła wiedzieć, że pod lubym dotykiem dłoni, poczuje wypukłą, szorstką fakturę blizny, że ten jeden, nieodpowiedni ruch uwolni z tassarionowej podświadomości demony, które tak usilnie starał się chować w najdalszych zakamarkach swego jestestwa. I nawet mimo owego incydentu, znalazła w sobie odpowiednio dużo odwagi, by zaraz ukazać mu swoją skruchę, kiedy sam białowłosy mężczyzna potrzebował tygodni poza granicami Tirie, by zdać sobie sprawę, jak wielki popełnił błąd. — Nie zrobiłaś nic złego — odparł półszeptem, nie odrywając spojrzenia od zaróżowionego lica. Nawet kolejne, wypowiedziane w złości słowa Marty, były jedynie zwykłą próbą obrony. Rozumiał to. W jej sytuacji postąpiłby identycznie.
Ściągnął szare brewki, a usta ułożył w smukłą linię. Chciałby móc jej uwierzyć. Uwierzyć, że kiedy jego drobne kłamstewko wyjdzie na światło dzienne, nie ujrzy w modrych ślepkach cichego przerażenia. Obrzydzenia do ich wspólnie spędzonych chwil, do jego osoby. Że Marta nie pozostanie jedynie krótkim wspomnieniem nieśmiertelnego żywota. Słodką chwilą, żywą już tylko i wyłącznie w wampirzych myślach. Zaufanie wciąż było dla Tassariona pojęciem kompletnie niezrozumiałym. Pokręcił głową.
— Nie mów tak — wymamrotał pod nosem, samemu nie będąc jednak do końca pewnym, czy chce, by Marta dosłyszała jego słowa. Nie potrzebował zapewnień, które tak szybko mogły okazać się kłamliwe. Pospiesznie puścił dłoń Marty, tracąc w jej dotyku jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa. Kąciki ust uniosły się w wymuszonym uśmiechu, kiedy mężczyzna zacisnął mocniej szpony na skórzanej powierzchni trzymanego przez siebie obojczyka. Westchnął, wzruszając ramionami. Miał nadzieję, iż uda mu się jak najszybciej odwrócić uwagę dziewczyny od swych ostatnich słów. — Cóż, skoro grzeczności mamy za sobą, chyba najwyższy czas kłaść się do łóżek. Główny problem mamy na ten moment zażegnany — zmierzył niepewnie sylwetkę rudogłowej — ty jesteś umyta i pachnąca, ja nie do końca, ale w tym momencie nie mam zwyczajnie siły na nocne kąpiele. Najwyżej Irina będzie musiała wytrzymać jeszcze jedno śniadanie bez swojego ulubionego niejadka. — Wypiął dumnie pierś. — No, dalej, ubieraj się. A ja już się odwracam.

niedziela, 24 stycznia 2021

Event RP - Urodziny Mistrza

Ignatius nie rozumiał, dlaczego Irinie tak zależało. Oboje dobrze znali Cervana. Nie obce im były jego zwyczaje czy opinie na różne tematy. Oboje więc doskonale wiedzieli, że obchodzenie własnych urodzin było mu obojętne, chociaż postawiony przed wyborem rezygnował z jakichkolwiek celebracji. Mistrz zdecydowanie wolał przeznaczyć ten dzień na inne zajęcia niżeli na słuchanie, jak inni składają mu życzenia czy organizują drobne przyjęcie. Nawet jeśli była przy tym okazja by się napić. 
- Wątpię, by się ucieszył. - powtórzył chłopak i oparł się dłońmi o kuchenny stół. - Wiesz, że raczej nie przepada za obchodzeniem tego dnia. 
- Przepada czy nie, zorganizować coś można - prychnęła Irina i machnęła szmatą, którą suszyła właśnie niedawno umyte talerze. - Wszystkim się należy. Jak nie będzie chciał żadnych życzeń to posiedzimy wszyscy razem tak o, dla towarzystwa. I nie przyjmuję sprzeciwu, z Rawenem zaczęliśmy już przygotowywać jedzenie. 
Ignatius westchnął, ale uśmiechnął się lekko. 
- W takim razie po co w ogóle pytasz mnie o zdanie?
- Ktoś musi mi pomóc wszystkich powiadomić - stwierdziła bez wahania kobieta.
- Powiadomić o czym? - Na dźwięk znajomego głosu oboje zamarli na chwilę i zerknęli na drzwi, w których pojawił się Cervan.
- Nic ważnego. - parsknął Ignatius odsuwając się od stołu. 
- Powiadomić cię, że twój syn znowu nie zjadł obiadu i chciał się mi stąd wymknąć. - Irina odezwała się chłodno kątem oka lustrując sekretarza, który momentalnie zesztywniał i nerwowo zagryzł wargę. 
Zauważyła, jęknął w myślach i niby obojętnie skupił wzrok na suficie, starając się zignorować surowe spojrzenie Cervana, które skupiło się na nim. Kucharka natomiast wróciła do wycierania naczyń, jakby ich rozmowa od samego początku dotyczyła tylko tego. 

***

Witajcie!

Ankieta została zakończona, więc w końcu mamy przyjemność ogłoszenia oficjalnego terminu naszego discordowego wydarzenia. 
Zabawa rozpocznie się na kanałach do RP 6 lutego o godzinie 12.00 i zakończy 14 lutego o północy!
Krótkie zasady:
  1. Wasze wypowiedzi nie będą musiały mieścić się w limicie słów. Możecie nawet odpowiadać krótkimi tekstami na 50 słów i mniej.
  2. Wszyscy są zgromadzeni razem, więc można prowadzić rozmowę nawet w kilka osób! Starajcie się nie łączyć w pary i tak pisać, udawajcie, że naprawdę tam jesteście, wtrącajcie się w cudze rozmowy, dołączajcie do zabaw!
  3. Jeśli posiadacie kilka postaci oznaczajcie, z punktu widzenia której z nich aktualnie piszecie.
  4. Natomiast jeśli nie należycie do bloga a chcecie wziąć udział w zabawie na kanale rp-powiadomienia musicie zostawić opis postaci zawierający chociaż trochę nakreślony charakter i wygląd postaci oraz oczywiście jej imię.
  5. Zabawa rozpocznie się na kanale rp-jadalnia, ale postaci śmiało będą mogły się rozejść po całym gildyjnym budynku.
  6. Każda osoba obecna na RP w podziękowaniu za aktywność otrzyma 150 PD!
  7. Rozmowy niezwiązane z RP pozostać muszą na kanale "Ploteczki".
  8. Zastrzegamy sobie prawo do zmącenia spokoju uroczystości.

sobota, 23 stycznia 2021

Od Marty CD Tassariona

Kobieca szyjka napięła się, mięśnie zadrżały. Niczym gotowa do ucieczki łania zamarła bez ruchu, gdy tylko dłonie schowały się pod piersiami, poszukując w ten sposób wsparcia. Cichy oddech, jeden, drugi, a następnie zerknięcie kątem modrego oczka na znajdującego się za jej plecami Tassariona. 
Nagle tak bardzo małego, jeżeli nie mniejszego od niej samej, bez swojego charakterystycznego pewnego błysku w czerwonych ślepiach. Niebieska tęczówka błysnęła z niepokojem, jej właścicielka jednak nie rozchyliła jarzębinowych warg, by zapytać się, czy coś się wydarzyło, nie wliczając w to tych głośnych przekleństw, które dobiegły do jej uszu prosto z korytarza, bo przecież mogła się domyślić, że mężczyzna zajrzał do schowka. A zajrzenie do schowka zazwyczaj wiązało się z podbiciem sobie oka, wybiciem palca czy stłuczeniem któregoś ze słoików.
Na bladej twarzyczce mężczyzny siniaków jednak nie dostrzegała i tylko ta pusta, głęboka bruzda martwiła odrobinę, bo nie wydawało jej się, by Tassarion miał kiedy ją odkazić, chociażby przemyć i się nią zaopiekować. Zresztą, męskie ciało pochylało się do dołu ze zmęczeniem, a ona sama zauważyła, jak męski bark ugiął się ciut za mocno, gdy ten ją podniósł. Na pewno było więc coś nie tak, a jednak te nagle przymglone zerkała nie wydawały się być zmartwione stanem swojego właściciela, a czymś zupełnie innym. 
Modre spojrzenie powróciło na grzejący pomieszczenie piecyk. Pomieszczenie wypełnione wcale nie niezręczną ciszą, która nagle została przerwana delikatnymi szepnięciami, niepewnym słowem. Kobieta ponownie zamarła, a czółko odrobinę się zmarszczyło, gdy rude brewki podciągnęły się ku lini loków. Kręgosłup wyprostował się niczym struna, ucho uniosło ku sufitowi, jakby chcąc lepiej dosłyszeć nadal mamrotane pod tassarionowym nosem słowa. 
Marta szczerze nie rozumiała, co w tym wszystkim było takie trudne do zrozumienia. Bo w końcu nigdy nie była wredną zołzą czy jędza i nawet jeżeli zdarzało jej się nawet przez dzień mieć muchy w nosie, a kogoś obdarzyć zdecydowanie zbyt mocnym słowem, tak po prostu nie potrafiła chować urazy. Kto wie, może właśnie to miało kiedyś doprowadzić do jej upadku, zwieść na manowce i prosto w czyjąś pułapkę, by następnego poranka została odnaleziona z poderżniętym gardłem w jakimś brudnym rowie przy trakcie handlowym. Ale na razie grzała swe dłonie przy piecyku w łaźni, była czysta i pachnąca, a Tassarion nie, i nadal nie mogła się domyślić, dlaczego jej dobroć była tak trudną do ogarnięcia przez ten nieszczęsny męski umysł.
Nie odpowiedziała mu, ale jednak zerknęła przez ramię, starając się złapać z Tassarionem choć jedną, cieniutką nić porozumienia. Ten jednak postanowił uciec wzrokiem, co Marta uszanowała. W końcu jednak musiała stanąć na dwóch nóżkach, przeciągnąć się kocio i już stanąć przodem do mężczyzny. Dłonie oparła na biodrach, rude loki zsunęły się z ramion, gdy głowa przekręciła się w prawo, bo tym razem modre oczy chciały znaleźć te czerwone ślepia i zerknąć prosto w nie, poszukując swoich odpowiedzi. 
— Och, bogowie, Stasiu — westchnęła cicho, po czym zaczęła się zbliżać niczym do porzuconego, nieufającego ani jednemu człowiekowi psa. Powoli, noga za nogą, byleby go nie spłoszyć, byleby ponownie nie kłapnął na nią zębami. Marta teraz jednak wiedziała, że nawet jeżeli by kłapnął, to nie musiałaby, nie mogła odwdzięczać się warczeniem. W końcu raz popełniła ten błąd i na tym powinno wystarczyć. I w końcu stanęła przed mężczyzną, i w końcu mogła zerknąć w te nadal uciekające przed jej urywanymi spojrzeniami dwa, czerwone maki, nagle tak nieśmiałe. — Po pierwsze, tu nie ma nic do rozumienia. Jestem dobra, bo jestem, chyba że wolałbyś jędzę? — parsknęła cicho.
I tak bardzo chciała położyć swą dłoń na tej jego, zaciskającej się bez litości na własnym, bledziuchnym nadgarstku. Ale tego nie zrobiła, stwierdzając, że jeszcze byli odrobinkę za daleko od tego momentu, a w tym przypadku człowiek nie powinien się spieszyć. 
— Po drugie, masz wybaczone. Po trzecie, ja też bardzo, bardzo przepraszam, nie powinnam była — głos się zawahał na cienkiej lince w powietrzu, poszukał równowagi i ponownie ją znalazł — tak wybuchnąć. I przecież domyśliłam się, że ty tak nie na serio, słońce, różne głupoty się plecie w złości, ja sama lepsza w końcu nie byłam — zaśmiała się beznadziejnie, w końcu uciekłszy od niego modrym spojrzeniem, któremu równie zrobiło się ciut niekomfortowo. — I, Tassarionie, na miłość boską, nigdy nie uważałabym ciebie za potwora. Nawet jeżeli tak bym ci w twarz rzuciła, nawet jeżeli takim byś w jakiejś tam rzeczywistości był. Wystarczająco dziwactw nam po budynku chodzi, zdążyłam się przecie przyzwyczaić. Żaby, kozy, demony, upierdliwe baby, musiałbyś się postarać, żeby jakoś bardzo mnie zdziwić. — Ustka rozsunęły się, w szerokim uśmiechu pokazując ząbki. — Sam wiesz, że dziwna z nas zgraja. 
Kobieca rączka znalazła się nagle na okropnie zimnym nadgarstku, upewniając Tassariona w swoich słowach. Będąc świadkiem, że spomiędzy dziewczęcych warg wymykała się jedynie najszczersza prawda. 

piątek, 22 stycznia 2021

Od Tassariona CD. Marty

Ściągnął siwe brewki, cały czas nie unosząc jednak powiek, które sprawnie chowały za swą delikatną powierzchnią zakłopotane spojrzenie mężczyzny, kiedy do spiczastych uszu dotarł donośny śmiech Marty, bez wątpienia rozbawionej reakcją Tassariona. Mimo że grymas na bladej twarzy mówił zupełnie co innego, chichot dziewczyny sprawił, iż po piersi wampira rozniosło się przyjemne ciepło, a on sam, jeszcze niedawno zmartwiony martusiowym stanem, odetchnął z ulgą, wiedząc, że nieprzyjemny ból w kobiecym podbrzuszu ustał, nawet jeśli tylko na krótką chwilę. Białe szpony zadrżały, gdy raz jeszcze poczuły na swej skórze gorący dotyk rozweselonego dziewczęcia. Marta sprawnie jednak wyrwała z jego uścisku lniany ręcznik, zaraz Tassariona upewniając, iż bez przeszkód może ponownie ukazać jej te przeklęte, czerwone ślepka.
Uniósł ostrożnie lewą powiekę, a jasne rzęsy zatrzepotały, jakby chcąc się upewnić, że przyznane mu pozwolenie nie jest zaledwie okrutnym żartem, przez który tassarionowe spojrzenie raz jeszcze miało paść na odkryte, niezasłonięte choćby gęstymi lokami, piersi. Westchnął, odsłaniając i drugie ślipko, następnie posyłając kobiecie, na tyle ile umiał, ciepły uśmiech. Potrzebował dłuższej chwili, by zdać sobie sprawę, jak przed chwilą nazwała go Marta, wyraźnie zadowolona z jakże pomysłowego, choć dla samego Tassariona zupełnie nieimającego się jego właściwego imienia, zdrobnienia. Otworzył usta, powoli formułując w nich pytanie, skąd udało jej się wziąć początkowe s, jednak w tej samej chwili dziewczyna obróciła się na pięcie, chcąc raz jeszcze skierować się w stronę rozgrzanego pieca. Ręce mężczyzny pospiesznie ruszyły w przód, kiedy tylko zauważył, jak ciałko rudogłowej niepewnie zachwiało się na mokrej posadzce. Nie zdążyły jednak zaoferować żadnej pomocy, złapać za ręcznik, który być może ponownie znalazłby się w jego rękach, odsłaniając sylwetkę kobiety, bo Marta sprawnie zdołała utrzymać jako taką równowagę, nie pozwalając sobie na upadek.
Zrobił pojedynczy krok przed siebie, nie chcąc zbytnio oddalać się od swej towarzyszki, ale i nie przekraczając tej, bezsłownie wyznaczonej po ich ostatnim spotkaniu, granicy. Słodki marciuchowy głosik rozbrzmiał po pomieszczeniu, odbijając końcówki niewinnych słówek od gołych, drewnianych ścian, na które odpowiedziało jedynie ciche westchnięcie. Pokręcił głową, mimo iż nazwa białego kwiatka na dobre utknęła mężczyźnie w pamięci. Chciałby móc jakkolwiek Marcie odpowiedzieć, jednak pomimo swego wykształcenia, o kwiatach wiedział niewiele, a właściwie tylko tyle, że na widok czerwonych łebków różyczek, każda, spotkana przez niego dawniej kokietka uśmiechała się zadziornie, nie ukrywając nawet różowiutkich rumieńców, którym jakimś sposobem udało się przebić przez grubą warstwę białego makijażu.
I choć jego zamiarem nie było również rozdrapywanie starych ran, które nie zdołały nawet dobrze się zagoić, kłujące w martwe serce poczucie winy, nie mogło dłużej znosić tej, tak dla nie niezrozumiałej, dobroduszności. Słów, tak samo słodkich, jak i te z ich wspólnie spędzonych godzin. Przynajmniej dopóki on sam nie okazał się zbyt słaby, aby zwalczyć atakujące umysł rozgniewanie.
— Dlaczego — wymamrotał półszeptem, przez dobrą chwilę próbując dobrać odpowiedniego do pytania słowa — jesteś dla mnie taka dobra? — W czerwonych tęczówkach ponownie zatańczył promyczek cichego strachu, zupełnie jakby Tassarion obawiał się, że tym jednym pytaniem zdoła zniszczyć kłamliwą otoczkę ciepła i serdeczności, a w modrych oczach dostrzeże gniew, którego przecież się spodziewał, a jednak tak bardzo się lękał. — Nie rozumiem — wyszeptał, kręcąc głową. Czuł jakby wszelkie, dotyczące życia zasady, których zdołał tak doskonale się wyuczyć przez ostatnie dwieście lat, okazały się zwykłą ułudą. Postąpił źle. Gdzie więc ukryły się skórzane rzemienie bata, mające zaraz wylądować na białych, tak pełnych bruzd, plecach? Skromna myśl zasugerowała, że być może była to kolejna pułapka. Że być może raz jeszcze miano mu w ostatniej chwili odebrać jakiekolwiek resztki nadziei.
Cisza ogarnęła na moment całe pomieszczenie, jednak Tassarion sprawnie przerwał jej krótkie panowanie.
— Przepraszam — odparł cichutko, poszukując w sobie jakichkolwiek resztek pewności. Wziął głęboki wdech. — Przepraszam — odpowiedział, tym razem nieco głośniej, jednak zaraz skarcił się w myślach, kiedy jego własny głos załamał się krztynę na ostatniej sylabie. — Tak straszliwie przepraszam. — Długie, kościste palce znalazły oparcie w chuderlawym nadgarstku drugiej ręki, sprawnie go obejmując. Ściągnął ostatecznie spojrzenie z pleców Marty, zatrzymując je na czubkach swych brudnych butów. Nawet jeśli sam nie chciał tego przed sobą przyznać, Tassarion był w tym momencie zwyczajnie przerażony. — Nigdy tak nie twierdziłem i nie twierdzę. Byłem po prostu wściekły. Na siebie. Na tę drobną chwilę nieuwagi, ale nie na ciebie. Wiem, że to mnie nie usprawiedliwia i cholera, nigdy tak naprawdę nikogo nie przepraszałem, a już na pewno nie od serca — parsknięcie, choć nieco smutne — więc mogę pleść od rzeczy, ale nie chcę, żebyś uważała mnie za potwora — podkreślił dobitnie ostatnie słowo, może nieco za bardzo. Dopóki Marta nie wiedziała, kim naprawdę był, chciał jeszcze choć przez moment nacieszyć się tym ludzkim, tak przecież normalnym, traktowaniem. — Co jest zaskakujące nawet dla mnie, bo przeważnie nie mam problemu z tym, co myślą o mnie inni — zaśmiał się cicho, próbując jakkolwiek rozluźnić powstałą między nimi, dość ciężką atmosferę. — Dlatego też, że ja nie myślę o nich. Ale tym razem jest chyba po prostu inaczej.

czwartek, 21 stycznia 2021

Od Marty CD Tassariona

Martusiowa rączka spłynęła po smukłej łydce, obmywając ją delikatnie i masując spięty mięsień, podczas gdy dziewczęcy kręgosłup wygiął się w ładny łuk. Subtelny i pełen gracji, nawet jeżeli tej rudogłowa nigdy nie została nauczona – bo w końcu po co wiejskiej dziewczynce wdzięk czy powab, gdy w zupełności wystarczy jej silna ręka oraz bardzo proste spojrzenie na świat, który dzięki temu jawić się będzie nie w szarościach, a jedynie w czerni i bieli, tak bardzo ułatwiając życie.
Szkoda więc, że Marta z góry była skazana na porażkę w nauce spoglądania na otaczającą ją przestrzeń, którą zawsze rozdrabniała, szukając w niej problemów i tych nikomu niepotrzebnych wdzięków, obserwując szczegóły, jakimi były chudziutkie pręciki kwiatów w wiosnę otaczane przez chmarę tłuściutkich pszczół czy opuszkami kobiecych paluszków starając się zaznać tych jeszcze cieńszych żyłek na liściach krzaków. Fascynowały ją od zawsze, w końcu do czego roślinom miałyby przydawać się drobne krwiobiegi? Czy przez ich listki przepływała zielona jucha? Czy również spływała po ich łodygach, będących łydkami, udami i stopami zarazem?
Rączka zatrzymała się na chudej kostce, ściskając ją mocniej, a dziewczyna w swej, jeszcze sennej, refleksji zauważyła, że prawdopodobnie byłaby bardzo ładnym, smukłym kwiatem. Nie do końca wiedziała jakim, zresztą, ona sama nigdy nie powinna była tego określać; kto wie, może powinna była zapytać się o to kiedyś Dezego. Lub samą Pelcię, która przecież uwielbiała nazywać ich kwiatkami, która, podobnie jak Marta, rozkoszowała się kolorowymi płatkami muskającymi poliki, nie wspominając już o wiankach adorujących ludzkie głowy podczas wszelakich świąt. Tak, Pelcia byłaby dobrym kandydatem do zadawania pytań o takie sprawy. 
Modre oczka przymknęły się na krótką chwilę, gdy kobieta przeniosła się na drugą nogę, tę również starannie obmywając. Tassarion, nawet jeżeli posiadał na swej twarzy te dwa, cudownie kuszące maki, sam czerwonym kwiatkiem zostać przecież nie mógł. Bo te były zbyt delikatne, ich szkarłatne płatki z taką łatwością rwały się pomiędzy nawet najdelikatniejszymi palcami, nie wspominając o marszczeniu; a przecież mężczyzna słabym nie był. Nawet jeżeli Marcie spomiędzy jarzębinowych warg wyrwało się, że jednak za takiego go uważała. Za obrzydliwego tchórza, co traktowała jako okropny ruch poniżej pasa ze swojej strony.
I choć słowa opuściły ustka, tak nigdy nie zasiedliły się one na dobre w martusiowym umyśle. Gdy wyjechał, wyobrażała sobie, jak będzie go za to przepraszać, jak mocno wycałuje te szlachetne, teraz odrobinkę zarysowane, poliki, byleby wybaczył tak brzydkie, niegodne przekleństwo. Może raz w głowie zawitała mrzonka, że pocałuje go i w usta, błagając, by wymazał z jej czerwonych warg okropne słowa skierowane w jego kierunku. Brzydkie namawianie do złego, którego przecież nie popełnił i nigdy nie chciał popełnić. 
A mógł uderzyć, miał przecież do tego pełne prawo, gdy jędza wykrzykiwała w jego stronę zachęty oraz obelgi.
Marta westchnęła, radując się, że choć na chwilę mogła poczuć się czystą i świeżutką, że w podbrzuszu zapanowało jedynie miłe ciepło, a nie przeszywający ból. Łuk przestał się wyginać, a wyprostował się niczym struna. I stanęła w pomieszczeniu, naga, golusieńka, nie mogąc ukryć się przed czerwonymi ślepiami, nie mogąc od nich nigdzie zbiec, bo piec był za mały, by za nim się ukryć, by skulić się nawet troszeczkę. Ale przecież jej to nie przeszkadzało. Położyła dłonie na własnych ramionach, przytulając się do przedramion i poszukując w nich czułości oraz ciepła, bo pomimo rozpalonego już pieca, po pomieszczeniu nadal krzątał się zimowy chłód. 
Drzwi zaskrzypiały, a modre oczko błysnęło i zerknęło za siebie z ciekawością, ale kompletnym brakiem wstydu, bo wstydzić się nie miała czego. I parsknęła głośnym, choć bardzo zmęczonym i obolałym śmiechem, na to jego bardzo jędrne kurwa, porządniejsze od wcześniejszego. Parsknęła jeszcze głośniej, gdy do tego dołączyło siarczyste, zupełnie niepasujące do szlachetnego wizerunku ja pierdolę, a te czerwone ślepia schowały się za przeznaczonym dla kobiety ręcznikiem. Zwinnie podbiegła do mężczyzny, rude loki podskoczyły z martową wesołością na nagich ramionach, delikatnie osłaniając obojczyki, jednak nie krągłe piersi. Rączka musnęła rączkę, odbierając zamówiony przez kobietę materiał, którym następnie szybko się obwinęła. 
— Już możesz zerknąć, Stasiu, bardzo ci dziękuję — szepnęła cichutko i czule, zdrabniając jego imię. — Przecież nie ugryzę, nawet z okresem, obiecuję — zażartowała jeszcze, starając się choć odrobinkę go rozluźnić. Rozumiała jednak doskonale, że nie, sytuacja, w której spoglądało się na golusieńką, dopiero co obmytą kobietę, typową na pewno nie była. — Zastanawiałam się jaką roślinką mógłbyś być — podjęła w końcu temat, zwinnie obracając się na pięcie. I o mało nie wyrżnęła orła, bo przecież podłoga łaźni była śliska, a Martunia wcale nie hamowała się z chlapaniem. Nie przejmując się tą nagłą utratą równowagi, podeszła do piecyka i kucnęła przy nim, łapiąc ciepło we własne dłonie, zbliżywszy je do kratek. — I chyba byłbyś zawilcem. Spryciule tak łatwo się po tych górskich stokach rozrastają, że nie zauważysz, a na wiosnę już ich pełno. I są bielusieńkie, jak twoje brewki — zauważyła, ziewając. Ale tylko troszkę. 

Od Tassariona CD. Marty

Jeszcze przez dobrą chwilę, lodowate dłonie trzymały się blisko marciuchowych bioder, gotowe pochwycić za dziewczęce ciałko, gdyby nogi okazały się jednak krztynę za słabe, a ból w podbrzuszu krztynę za mocny. Bez słowa pozwolił, by Marta oplotła swe ręce wokół jego karku, cały czas poszukując oparcia, które w każdym, niespodziewanym momencie mogło okazać się niezbędne, jeśli żadne z nich nie chciało, by roztrzęsiona kobieta wylądowała na twardych panelach łaźni. Czerwone oczęta zatrzymały się na tych modrych, gdy dostrzegł, jak rudogłowa spogląda na niego kątem oka, nie wiadomo to, czy jego dalszą obecnością w kąpiołce zaskoczona, czy być może odrobinę rozgniewana. Tassarion uniósł siwe brwi w niewypowiedzianym pytaniu, dalej wyczekując odpowiednich poleceń, bo toć nie miał najmniejszego zamiaru boku dziewczyny opuścić, a przecież potrafił być on równie uparty, co stojąca przed nim pannica.
— Oczywiście — mruknął, kiwając głową, kiedy to Marta, sprawnie odzyskując równowagę, koniec końców ruszyła w stronę pieca, zdaje się, chcąc, by ten jak najszybciej odzyskał swe ciepło. Mężczyzna odwrócił wzrok w kąt pomieszczenia, dostrzegając kątem oka szare, ułożone w lekkim nieładzie, lniane ręczniki. Nie będąc jednak do końca pewnym, czy te jakkolwiek do użytku się nadawały, zrobił krok w tył, łapiąc zaraz za zimną, metalową klamkę. — Zaraz wracam — odparł, bardziej do siebie niż samej, zajętej już sobą, Marty, uchylając lekko drzwi, bo nie chciał przecież, by zimne powietrze ponownie wtargnęło do nagrzewającego się z wolna pomieszczenia. Ukradkiem przemknął na pusty, objęty ciemnościami korytarz i zakręcił w stronę znajdującego się obok schowka, w którym trzymane były wszelakie, niezbędne do porządnej kąpieli, przybory.
Zmęczenie wzięło jednak górę. Nieumyślnie, nie starając się nawet zbytnio uważać na stojące przed mężczyzną przeszkody, otworzył kolejne z drzwi, tym razem zdecydowanie za szeroko i zdecydowanie za głośno. Wystarczyło przekroczyć próg, by skórzany but zaplątał się między grubymi włoskami mopa. Kij szmatoszczotki, na którym niedbale zostało zawieszone ocynkowane wiadro, z łomotem wylądowało na drewnianej podłodze, wprawiając w ruch skrzypiącą, pozostawioną w kącie drabinę — co ona tu robiła, Tassarion nie miał pojęcia. Elf odskoczył w tył, potylicę odbijając od twardej powierzchni drzwi, kiedy niepewna konstrukcja przechyliła się w jego stronę, przy okazji muskając górnymi szczebelkami, znajdujące się na górnej półce słoje. Słoik, pełen nieznajomemu mężczyźnie specyfikowi, upadł na bok, po czym przeturlał się po całej długości regaliku, zatrzymując się dopiero przy drewnianej misie, niestety nie do końca podsuniętej pod ścianę. Mężczyzna przełknął nerwowo ślinę, obserwując, jak owe naczynie kiwa się przy krawędzi, by tylko następnie poddać się sile grawitacji i wylądować na samym czubku głowy nieszczęsnego, poharatanego Tassariona. Donośny krzyk wyrwał się z wampirzej krtani, kiedy tylko lądujące na łbie wiaderko, przysłoniło elfowi widok. Jeśli ktokolwiek, kiedykolwiek poszukiwał sposobu na skuteczne wybudzenie ze snu każdego z gildyjnych rekrutów, Tassarion popisał się właśnie fenomenalną pomysłowością.
Czując bulgoczącą w umyśle złość, pospiesznie pozbył się z głowy swego nowego nakrycia, ciskając nim w kąt pomieszczenia. Żachnął się niczym rozwścieczone kocisko, sycząc na nie do końca przyjaźnie nastawiony przedmiot. Odetchnął, próbując się uspokoić, niezupełnie jednak efektywnie. Sięgnął po jeden ze znajdujących się przy samym gzymsie ręczników, by wraz z potrzebnym skrawkiem materiału zleciała jeszcze cała reszta, odbijając się od twarzy elfa i lądując koniec końców na zakurzonej podłodze.
— Mam. Dość — warknął przez zaciśnięte zęby, ostatni raz spoglądając na pozostawiony przez siebie bałagan. Pospiesznie wydostał się z przeklętego schowka, trzymając w dłoni potrzebny Marcie ręcznik, po czym szybciutko skierował się w stronę wejścia do łaźni, nie robiąc sobie większego problemu z faktu, iż wyczekująca jego powrotu kobietka, na pewno słyszała dochodzący zza pomieszczenia raban.
Dłoń musnęła ciężką, zimną od panującego w korytarzu przeciągu, klamkę, noga sprawnie przekroczyła próg pokoju, a kiedy tylko czerwone ślepia dostrzegły nagie, kobiece ciało, mężczyzna zastygł w bezruchu. Był pewien, że gdyby serce w martwej piersi dalej pracowało, odmówiłoby mu właśnie posłuszeństwa. Że gdyby pod bladymi polikami znajdowały się chociażby resztki krwi, rażąca czerwień wstąpiłaby na twarz, swym odcieniem dorównując niemalże gęstym lokom Marty.
— Kurwa! — powtórzył dziewczęce słowa z korytarza, o wiele jednak głośniej i jakby obawiając się, że samo zaciśnięcie powiek nie starczy, że kobieta wciąż odczuje na sylwetce nieproszone spojrzenie, trzymany w dłoniach ręcznik przyłożył do twarzy, zapominając na moment, że był on przeznaczony dla rudogłowej, nie jego samego. — Ja pierdolę! — kolejne, soczyste przekleństwo uciekło z wampirzych ust, niewysilających się nawet, by wypowiedzieć nieco lżejsze i na pewno bardziej eleganckie cholera, czy do diabła. Tassarion skarcił się w myślach, zdając sobie sprawę, iż owego ręcznika na pewno bardziej potrzebowała golusieńka, stojąca nieopodal kobieta. Wyciągnął przed siebie rękę, tę zaciskającą swe szpony na szarym lnie, cały czas jednak nie unosząc zmęczonych powiek. — Masz. Po prostu… masz.

środa, 20 stycznia 2021

Od Marty CD Tassariona

Na dźwięk cudzego szeptu dziewczęce dłonie zadrżały delikatnie, splatając się za męskim karkiem, dokładnie w tym samym miejscu, w którym kiedyś, gdy śnieg dopiero co opadł na żyzne ziemie, zalał cały świat swą bielą, zliczała kostki w kręgosłupie, muskała je ciepło opuszkami, starając się rozmasować ewentualne spięcia. Ciałko pozwoliło mężczyźnie unieść się i zaplątać wokół swojego chłodnego wybawiciela. Marta zmarszczyła czoło, gdy krew musnęła, a następnie rozmazała się na podróżniczym stroju, całą sytuację pozostawiła jednak bez komentarza – bo w końcu sam zdecydował się jej pomóc, przecież musiał doskonale wiedzieć, że ryzykował i ubrudzeniem swoich ubrań tą brudną, obrzydliwą i gęstą krwią. 
Łydki oplotły męską sylwetkę i nawet jeżeli dziewczyna nie czuła się zbyt dobrze osłonięta grubym kocem czy już niezbyt czystą, ale na pewno czystszą od tej mocno ściskanych w dłoniach, koszulą nocną, która przy tym ruchu, marszcząc się, uniosła się, pokazując odrobinę za wiele, tak zignorowała to kompletnie, w myślach stwierdziwszy, by na ewentualne próby osłaniania się przed czerwonymi ślepiami, w rzeczywistości będącymi i tak wbitymi w rosnące cały czas przed nimi nowe ciemności, było już dawno za późno, a sama nigdy nie uznałaby się za niewiadomo jak wstydliwą dziewkę. Zresztą, przecież jej pomagał, przecież nawet nie zerkał, osłanianie się byłoby tylko niepotrzebnym marnowaniem teraz tak istotnej energii. 
Dziewczęce poliki schowały się w męskiej piersi, wtuliły, poszukując ciepła, którego przecież i tak nigdy miały tam nie odnaleźć. Ta drobna kwestia nie miała jednak przeszkadzać Marcie w bezdźwięcznym wymawianiu podzięk skierowanych ku Tassarionowi oraz zaznaczaniu na jego klatce jarzębinowymi wargami nigdy wcześniej niemogącej się wymknąć zza modrych ocząt tęsknoty oraz ulgi, że jednak wrócił i nawet jeżeli odrobinę poharatany, z bruzdą na cudownym, szlachetnym poliku, to jednak w jako takiej całości, bez utraty ani jednej z kończyn. Marta nie wiedziała, czy kiedykolwiek wybaczyłaby sobie, gdyby mężczyzna na zawsze musiał zapamiętać ją jako tę, która musnęła plecy i obudziła demony, nie mogąc ponownie zerknąć w modre oczęta, ba, nawet nie dając im szansy na ewentualne wytłumaczenie swoich postępków i podjętych w napływie żaru decyzji. Po cichutku obcałowywała, obdarowywała uciekającymi w popłochu motylami tę nieszczęsną pierś, za którą tak zdążyła się stęsknić, która w przeciągu jedynie trzech, szybko ulatujących godzin zalała ją ciepłem oraz przez chwilę zapewniła bezpieczeństwo. Nie wiedziała, czy Tassarion nawet poczuł te wygłodniałe, drobne akty czułości. Marta wolała, by jednak ich nie dostrzegł, a nawet jeżeli, to nie zapamiętał, chcąc, by pozostały one cichym sekretem pomiędzy jej jarzębinowymi ustkami a jego piersią pokrytą cienkim kaftanem. Cichą ugodą, dowodem, że wybaczy mu w swoim czasie, ale zrobi to na pewno. 
Przecież nie potrafiłaby się za długo na niego gniewać. 
Delikatnie odstawiona na własne nogi, krztę zakołysała się na nich, czym prędzej starając się złapać równowagę, nawet jeżeli ręce cały czas utrzymywały się na tassarianowym karku. Dziewczę, zorientowawszy się, że owe się tam zastały i niezbyt chętnie rwały się do opuszczenia swojego spokojnego, prawie że górskiego, bo mężczyzna przecież nad nią górował, schroniska, karcąco zdjęła je ze skóry, zgromiła złym, ale cały czas matczynym i kochającym, wzrokiem. Zgięła się ku stópkom, badając, czy aby na pewno nadal może się poruszać, a gdy w ten sposób udowodniła sobie, że a i owszem, pomimo przeszywającego bólu, wszystkie mięśnie były już kobietce posłuszne, ponownie się wyprostowała, łypiąc na ewidentnie oczekującego rozkazów Tassariona prawdopodobnie po raz pierwszy znajdującego się w tak niezręcznej sytuacji. Dla siebie, jak i dla cierpiącej comiesięczne katusze dziewczyny. 
— Przyniesiesz mi ręcznik? — zapytała Marta, czym prędzej odwracając się plecami do mężczyzny i jeszcze szybciej ruszając ku piecowi, chcąc jak najszybciej tchnąć w niego życie. 
I nawet nie zerknęła przez ramię, nie upewniła się, czy mężczyzna nie patrzy, a po prostu zrzuciła z wątłych ramion koc, pochwyciła za skrawki, o dziwo jeszcze białej, halki i podciągnęła ją ku swym barkom, ku zadartemu noskowi, aż stanęła w łaźni tak, jak ją mama z siebie wyrzuciła. Goła, nagusieńka, czująca na delikatnej skórze każde wahnięcie chłodnego powietrza wypełniającego całym swym jestestwem pomieszczenie. Niezbyt przejmowała się gdzieś kręcącym się po pomieszczeniu Tassarionem, nawet nie siliła się na wspomnienie, by po prostu uciekał od niej wzrokiem – zmarnowała i tak wystarczająco wiele energii, zaspanie również nie pomagało w trzeźwym poglądzie na całą sytuację, a przy tym nigdy swego ciałka oraz jego kształtów miała się nie wstydzić, tym bardziej w tak ludzkiej, dla niej samej przecież całkowicie normalnej sytuacji. Bez krzty erotyzmu, jakiejkolwiek sensualności, bo gdzież w takiej krwi sensualność. 
Marta westchnęła cicho i z ulgą, czym prędzej biorąc się do roboty, bo lepkie uczucie w kroczu nigdy nie miało zostać czymś przyjemnym, ba, znośnym również. 

Od Tassariona CD. Marty

Spojrzenie mężczyzny śledziło uważnie smukłą, roztrzęsioną dłoń Marty, której opuszki palców delikatnie, zupełnie jakby obawiając się, że jakimkolwiek, silniejszym dotykiem pogłębi okalający polik szramę, wylądowały na ciemnej, nie do końca jeszcze zagojonej, bruździe. Oddech, którego w zasadzie zupełnie nie potrzebował, ugrzązł w martwych, przegniłych płucach. Przyjemne, bijące od muskających lico elfa palców, ciepło, rozniosło się na blade poliki, zlodowaciałe, niemalże sine usta, prosty nosek i zimne, odkryte czoło. Nigdy nie czuł na swej skórze tak silnego gorąca, którym cała osoba rudowłosego dziewczęcia niemalże emanowała. Idealnie gładkie, niespracowane rączki arystokratów zawsze wydawały się równie zimne co jego. Nieprzyjemne, oschłe, pozbawione jakiejkolwiek głębi, ważności. Dłonie słabych, uważających się za potęgi, kiedy prawdziwą siłą był dotyk stojącej przed nim kobiety, troskliwie muskającej tę nieszczęsną, ciemną rysę na idealnie białej skórze. I pomyśleć, że ktokolwiek uznał ją kiedyś za dziewczę słabe, choć prawdziwi słabeusze zasiadali wysoko w pozłacanych salach swych ogromnych posiadłości. A Marta posiadała moc, będącą w stanie okiełznać samą bestię.
Czerwona ślepia złagodniały, choć mogło się wydawać, iż w tym momencie już bardziej nie mogły, a w krwistych tęczówkach pojawiło się jasne pytanie dlaczego? Dlaczego, mimo iż postąpił tak źle, mimo iż zatopił szpony swej złości tak głęboko w tej przyjemnie gorącej skórze, jakkolwiek interesowała się jego losem. Dlaczego, kiedy sama próbowała walczyć z bólem większym, od tego, który nęcił wampira przez niezagojoną na brzuchu ranę i zmęczone ramię, dziewczęce opuszki muskały tak delikatnie, tak ostrożnie. Wyniszczony przez dwieście lat nieustającego batożenia umysł, spodziewał się kary, nieprzyjemnych konsekwencji. Kolejnego dnia spędzonego w towarzystwie cichej samotności, która podobno zupełnie mu nie przeszkadzała, podniesionych głosów, następnych słów dających jasno mu do zrozumienia, że jest potworem. Potworem, słabeuszem, tchórzem. Być może faktycznie był słaby. Musiał być słaby, skoro wystarczyła obecność jednej, wyjątkowej kobiety, by pozwolił sobie na chwilę nieuwagi, nieostrożności. Czy musiał jednak z tą słabością walczyć, skoro smak jej wydawał się tak słodki?
— Nie jestem zmęczony — odparł cicho, choć w oczach mężczyzny tak łatwo było dostrzec wycieńczenie, towarzyszące mu od tej nieszczęsnej nocy, której to pozbył się swego celu, przy okazji dając się złapać w pułapkę, stacjonujących przy drogiej kamienicy, strażników. Uniósł prawą dłoń, która tak szaleńczo chciała raz jeszcze spleść palce z palcami rudogłowej, poczuć ich nierówną, spracowaną fakturę, bijący od nich żar. Nie pozwolił jej jednak wylądować na szczupłej, martusiowej dłoni, zupełnie jakby czując, iż nie jest to odpowiedni czas na tak czułe gesty. Jeszcze nie.
Zacisnął mocniej szpony na materiale brudnej pościeli, którą Marta spróbowała mu odebrać, zanim kolejne uderzenie bólu nie rozniosło się po roztrzęsionym, dziewczęcym ciele. Zimne palce, pospiesznie i niekontrolowanie, zacisnęły się na ramionach kobiety, w obawie, że ta nie da dłużej rady utrzymać się na zmęczonych, sennych nogach. Zmartwienie na dobre zagościło w myślach Tassariona, kiedy czerwone ślepia obserwowały rozbolałą, w tym jednym momencie wydającą się niemal kruchą, tak łatwą do zranienia, sylwetkę. Nie zasługiwała na ten ból. Nawet jeśli był to problem, którego nie mógł się za nią pozbyć, nawet jeśli każda kobieta musiała borykać się z tym samym, ściskającym podbrzusze cierpieniem. Marta zwyczajnie nie zasługiwała na jakiekolwiek, dalsze męczarnie.
— Tylko mocno się trzymaj — wyszeptał do różowiutkiego ucha, obejmując ręce wokół dziewczęcej tali i ostrożnie podnosząc ją z ziemi, zaraz pozwalając, by mogła jak najwygodniej ułożyć się w jego ramionach. Mięśnie brzucha oraz obolałego ramienia napięły się nieco mocniej, przez co nieprzyjemna fala bólu przebiegła przez całe, równie zmęczone co to Marty, ciało mężczyzny. Nie pozwolił jednak dziewczynie uciec, nie pozwolił nawet, by głęboka rana jakkolwiek uniemożliwiła mu wyciągnięcie pomocnej dłoni. Choć, być może rudogłowa, tak dobrze zaznajomiona z dręczącym ją problemem, nie potrzebowała w tej chwili żadnego wsparcia, nieważne jak długo powtarzałaby mu, iż powinien odpocząć, Tassarion nie mógłby pozostawić ją samą sobie, nieważne czy kierowało nim poczucie winy, czy faktyczna, prawdziwa troska.
Zrobił ostrożnie kilka pierwszych kroków w stronę łaźni, chcąc się upewnić, że takie tempo okaże się odpowiednie, że twarzyczka rudogłowej nie skręci się w grymasie, gdy ruszy wreszcie z miejsca. Pozwolił, by oparła głowę na martwej piersi, pozostawiając za sobą ciężki worek ubrań. Nie sądził, żeby ktokolwiek w gildii był zdolny do kradzieży oraz aby o tej godzinie faktycznie znalazł się ktoś, kto będzie chciał przymierzyć leżący na dnie pakunku, jasny kożuszek. Nie przejmował się też krwią, która teraz znalazła się również i na jego cienkim, skórzanym pancerzu, cały czas jednak musząc pilnować, by uwięziona w podświadomości bestia nie zdołała wydostać się ze swych okowów. Czubkiem buta uchylając drzwi łaźni, obrócił się plecami do drewnianej powierzchni, mogąc wygodnie ją otworzyć bez użycia rąk.
— W porządku. A teraz porządnie się tobą zajmiemy.

Od Marty CD Tassariona

Ruda brewka podniosła się odrobinę na widok otwartych rąk skierowanych w kierunku rudogłowej pannicy. Marta przestąpiła z nogi na nogę, starając nie zgiąć się przed mężczyzną w pasie, nawet jeżeli w podbrzusze wbito kolejną, gorącą szpilę, a ustka rozchyliły się w bezdźwięcznym, spowodowanym tym okropnym bólem, jęku. Szybko powróciła jednak do hardego stania na dwóch, nagich stopach, jakby obawiając się pokazać jakąkolwiek ze swoich słabości, nawet tę jak najbardziej naturalną. W końcu inni tak łatwo je wykorzystywał. 
Marta zadarła nosek, modre oczy błysnęły wyniośle w ciemności i nawet jeżeli przygryzała polik od środka, nie dała tego po sobie poznać, nawet jeżeli całe dziewczęce lico pobladło, a kostki ledwo utrzymywały ciężar ciała, nie chciała się poddać. Nie w tak upokarzającej dla siebie sytuacji, nie w tych czerwonych ślepiach, które teraz spoglądały na nią ciepło, kusząc, by się im poddać, by rozpłynąć się w męskich, zimnych ramionach, których chłód na pewno nie uśmierzyłby czającego się w podbrzuszu bólu, ale przynajmniej pozwoliłby choć na chwilę zapomnieć o wszystkich rozterkach czających się za tassarionową sylwetką. 
Może była zbyt uparta, kto wie, ale przecież to właśnie ta cecha w końcu pozwoliła jej stanąć przed drzwiami prowadzącymi do głównego budynku gildii. Gdy ktoś ukradł oszczędności, szarpnął za włosy, a swe przerażające szpony położył na kolanie, ona nie poddawała się, nadal podążając do przodu, ewentualnie kopiąc napastnika w odpowiednie miejsce czy zwinnie wyślizgując się z jego łapsk. Nie dała się i proszę, ze stróżką krwi spływającą po prawej nodze stała właśnie przed niezbyt długo znanym jej mężczyzną, który swymi lodowatymi palcami i szlachetnie wypowiadanymi zdaniami dawał ułudę bezpieczeństwa i świętego spokoju. Nie znali się więcej niźli trzy godziny, a jednak przez te kilkadziesiąt wymienionych z nim słów zdążyli zawiązać pomiędzy sobą supełek porozumienia i złożyć obietnicę, że w cudzych, czułych ramionach oraz ognistym uniesieniu znajdą swe zbawienie oraz rozwiązanie ciągnących się za nimi problemów. A przede wszystkim – zrozumienie. 
Problem ciągnącej się po nóżce karmazynowej stróżki w cudzych dłoniach raczej nie miał jednak zostać rozwikłany, chyba że palce ów dłoni przejęłyby na własne opuszki kobiecą krew. Marta skrzywiła się nieznacznie na tak przebrzydły, odrażający pomysł, pokręciła głową i ponownie łypnęła na blade, męskie lico, starając się zauważyć jakiekolwiek zmiany, które na nim zaszły, sprawdzić, czy przed jego wyjazdem dobrze zapamiętała czerwone ślepia, prosty nos, ostre poliki i siwe loki. 
A zmiana zaszła, pojawiła się na szlachetnym białym poliku, kalając ciemną, kontrastującą bruzdą. Martunia westchnęła cicho, orientując się, że oboje zostali nieźle poturbowani przez los, a jej kochanka ktoś drasnął. Raczej mocno, raczej głęboko. Rudogłowa miękko skoczyła ku mężczyźnie, już ignorując te cholerne, rozłożone ramiona, kciukiem sięgając ku polikowi, opuszkiem przejeżdżając tuż pod tym brzydkim szarpnięciem, które ktoś miał czelność pozostawić na elfiej twarzyczce.
— A jednak mi ciebie drasnęli — mruknęła pod zadartym noskiem, bardziej dla siebie niźli dla niego, starając się nie nacisnąć za bardzo delikatnym opuszkiem na rankę, w tym samym momencie badając jej strukturę, głębokość i długość. — Odpocznij, Tassarionie — dodała jeszcze po chwili, kładąc drugą dłoń na zabranym przez niego prześcieradle, starając się je jak najzwinniej przyjąć na własne barki i udowodnić mu, sobie, że da radę, że w samotności dotrze do łaźni i zajmie się tym problemem. Przecież to nie był jej pierwszy raz.. I nawet jeżeli w ten sposób zahaczyła opuszkami o blade, mocno zaciskające się na materiale kostki, to nie zwróciła na to uwagi.
Jedynie modre oko błysnęło przez krótką chwilę, zdradziło jakąkolwiek senną emocję, a może był to w nocnej rzeczywistości ból, który ponownie uderzył w dziewczęcy brzuch. Martunia zgięła się nagle, już nawet nie hamując się przed dotknięciem męskiego ciała, które pochwyciła mocno za barki, starając się, oj bardzo starając się gwałtownie nie zgiąć się w pół. Główka jednak opadła odrobinę, swym czubkiem bezsilnie opierając się na tassarionowej piersi. Pochwyciła nagle głęboki oddech w płuca, przytrzymując go przez chwilę, w ten sposób starając się uspokoić rozedrgane serce, rozedrgane nogi i podbrzusze tak bardzo potrzebujące uspokojenia, ciepła, które by je rozluźniło. 
W ostateczności, nie była przecież aż tak uparta. Pozwalała pochwycić się zimnym dłoniom, objąć i podnieść, nawet jeżeli już chciała się z nich wyrwać tylko na widok grymasu na męskiej twarzy, gdy oparła się mocniej o jego prawe, zmęczone ramię. Odpuściła jednak, gdy ścisnął za talię, gdy upewnił, że może pozostać. 
— Tak. Chodźmy — szepnęła cicho i ze zmęczeniem, zapominając o swych rozterkach, o zabliźnionych plecach, o jedynie trzech godzinach, które ich zespoliły, o problemie brudzącej krwi na jej własnych nogach, która z taką łatwością przecież mogła pozostać na męskich, i tak zmęczonych podróżą, ubraniach. To nie był moment na rozdrapywanie ran, a przecież, póki słońce nie podniosło się zza horyzontu, mogli choć troszkę poudawać, rozpłynąć się w miłej ułudzie.

Od Tassariona CD. Marty

Uniósł siwą brew w niewątpliwym zaskoczeniu, kiedy z jarzębinowych, dzisiejszej nocy niestety krztynkę bledszych, ust uciekły łagodne, zrównoważone, w głównej mierze obojętne, słowa. Lekki, zaspany uśmiech na krótką chwilę zasiał w umyśle mężczyzny drobne ziarenko nadziei, że być może, choć nie tak wyobrażał sobie ich następne spotkanie, w pierwszej kolejności zakładając, iż do najłatwiejszych należeć ono nie będzie, tym razem żadne z nich nie podniesie głosu, a jakiekolwiek rozgoryczone wyrzuty na dobre ugrzęzną w krtani, nie pozwalając im dotrzeć do uszu drugiego. Bynajmniej, Tassarion nie planował rezygnować ze słów skruchy. Nie, kiedy toć sama Marta spróbowała uspokoić spłoszonego kochanka cichutkim, zlęknionym przepraszam, a on niczym ostatnia wywłoka, złapał za oręż znieważających bluzg, próbując odciągnąć swoją, jak i kobiety uwagę od tej jednej, krótkiej chwili, kiedy to poszczycił się tak silnym, wwiercającym się w coraz to głębsze zakamarki podświadomości, lękiem.
Rudowłose dziewczę miało od samego początku rację. Był samolubny i nieraz w tych karmazynowych ślepiach pojawiał się zimny promyczek rozczarowania, kiedy świat nie zatańczył tak, jak on tego chciał.
Nic nie było w porządku. Kobietę zdradził nie tylko ten uśmiech, który nijak pasował przecież do ich ostatniego rozstania, a również te, wypowiedziane w wyraźnym pośpiechu słowa, przemykające jednak gdzieś obok spiczastych uszu elfa, wciąż wypatrującego na twarzy dziewczyny jakiegokolwiek grymasu, dowodu na to, iż faktycznie coś było nie tak. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej, na tym nieco przybrudzonym i niebywale już zniszczonym, skórzanym pancerzu, a bystre oko świdrowało spojrzeniem modre oczęta Marty, jakby zadecydowało właśnie samodzielnie dotrzeć do tego, co ukrywała przed nim kobieta. Do tej, chowanej za zdawkową odpowiedzią, tajemnicy, o której owszem dowiedzieć się nie musiał. Na to było już jednak o wiele za późno, kiedy to do nozdrzy wampira dotarł wreszcie zapach świeżej juchy.
Powieki zamrugały kilka razy, chcąc jak najszybciej odciągnąć swego właściciela od tego przeklętego, nieustającego głodu, który już wbijał swe kolce w poddany mu umysł bladej bestii, pozwalając, by zwierzęce zmysły ponownie przejęły kontrolę nad wampirzym ciałem, bawiąc się nim niczym swą prywatną marionetką. Pokręcił głową, sprawnie jednak wyrywając się z łańcuchów swego drugiego ja. Wzrok mężczyzny powędrował z wolna nieco niżej, szybko dostrzegając na roztrzęsionej nodze Marty pojedynczą stróżkę rozgrzanej krwi. Zlodowaciałe osłupienie wstąpiło na białą twarz elfa, kiedy ten zrozumiał wreszcie, w jak nieciekawej sytuacji zastał biedną, obolałą dziewczynę, a i dlaczego ta nie miała w tym momencie zwyczajnie czasu na kolejne perturbacje. Skarcił się w myślach, kiedy z fioletowych ust uciekło ciche oh.
— Istotnie, kurwa — powtórzył przekleństwo, które dobrą chwilę temu musnęło tassarionowe ucho, a którego Marta tak desperacko potrzebowała, by móc choć na moment poddać się tej przeklętej, uwierającej serce złości. Czerwone ślepia zatrzymał na brudnym prześcieradle, dającym wampirowi do zrozumienia, iż bulgocząca w podbrzuszu krew, musiała okazać się dla kobiety nieprzyjemną niespodzianką. Ściągnął brwi w dostrzegalnym zmartwieniu. I pomyśleć, że tylko rudowłosa dziewczyna, przy której boku spędził zaledwie trzy godziny, była w stanie obudzić w przebrzydłym monstrum jakiekolwiek resztki współczucia. Bez wszelakiej zgody wyziębiona dłoń zacisnęła swe szpony na brudnym materiale, pospiesznie wyrywając go z rąk Marty. Przewiesił brudną pościel przez ramię.
— Dobra, powinniśmy jak najszybciej się tym zająć — mruknął cichutko, jakby obawiał się, że ich krótką wymianę zdań mogą właśnie podsłuchiwać nieodpowiednie uszy. Ręce rozłożył, tym samym chcąc dać Marcie do zrozumienia, iż jeśli ból okazywał się zbyt dokuczający, jeśli jeszcze raz była w stanie mu zaufać, jego ramiona były w każdej chwili gotowe pochwycić za roztrzęsione ciałko, próbując jakkolwiek pomoc w przydługiej wędrówce na drugi koniec korytarza. — Chodź, zabierzmy cię lepiej do łaźni.
Nie sądził, by Marta, to dumne, pyszałkowate dziewczę, miało realnie zgodzić się na pomoc ze strony mężczyzny, nie zwracając już nawet zbytnio uwagi na to, iż nic nie było między nimi w porządku, iż dalej był przecież w tych iskrzących się, niebieskich oczach zwykłym okrutnikiem. Kolejnym oprawcą, gotowym zaatakować w każdym, możliwym momencie, tylko by przypomnieć o bólu rozrywającym dziewczęcą pierś, kiedy to pozostawił ją samą sobie, wraz z tymi okropnymi, palącymi uszy bruzdami. Aczkolwiek, gdzieś w głębokiej toni tych przebrzydle czerwonych ocząt, zdołała uchować się realna cząsteczka troski i współczucia, o której istnieniu on sam nie miał bladego pojęcia. Kąciki ust uniosły się w lekkim uśmiechu, chcąc jakkolwiek przekonać stojącą zaraz obok Martę, iż nie musi dłużej się go obawiać. Już nie.

Od Javiery CD Antaresa

    Javiera powolnym krokiem szła do stajni. Na ramieniu miała zawieszoną sporych rozmiarów torbę, w której trzymała najpotrzebniejsze i po prostu podstawowe rzeczy, które mogły jej się przydać. Z racji, że w ostatnim czasie nie miała za wiele pracy, postanowiła, że to najwyższy czas, aby sprawdzić co się dzieje u koni znajdujących się w gildii. Niby mogła zaczekać aż właściciel czy stajenny przyjdzie z jakimś problemem, ale… Jakoś nie była pewna co do tego czy daliby radę rozpoznać wszystko. Wolała sama zobaczyć, bo a nuż, a któryś z wierzchowców zachorował, ale nie okazuje zbytnio objawów i tylko ktoś wyszkolony jak ona, potrafiłby to rozpoznać. W końcu znalazła się w drzwiach sporej wielkości budynku. Poprawiła torbę i rozejrzała się na szybko. Westchnęła i skierowała się do pierwszego boksu od wejścia. Stał w nim sporej wielkości czarny ogier. Wyglądał na dość spokojnego. Już miała otwierać drzwiczki, aby wejść do środka i przyjrzeć się koniu, kiedy coś jej przerwało… a raczej ktoś.
— Przepraszam — usłyszała za sobą męski głos.
Powoli odwróciła się. Jej oczom ukazał się osobnik o złotych oczach i szarozielonych włosach. Był trochę niższy od niej. Po chwili zastanowienia coś tam zaczynała kojarzyć jego osobę. Zamiast coś odpowiedzieć, pani weterynarz jedynie uniosła jedną brew, niemo pytając, o co chodzi.
— Dzień dobry, nazywam się Antares — przedstawił się, teraz zaczęło świtać jej w głowie coś więcej. Był to chyba jakiś rycerz, który niedawno dołączył do gildii. — Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem w czymś ważnym — Javiera jedynie gestem dłoni nakazała mu dalej mówić. — Chciałem zapytać, czy nie mogłabyś poświęcić mi chwilę swojego czasu?
— To zależy od tego, o co chodzi — może i nie była jakoś bardzo zajęta, ale to nie zmieniało faktu, że aktualnie zajmowała się pracą i zamierzała zwrócić uwagę na sprawę tylko i wyłącznie wtedy gdy będzie ona powiązana z tym.
— Chodzi o mojego konia, Favellusa — słysząc, że chodziło o jednego z koni, od razu skupiła się bardziej na tym co mówił mężczyzna. — Ostatnio kupiłem dla niego siodło. Okazało się jednak, że rymarz źle je wykonał. Przez to Favellus skończył z obtarciami na grzbiecie. Mogłabyś może spojrzeć na to i pomóc mi z tym?
— Pomogę — powiedziała krótko. — I tak miałam dzisiaj posprawdzać konie w stajni, więc akurat jednego będę miała z głowy. Prowadź — odepchnęła się od drzwiczek boksu, o który się opierała i ruszyła za Antaresem.
Po chwili znaleźli się przy śnieżnobiałym rumaku. Bez słowa postawiła niewielki schodek, który zgarnęła z przejścia i postawiła go przy wierzchowcu. Odstawiła torbę na bok i weszła na podwyższenie. Uważnie studiowała grzbiet konia.
— W których dokładnie miejscach są obtarcia? — zapytała, nawet nie podnosząc głowy, aby spojrzeć na rycerza.
— Dwa większe są mniej więcej na środku przy kręgosłupie, a dwa mniejsze znajdują się w okolicach zadu — tyle jej wystarczyło.
Od razu skupiła się na tych miejscach. Niestety okazało się to prawdą. Kobieta przyjrzała się obtarciom i dotknęła delikatnie jedno z nich. Westchnęła. Na pewno musiały być one bolesne dla rumaka, chociaż nic po sobie nie pokazywał. Kiedy skończyła oglądać wszystko, zeszła ze schodka i podeszła do torby. Stamtąd zgarnęła środek odkażający i gazę. Musiała jak najszybciej zdezynfekować rany, aby nie wdało się jakieś zakażenie. Robiła to delikatnie, aby nie sprawiać koniu większego cierpienia.
— Okej, z twoim rumakiem będzie dobrze. Co prawda obtarcia czy jakakolwiek rana to nie jest fajna sprawa, ale damy radę. Odkaziłam to na razie, ale potem przyjdź do mnie to dam ci maść z ziół, którą będziesz musiał regularnie smarować obtarcia. Wiedz jeszcze, że póki co Favellus będzie musiał zostać odstawiony od pracy. Nie możemy pozwolić na to, aby rany się pogłębiły. Musi się najpierw w pełni wykurować — powiedziała, pakując środek odkażający do torby, a gazy, dalej trzymała w dłoni, aby potem jak najszybciej się ich pozbyć i nie mieszać z tymi czystymi.

Antares?

Od Marty CD Tassariona

Dziewczę przełknęło ślinę, rozchyliło wargi, przygotowując się do wypowiedzenia, wyrzucenia w bladą twarz cichutkiego dobranoc, by następnie minąć ją bez oglądania się za siebie. Po pierwsze, Marta nie mogła pozwolić sobie w tym konkretnym momencie na emocjonalne pogawędki w lodowatym przeciągu wcale niekrótkiego korytarza, nie gdy w dłoniach kurczowo trzymała zakrwawione prześcieradło oraz ukochaną koszulę nocną, w której już raz oglądał ją Tassarion, nie wspominając nawet o kocu jędzowato zsuwającym się z ramion, odsłaniając w ten sposób przemarzniętą płeć. Po drugie, Marta nie chciała nikogo obudzić, ponownie robić hałasu na całą gildię. A rozmowa z elfem nie zapowiadała się przecież na spokojną, miłą pogawędkę o pogodzie za oknem, o tym śniegu, który schował pod sobą całą bujną roślinność. Nawet jeżeli dziewucha po cichutku, w głębi swej duszyczki tego spokoju pragnęła, chcąc, by już wszystko było dobrze, by znowu sobie dokazywali i prowadzili te drobne gry, a ona osobiście ponownie mogła ucałować te przebrzydle blade wargi, to wszystko bez żadnych wyrzutów w stosunku do własnej osoby. Rozpłynąć się w jego lodowatych szponach, muskających obojczyki. Obiecała sobie, że poddałaby się mu całkowicie, a jej własne opuszki na pewno trzymałyby się z daleka od delikatnych, pamiętających wymierzone w nie kary, pleców. Byleby nie musiała już płakać, a on nie musiał krzyczeć. Marta tak bardzo pragnęła, by na swych plecach nie czuć już ciekawskich, ale przede wszystkim zmartwionych spojrzeń gildyjczyków, by złośliwe słowa, przygotowywane specjalnie na jego wyczekiwany powrót, nie musiały gotować się do własnej obrony w długiej szyjce. Nawet jeżeli nadal czuła się skrzywdzona, a krew bulgotała w złości w żyłach tylko na chwilową myśl o wypowiedzianych w emocjach przez mężczyznę zdaniach, oskarżeniach. Bluzgach. 
Ale na to wszystko nie miała co liczyć, nie, gdy stała pośrodku korytarza z krwią tym razem bulgoczącą w podbrzuszu, i to zdecydowanie nie ze złości, z brudnym prześcieradłem i z podkrążonymi od tej nagłej pobudki, zaspanymi oczętami, które ledwo co mrugały, bo powieki kleiły się do siebie koszmarnie. Kobieta zamrugała szybko, poszukując swojego rozmówcy w ciemnościach, bo ten nagle gdzieś zniknął, pozostawiając po sobie jedynie czerwone ślepia. Szybko pokiwała głową, błagając, że krótka i zdawkowa odpowiedź, która już przygotowywała się w ustach, zupełnie mu wystarczy. Że chłodna dłoń nie zaciśnie się na damskim nadgarstku, a czerwone ślepia nie łypną na nią z troską, domagając się najszczerszej odpowiedzi, gdy kobieta pospiesznie przebiegnie tuż obok niego. 
— Tak, tak, Tassarionie, wszystko w porządku, naprawdę — oświadczyła, ale oświadczenie było mało przekonujące, nawet jeżeli z martusiowej twarzyczki posłany został jakikolwiek uśmiech. Bardzo zaspany i chyba niezbyt świadomy, ale ten chociaż na chwilę się pokazał, co i tak dobrze wróżyło, mając na uwadze ich ostatnie, dosyć intensywne machlojki. — Dobranoc, jutro porozmawiamy, jutro ucałujesz rączki — kolejne niemrawe słówka wyślizgnęły się spomiędzy lekko uśmiechniętych warg. 
I już chciała go wyminąć. Miała prześlizgnąć się między tym chłodnym ciałem a ścianą, uciec sprzed jego nosa niczym leśna rusałka, za którą może i by pogonił, kto wie. Plan wydawał się być doskonały, nie miał w sobie ani jednej dziury, ani jednej nieścisłości czy niedopowiedzenia, które doprowadziłoby do tragedii. Z planu jednak nic nie wyszło, nie, gdy Marta poczuła spływającą po prawym udzie małą stróżkę, świadczącej o dobrym stanie zdrowia jej układu rozrodczego, krwi. A do tragedii, a i owszem, doszło. 
— Kurwa — z jarzębinowych warg wymsknęło się ciche przekleństwo, tak bardzo niewpasowujące się w obraz ciepłej, uczynnej dziewuszki o modrym spojrzeniu i rudych lokach. 
Ale przecież nic jej nie pozostało, a przekleństwem mogła sobie choć na chwilę ulżyć, zrzucić z siebie całego pecha, który ciągnął się za nią odkąd tylko ten cholerny kredens zaczął się gibać. Chciała zapomnieć o cały czas niewyjaśnionym zgrzycie pomiędzy nią a Tassarionem oraz o tej krwi, która zatrzymała się gdzieś w okolicach stawu, a jednak obie sprawy niczym krety w glebę wwierciły się w kobiecy umysł. Bo czerwone ślepia wcale nie opuszczały dziewczęcej sylwetki, drżącej z chłodu czy z bólu brzucha, tego Marta już sama nie wiedziała, bo krewka była śliska, chłodna i mokra, a w końcu zaczęła płynąć i dalej, ku kobiecej kostce, zostawiając po sobie szkarłatny ślad. Dziewczyna zacisnęła nogi, starając szybko ukryć się za prześcieradłem, póki strużka nie została dostrzeżona przez te czerwone, błyskające w ciemnościach ślepia.
A to wszystko, by jeszcze prędzej zorientować się, że i ono było czerwone, już na dobre ujawniając przed Tassarionem problem, z którym borykała się tej nocy rozedrgana Martunia. Problem dotyczący każdej kobiety i Marta naprawdę nie miałaby nic za złe swej własnej, pieprzonej macicy, gdyby tylko zdecydowała się wybrać inny dzień. Jeden w przód, czy jeden w tył. Ba, wystarczyłaby cholerna zmiana godziny! 

wtorek, 19 stycznia 2021

Od Ophelosa CD Leonarda

Chryzant nie po raz pierwszy wprowadzał kogoś w tę misterną sztukę, którą było palenie fajki. Podpowiadał, gdzie chuchnąć, gdzie dmuchnąć i jak ułożyć tytoń oraz dym we własnych ustach, by nie zakrztusić się nim już przy pierwszym wciągnięciu, co i tak zazwyczaj w przypadku nowicjuszy się zdarzało – zresztą, nie dziwota. Tylko panicze z rodu Mevouigre wyznaczali się jako takim, wręcz wrodzonym przystosowaniem do tej pięknej sztuki. Nie łykali dymu, dymne okręgi jakby same, bez zbytniego umysłowego wysiłku – nie żeby Chryzant był w ogóle do tego zdolny – układały się w tajemnicze, zapierające dech w piersiach i to dosłownie, kształty w powietrzu. 
Ale nikt przecież nie musiał wiedzieć, że paniczów tych zazwyczaj w pewnym momencie ciężkiego żywota dotykała poważna choroba płuc. Jucha wręcz szła nosem, spływała po otwartych w bolesnych spazmach sinych wargach, a oczy prawie że wysuwały się samodzielnie z oczodołów, by nieszczęśnikowi następnie po kolei zaczęły odpadać palce, kończyny w stawach, aż straszna pożoga dotarła do kręgosłupa, który również rozpadał się niczym dziecięce klocki, na kawałeczki. A na końcu choróbska głowa biedaczka potrafiła sturlać się z szyi i z hukiem opaść na marmurowe, bogate posadzki, którymi wyłożono ich piękne włości. 
Historia okropnego choróbska, które dopadło jego dziada i pradziada oczywiście została odpowiednio podkręcona i przyprawiona przez ukochaną matulę, ale Chryzant przecież nie musiał o tym wiedzieć, żyjąc w swej błogiej nieświadomości oraz ciągłym strachu, że i pożoga w końcu zaciśnie na jego szerokiej gardzieli swe kostuchowe łapska. Ryzyko nadal jednak podejmował, dla tego cudownego uczucia błogości oraz stresu uchodzącego z kłębami dymu ku niebu. 
Bardzo dobry pomysł, jak skomentował to zasiadający obok niego bladziuchny panicz, okazał się w ostateczności pomysłem bardzo złym. Nie żeby była to jakaś nowość w przypadku siwego rycerzyka na wczesnej emeryturze. I nawet jeżeli Leonardo, jako jeden z nielicznych nowicjuszy w sztuce palenia, nie zakasłał, a wymiana fajka za nic przysporzyła im odrobiny przyjemności, jakim był kontakt cudzej skóry z tą własną, tak Chryzant nie do końca wiedział, czy za krótką chwilę nie miało dojść do sytuacji mrożącej krew w jego gorących żyłach. Bo wystarczyło pozbyć się dymu z płuc, by o całej sprawie zapomnieć. Zakasłać, skrzywić się na palące uczucie w dalekiej gardzieli, może parsknąć śmiechem, zamlaskać. Zrobić cokolwiek, a nie uprzeć się niczym największy baran, którym w tej sytuacji pastuch wyjątkowo się nie okazał.
W końcu Leonardo, to typowe panisko i uparty szlachcic, dym musiał przytrzymać, tak dla udowodnienia… Czegokolwiek. Sobie, pastuszkowi, tego Ophelos nigdy miał się nie dowiedzieć. Nie zmieniało to jednak powoli narastającego w powietrzu problemu; dym nie został przytrzymany w ustach, jak powinien był to zrobić młodzieniec i jak robił to zawsze Chryzant, doskonale przecież wiedząc, że wzięcie go do gardła, nie daj bogowie, do płuc, byłoby wręcz proszeniem się o puszczenie pawia na zieloną, gotującą się do jesieni, piękną trawkę, którą jeszcze chwilę temu szarpali własnymi palcami. Wydęty podbródek wielkiego paniczna nie wyglądał zbyt apetycznie, prawie że świadcząc o tym, że Chryzant za chwilę moment będzie mieć możliwość ujrzenia najdroższych wymiocin w swoim całym, i tak wypełnionym przygodami, życiu. 
— Och, na bogów, Leo! — huknął pastuszek. 
Zabrał swoją fajkę z cudzych, bardzo chudych i bardzo małych dłoni, które zaczynały powoli drżeć. Na ulotną chwilę zatrzymał na nich własne grube, spracowane paluchy, po czym zabrał, w odpowiednim momencie oczywiście – czas kontaktu skóra-skóra wyliczony został do perfekcji. W kącik własnych, suchych warg włożył ustnik narzędzia, podłożył pod nie swoją rękę i uniósł siwą brew, oczekując dalszych decyzji Leonarda, bo ten w końcu był dorosły. 
A to wszystko zastanawiając się, czy naprawdę młody szlachcic będzie aż tak uparty. Chryzant zaciągnął się dymem, dwie sekundy później puszczając lekko kolejny, asocjowany już z nim dymny okrąg.
— Przepraszam ciebie najmocniej, że nie powiedziałem ci tego wcześniej, ale tak się na ten pomysł zawziąłeś, że, szczerze, nawet nie zdążyłem — zaczął się tłumaczyć pastuszek, kręcąc ustnikiem fajki własnym językiem. Kto wie, może i poszukując na nim cudzych warg, które teraz, już z trudnością malującą się na bladej twarzyczce, utrzymywały w chudej, delikatnej gardzieli tytoniowy dym. — Leonardzie, mój przyjacielu, dym trzymamy w polikach. Nie w gardle, bo jak trzyma się go w gardle, to po prostu się — Chryzant westchnął cicho, odejmując sobie fajkę od ust — rzyga. Ale muszę przyznać, zaimponowałeś mi ogromnie, ha! — parsknął głośno, machnął dłonią w tym całym podekscytowaniu. — Już dawno nie miałem do czynienia z aż tak wytrwałą w swoim postanowieniu osobą. 
Szlachetne ząbki błysnęły w zadziornym uśmiechu, czekając na kolejne decyzje Leonarda. 

Od Tassariona CD. Marty

Przyjemna cisza rozciągała się po wszystkich pomieszczeniach budynku, nieprzerywana przez stłumione głosy, ostrożne kroki, czy chociażby ciche wzdychanie. Choć wrażliwe, wampirze ucho było w stanie wychwycić puls każdego, kto znalazł się przynajmniej w promieniu kilku metrów od mężczyzny, spokojne, wyłapywane przez niego rytmy, faktycznie wskazywały na to, iż niemal każdy, znajdujący się w Tirie gildijczyk, od dłuższego czasu pogrążony był w błogim śnie. Z trudem wspiął się po schodach, płócienny worek przerzucając na to, o wiele mniej zmęczone i obolałe, ramię, a wolną dłonią rozwiązał sznur skórzanego, pikowanego obojczyka. Dopiero gdy znalazł się na piętrze, kilka desek zaskrzypiało pod ciężarem jego ciała, nigdy jednak na tyle głośno, by zbudzić, śpiącego za najbliższymi drzwiami, nieznajomego rekruta. Westchnął ze zmęczenia, próbując przyspieszyć kroku, jednak pulsujący z rany ból oraz wciąż obolałe kolana, nie pozwoliły mu szybciej zbliżyć się do drewnianej powierzchni, odgradzającej pokój wampira od reszty korytarza.
Sam nie był do końca pewien, czy powrót do Tirie był powrotem szczęśliwym. Czy rzeczywiście wolał kolejne dni spędzić w tej słodkiej, bezczynnej rutynie, która towarzyszyła mu jeszcze przed wyruszeniem do Geremell, czy być może już tęsknił za nieustającym hałasem wielkiego miasta. Za jego wielobarwnymi mieszkańcami, nocami spędzanymi w karczmach, do których wieczorni wesołkowie pchali się tłumami, dobrym, dojrzałym winem i występami bardów znanych we wszystkich zakamarkach Iferii. I za tymi ich tkliwymi balladami, które delikatne ustka tak sprawnie wyśpiewywały, chcąc, by kolejne wersy dotarły do każdego, znajdującego się w pomieszczeniu słuchacza. Miasto potrafiło być niebywale wyzwalające, kiedy o poranku nie musiał ponownie chować się w śmierdzących, zajętych przez szczury i utopce, podziemnych korytarzach oraz kiedy na jego powrót nie oczekiwał ten, który w jednej dłoni dzierżył rękojeść batu, a w drugiej truchło kanałowego gryzonia.
Spiczaste ucho zadrżało delikatnie, kiedy dźwięk kroków, nienależących tym razem do niego, musnął blady płatek, ostrzegając o obecności, kierującego się w jego stronę, nocnego marka. Pospiesznie uniósł spojrzenie znad starych, wypełnionych licznymi, wydłubanymi przez szkodniki korytarzami, desek, poszukując w mroku sylwetki nieznajomego. Czerwone, błyskające w ciemnościach ślepia, wędrowały z jednej strony korytarza na drugą, cały czas wyczekując nadejścia obcej osoby i poszukując spojrzeniem jakiejkolwiek kryjówki, miejsca, w którym mógłby skryć swoje rozjarzone w czerni spojrzenie. Zrobił prędko kilka kroków w przód, zatrzymując się dopiero przy kolejnej, rozpalonej świecy, migocącej niepewnie w otaczającym ją mroku.
I dopiero gdy w świetle drobnego płomyka pojawiła się tak dobrze znana mu sylwetka, siwe brwi uniosły się w zaskoczeniu, a niewidzialna gula ugrzęzła w gardzieli, nie pozwalając mu na wypowiedzenie jakiegokolwiek słowa. Krwiste tęczówki zerknęły w te modre, te uciekające od niego wzrokiem, niechcące zerknąć na białą, bladą twarz niedoszłego kochanka. Rozumiał. Dlaczego odwracała od niego spojrzenie, dlaczego oddech dziewczyny zatrzymał się w przerażeniu, nagłym przypływie smutku oraz gniewu. Sam nie tego się spodziewał, wciąż mając nadzieję, że zastanie ją za dnia, tak słodko wijącej się płynnymi ruchami po swoim pokoju, zaraz po tym, jak przemyśli każde swoje słowo kipiące skruchą, poddaniem. Jak z jego ust wydobędzie się to przeklęte przepraszam.
Nie zauważył nawet kiedy rozluźnił uścisk na materiale worka, przez co pakunek runął z hukiem na podłogę, strasząc swego właściciela. Tassarion odskoczył na bok, nieco w cień i kiedy tylko zorientował się, że przed obliczem rudogłowej nie powinien chować się w mroku, ponownie przysunął się do światła drobnej świecy. Przełknął nerwowo ślinę, cały czas jednak nie odwracając swojego spojrzenia od tych policzków, o których przecież myślał każdego dnia i które tak samo podziwiał jeszcze przed swoim wyjazdem.
— Cześć, Marto — mruknął półszeptem, a kąciki ust uniosły się w lekkim, niepewnym uśmiechu. Dopiero teraz dostrzegł, jak stojąca przed nim Marta, opatulona była jedynie w pojedynczą warstwę koca, a gołe stopy drżały z zimna, stojąc na drewnianej posadzce. Z zimna bądź przerażenia. — Ucałowałbym dłoń, jednak widzę, że jesteś nieco zajęta — odparł, powtarzając dokładnie te same słowa, którymi obdarował kobietę przy ich pierwszym spotkaniu. A Marta faktycznie, raz jeszcze dłonie miała zajęte, tym razem przytrzymując gruby koc, a w drugiej ściskając pościel oraz nocną koszulę. Ściągnął brwi, szybko zdając sobie sprawę, iż jego obecność nie była jedyną przyczyną malującego się na marciuchowej twarzy lęku. Rumiane poliki wydawały się tej nocy wyjątkowo blade, niemal tak samo białe, jak jego własne.
— Wszystko w porządku? — zapytał, z wyraźną troską w głosie. Wyciągnął w jej stronę dłoń, zatrzymując się jednak w połowie ruchu. Nie sądził, by Marta zgodziła się na jakikolwiek dotyk tych zimnych, martwych dłoni.

Od Xaviera — Event

Głębia oceanu lśniła purpurą, wiatr pędził złotosine spienienia. Słońce powoli chowało się za linie horyzontu; cień omotał piaski, zabierał ciepło z nagrzanych przez dzień skał. Deszcze od ostatnich paru dni gnębiące wybrzeże przyniosły ze sobą również zimną wichurę, która okradła noc ze swych urokliwości, a przeto również przegoniła wszystkich z okolic plaż. W zeszłych tygodniach, w tę godzinę, dało się tu spotkać masę ludzi, którzy kosztowali z wieczornych spacerów; wówczas wiatr walczył wyłącznie z ciszą pustki, złośliwie trzepocząc płaszczem człowieka, który samotnie snuł się wzdłuż linii morza.

Od Marty CD Tassariona

Naga stopa wysunęła się spod kołdry, skórą łapiąc chłodne, nocne powietrze. Marta jęknęła cicho, szybko uciekając nogą do swojego cudownego, pościelowego kokonu, zakryła twarz rudymi lokami i przerzuciła się na swój prawy bok. I jakże przyjemnie było uciekać przed chłodną nocą do tego pierzynowego schronienia, chowając krągłości ciała przed cały czas próbującym wślizgnąć się do środka zimowym lodem. Dziewczęce manewry jednak sprawnie go blokowały. Rudowłosa westchnęła, stwierdzając, że pozycja prawoboczna jednak jej nie odpowiadała. Była niekomfortowa, nieprzyjemna, a na swym ciele cały czas czuła łapiące za skórę nocne powietrze. Przerzuciła się więc na bok lewy, podciągnęła do siebie nogi i poruszyła biodrami, chcąc zrobić dla długich kończyn odrobinę miejsca. 
A następnie się zorientowała. 
Marta zerwała się z łóżka z nieopisaną gwałtownością, wręcz agresywnie złapała za pościel i jak najszybciej zrzuciła ją na podłogę, chcąc uratować wszystko, co tylko się dało. Modre oczy, na początku bez ruchu wbite w zbite lusterko toaletki i przyglądające się coraz to bledszej twarzy oświetlanej jedynie przez światło płynące z księżyca, w końcu odważyły się zjechać niżej i niżej, aż ujrzały mokre, zimne źródło całego problemu. W nocnym, naturalnym świetle nie było widać barwy problemu, Marta nie potrzebowała jej jednak rozpoznawać – po pierwsze, była już odpowiednio długo dojrzałą kobietą, by wiedzieć, że kobieca krew ma głęboki, brunatny kolor, zwłaszcza na materiale, a po drugie, zgięła się nagle w połowie, dłońmi czym prędzej poszukując własnego brzucha, w który czyniący ją kobietą organ postanowił wbić ogromną szpilę. 
— Nosz — jęknęła dziewczyna pod nosem, podnosząc się z materaca, by zerknąć na niego z góry. — Nie, nie, nie róbcie mi tego, Erishio…
A nóż widelec, prześcieradło udałoby się uratować. Zielarka ponownie przeklnęła pod nosem, zorientowawszy się, że nie, z prześcieradła na pewno nie skorzysta kolejnego dnia, o ile w ogóle nie zostanie ono wyrzucone. I nawet już nie musiała zjeżdżać wzdłuż swoich pleców ciekawskimi palcami, by zrozumieć, że piękna, cienka koszula nocna, w której kilkadziesiąt dni temu podtrzymywała kredens, również się nie wypierze, bo, a jakże, i ona trafi do śmieci. 
Marta zerknęła za okno, spojrzała się w niebo, nie wiedząc, czy radować się, że obudziła się w środku nocy, nie będąc zmuszoną do odbycia porannego przejścia wstydu, czy może wręcz odwrotnie, zamiast wyspać się w błogiej i słodkiej nieświadomości, zbudziła się z bólem brzucha, klejącym się kroczem, a teraz będzie musiała coś z tym wszystkim zrobić. Bo przecież nie położy się spać, ignorując to wszystko
Marciuszkowe dłonie ścisnęły biodra, kobieta już po raz ostatni przeklnęła pod nosem własne obliczenia, bo według nich krwawienie miało zacząć się za tydzień. Ale ileż można było się denerwować na własne ciało, które uwielbiało przysparzać tak wielu niespodzianek. Kobieta podeszła do szafy, poszukując w niej czegokolwiek do przebrania oraz zarzucenia na siebie, na zimny i przerażający, nocny korytarz, który musiała pokonać, jeżeli chciała się przedostać do łaźni. Jej własna, prywatna i bardzo niebezpieczna misja, podczas której miała modlić się pod nosem, byleby nie natrafić na wracających z nocnego patrolu gildyjczyków. Wstyd i hańba, rumiane poliki prawdopodobnie zaczęłyby płonąć, konkurując w ten sposób jedynie z dziewczęcymi lokami, czy może wchodząc na wyższy poziom w skali zaczerwienienia. 
Marciuchna owinęła się grubym kocem, w jednej dłoni kurczowo ściskając trochę brzydszą i starszą koszulę nocą oraz dosyć sprawnie zdjętą z łóżka pościel. Nie brała świeczki, bo przecież już wystarczająco długo w gildii przebywała, żeby zapamiętać, które deski jak skrzypiały, co prawdopodobnie pozostało w jej nawyku jeszcze po ucieczce z rodzinnego domu i gdzie należało skierować swe kroki, by trafić do poszukiwanego pomieszczenia. Jedynym problemem mogły okazać się schody, ale zdecydowała się nim nie przejmować, póki te nie pojawiły się na krótkim horyzoncie.
Otworzyła drzwi, a te zaskrzypiały, jakby wszem i wobec oświadczając, że oto marciuszkowa, zgrabna łydka wysunęła się na korytarz, a samo dziewczę czeka niezwykle upokarzający spacer. Jakby w przeciągu zimy nie została upokorzona, poobijana przez los wystarczająco wiele razy. Jakby ten leżący na zewnątrz śnieg nie przypominał cały czas o pewnym, niefortunnym incydencie, o którym, nie do końca wiadomo jak, dowiedziała się zdecydowana większość gildyjczyków. Nie wie, czy swe wnioski wyciągali z jej opuchniętych przez nocny płacz, modrych i przymglonych ocząt, które przyszło im ujrzeć podczas śniadania dnia następnego, czy może jednak przypadkiem ktoś dosłyszał krzyki płynące z jej własnego pokoju, by następnie porozpowiadać o sytuacji bliższym sobie wspólnikom. A ci opowiedzieli tym dalszym, i w ten sposób dowiedziała się cała gildia. A Martuszce w tym wszystkim pozostało jedynie cierpieć w cichej samotności, bo pewien elf o czerwonych ślepiach, które błyskały teraz na nią z końca korytarza, zdecydował się uciec przed problemem, prawdopodobnie schować gdzieś poza Tirie, dopóki sprawa nie ucichła, a modre oczy o nim nie zapomniały.
Czerwone ślepia błyskały na nią z końca korytarza, a długie nóżki Marty, niczym te łani spoglądającej prosto w oczy własnego oprawcy, wryły się w drewniany parkiet, nie chcąc ruszyć się z miejsca. 

Od Leonardo cd Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

Rozedrgane, jak liść puszczony na wiatr, serce, ociekało gęstą, gorącą jeszcze juchą. Oleista maź rozlewała się po dłoniach, nadgarstkach, płynęła wzdłuż przedramion, kapała na brudną, prawie brunatną trawę, gdy nie mogła już dłużej chwytać się skraju jego łokci. Scałowując posokę z walczącego jeszcze o życie organu, gnącego się w spazmach, sikającego krwią, liczył, że uda mu się zlizać wszelkie uczucia, emocje i drobnostki, które targały martwym młodzieńcem, gdy poliki miał jeszcze rumiane, a oczy roziskrzone. Teraz jedynie bez namiętności muskające rozciągający się nad nimi nieboskłon, nie reagując na światło, czy ruch. Mętne, szare, zapadnięte. Z naczynkiem pękniętym w tym lewym. Z ciężkimi rzęsami, które gęstą kotarą chciały zasłonić zwierciadło duszy jego, może licząc na to, że ta nie zdoła wyślizgnąć się spomiędzy ich objęć, że może zostanie, choć chwilę dłużej.
Mężczyzna stękał głośno, wbijając wyrośnięte paznokcie, brudne od spodu, długie, wciąż nieco ostre, w stygnące tkanki, powoli tracące żywy swój, rubinowy kolor. Przerośniętymi zębiskami, które przeraźliwym bólem rozpychały się w paszczy, rozrywały zbyt ciasne dla nich dziąsła i kaleczyły usta, odrywał kolejne płaty, których słodki smak zapijał gorzkimi łzami.
Krwawy pocałunek złożony na prawym licu kochanka, wżarł się głęboko w ziemistą skórę, zdartą z resztek życia przez własne jego dłonie.
Rozedrgane, jak liść puszczony na wiatr, serce, leżało na, dawniej srebrnej, aktualnie sczerniałej tacy, wyciąganej w stronę Chryzanta przez leonardową podświadomość. Odwiecznie pragnąc rehabilitacji, chłonęło wszelkie emocje, które ściekały z łagodnych słów, nie oczekujących od niego oddania, poddania, miłości, nienawiści, niczym gąbka.
Podświadomie również liczył, by Chryzant nigdy o obecnym stanie rzeczy się nie dowiedział. By nigdy, żadna szeptucha nie zdradziła mu tajemnicy butnego młodzieńca, by nie pojął, jak wielką moc w stosunku do spod byłego nazwiska Montegioni (tego bowiem zdecydował się wyprzeć, czując, jak wypala się ono cierpkim, pełnym poczucia winy wrażeniem, na jego duszy) posiadał. Czuł, że gdyby blondyn kiedykolwiek miał to zrozumieć, Leo skończyłby z zażenowania pięć stóp pod ziemią, przyglądając się krętym systemom korzeni tutejszej roślinności.
Zresztą, w zupełności wystarczało mu wszelkich tych figli, gdy ciężka dłoń ponownie lądowała na ustach, a palce intensywnie wbijające się w policzki po obu stronach twarzy, brudziły szlachecką skórę kwitnącymi gęsto pąkami fioletu i zieleni, skrzętnie przykrywanej przez zabarwione, gęste maścidła. Nie martwić musiał się przynajmniej o te nieco większe, poukrywane pod połami materiału, rozlewające się po szczupłych, długich ramionach.
Bardzo chciał wierzyć, że nigdy nikogo nie potrzebował, że serce jego z kamienia, leżało odłogiem już od bodajże czterech lat i niezakrapiane, choć krztyną uczucia, trzymało się w stanie dobrym, wręcz idealnym, bo nienaruszonym. Pogodził się z tą personą, z tym bydlęciem o pustych oczach, bestią o szerokim, błyszczącym się tysiącem ostrzy uśmiechu. Pogodził się również z wizją wiecznej samotności, w której kolorach malowała się jego przyszłość.
Oswoić jednak potwora nigdy mu się nie udało, a i wrażenie bycia odludkiem skutecznie rozmywało się przy Chryzancie, którego obecność wywierała na leonardowej osobie anormalną reakcję, wobec której nie mógł się oprzeć, kończąc przyciąganym przez skretyniałego pastucha, gdy tylko nadarzała się takowa okazja.
  Chociaż gniewał się na niego praktycznie zawsze. Szczególnie teraz, gdy wspomniał o nowych butach, a szlachcic wiedział doskonale, że nigdy nie będzie potrzebował wyściełanych owczą wełną pantofli, bo równie dobrze mógłby chodzić boso i tak nie zaznałby chłodu ciągnącego od podłoża. Gdy był młodszy, zastanawiał się, czy ten aspekt wymierzonej na niego kary rzeczywiście był jej częścią, dopiero niedawno rozumiejąc, jak bardzo tęsknił za uczuciem szczypiącego go w nos i policzki mrozu, czy widokiem zaczerwienionej skóry. Wydzieranie z niego resztek człowieczeństwa jedynie pogłębiało to niekończące się wrażenie odstawania od społeczeństwa na coraz większą to skalę, by ostatecznie zmusić do samotnego spaceru przez życie. Z prostego wrażenia braku przynależności.
A jemu zdawało się to zupełnie nie przeszkadzać. Może zwyczajnie go nie zauważał. W każdym bądź razie, Leonardo podświadomie korzystał z okazji spędzenia czasu z kimś, kto niekoniecznie go odczłowieczał (a może po prostu usprawiedliwiał tym fakt, że zwyczajnie w świecie darzył mężczyznę sympatią).
Odchrząknął ciężko, bo zaległa w gardle gula, zbitek emocji, gęstej śliny i może kilku łezek, skutecznie uniemożliwiała wydukanie z siebie, chociaż pół słówka. Spojrzał na blondyna i po chwili wpatrywania się w tę pozornie łagodną, w rzeczywistości jednak zaklętą w wiecznym wyrazie pewnego, prawie niedostrzegalnego, rodzaju niepokoju, twarz, pozwolił sobie unieść kąciki ust w chociaż dość nieśmiałym, to pełnym wdzięczności uśmiechu.
— Brzmi, jak dobry pomysł. Jak bardzo dobry pomysł.
Resztki łez delikatnie mrowiły blade, wychudłe policzki. Podrażnione białka swoją czerwienią, pozwalały srebrnym tęczówkom stanąć jeszcze jaśniejszą poświatą.
  Muskając nieco spokojniejszym spojrzeniem złote kosmki, burzliwie kręcące się na sprażonym słońcem czole, przeczesywał palcami nową, nieugniecioną jeszcze przez niego kępkę trawy, by z rozgoryczeniem stwierdzić, że z pewnością nie jest nawet w jednej czwartej tak miękka, jak aktualny obiekt jego zainteresowania. Mimo to subtelne poczucie ekscytacji wciąż delikatnie łaskotało dno jego żołądka, a zatopione w nim serce odetchnęło z ulgą, widząc, że wcale nie jest już potrzebne 
Skóra szukała skóry, gdy przyjmował narzędzie do odejmowania wszelkich trosk pasterza. Usta szukały smaku ust, gdy po przesłuchaniu skrupulatnych instrukcji, mających uchronić go przed ewentualnym uduszeniem się, przytulał je do ustnika. Oczy zaszły mu łzami, gdy poczuł, jak drapiący dym wdziera się do gardła, ale nie kaszlnął, ze zwykłej, młodzieńczej przekorności i potrzeby wykazania się przed starszym kolegą. Co prawda wydęcie podbródka, hamując naturalny odruch, zdradzał dokładnie, co z paniczem się działo, wciąż jednak naiwny umysł czuł, że może chociaż trochę udało mu się komukolwiek zaimponować. Najbardziej - samemu sobie.

⸺⸺֎⸺⸺
[haha chłop się zesrał]

Od Tassariona CD. Marty

Westchnął z ulgą, kiedy dostrzegł wreszcie malujące się w oddali, na nocnym horyzoncie, zabudowania Tirie i należących do gildii budynków. Poprawił zwisający z ramienia szary, płócienny worek, wypchany zakupionymi w Geremell, wełnianymi rękawiczkami, ciasną czapą, drogą, różnobarwną chustą oraz najcięższym i zdecydowaniem najgrubszym kożuchem, na którym kiedykolwiek zawiesił swój wzrok. Mimo iż zdołał się już przyzwyczaić do towarzystwa samotności, a jacykolwiek, głośni towarzysze byli dla Tassariona jedynie kolejnym problemem, nieznośną przeszkadzajką, wiedział, że gdyby nie poznana w porcie kobieta, powrót na należące do Nalaesi tereny okazałby się wykańczający. Wykańczający i nieco przydługi, bo piesza wycieczka nie mogła równać się z podróżą potężnym, pirackim statkiem, nawet jeśli smród gnijącej ryby drażnił wampirze nozdrza prawie że non stop, a załoga, niemal w całości składająca się z przedstawicielek płci przeciwnej, lubiła na każdym kroku przypominać swojemu nowemu towarzyszowi, by nie próbował nawet zbytnio cwaniakować.
Pierwsze, polecone elfowi zadanie okazało się jednak prawdziwym wybawieniem i zdecydowanie potrzebnym odpoczynkiem od dziwactw gildii oraz jej licznych rekrutów. Tirie opuścił nocą, bezszelestnie przekradając się obok nocnego patrolu. Bez jakichkolwiek słów pożegnania, bo jedyną osobą, którą mógł szczerze i prawdziwie pozostawić z obietnicą powrotu, było to rudowłose, niesamowite dziewczę, tak bardzo zranione przez słowa, jego własne, którym nigdy nie powinien pozwolić opuścić tych obrzydliwie zimnych ust. Tamtej nocy wciąż był wściekły. I następnej, gdy wędrował poboczem starej, wydeptanej przez konie drogi, i jeszcze następnej, kiedy zatrzymał się w zatęchłej karczmie, nie chcąc przeczekiwać kolejnego dnia pod niebezpiecznie uciekającym cieniem rozległego drzewa. Aż wreszcie zupełnie zniknęła, pozostawiając mężczyznę z dokuczliwym poczuciem winy. Nie było poranka, podczas którego to nie wracałby myślami do ich ostatnich, wspólnie spędzonych chwil. Do tej przyjemnej, rozpalającej usta namiętności, nagłego przypływu strachu i niekontrolowanej złości, łez na cudownie rumianych policzkach. Sam nie potrafił jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tak bardzo mu zależało. Dlaczego, choć znajdował się tak daleko od Tirie, rudowłosa piękność cały czas wkradała się do jego myśli, mających przecież skupić się na powierzonym mu zadaniu, nie pozostawioną za sobą niezgodą. I być może, ale tylko być może, gdyby lepiej zaplanował swój atak, miast powracać wspomnieniami do tych modrych, ciepłych ocząt, nie skończyłby z dziurą w brzuchu, strzaskanymi kolanami, złamanym nadgarstkiem, który na całe szczęście odpowiednio szybko nastawił i ostrym cięciem na tym przeklęcie szlachetnym poliku, które pozostawiła mu na twarzy wściekła kapitan statku, gdy Tassarion wypił o kilka kufli wina za dużo i gdy blef ze strony kobiety, ostatecznie się blefem nie okazał.
Cały ten czas pamiętał jednak o swej, bodajże niewypowiedzianej, obietnicy, złożonej przed obliczem roześmianej Marty, kiedy to wspominała o chęci posiadania nowej chusty i grubego, wyszywanego wełną kożuszka, co by pomógł dziewczynie uchronić się przed chłodem tegorocznej zimy. Mimo iż on sam nie wybrał zakupionych podarków, nie będąc w stanie odnaleźć pod osłoną nocy sklepu, który nie śmierdziałby przypadkiem obcymi miksturami, czy nie trzymał na zapleczu całej kolekcji magicznych artefaktów niepewnego pochodzenia, faktycznie, wykradł zabitemu szlachcicowi większość kosztowności, które akurat udało mu się znaleźć w bogato strojonej sypialni. Dzięki bogom Rivanni nie postanowiła zatrzymać sobie jego pieniędzy, a rzeczywiście, zgodnie z poleceniami wampira, nabyła najdroższą i najpiękniejszą chustę, jak i fachowo wyszywany kwiecistymi wzorami, jasny, ciepły kożuszek.
Wyminął ostatnie drzewa pobliskiego lasu, wydostając się wreszcie na przecinającą wioskę drogę, by już zaraz znaleźć się przed zasypanym śniegiem, gildyjskim ogrodem. Momentalnie poczuł na swej sylwetce wzrok stojącej nieopodal elfki, tej samej, która pozwoliła mu przekroczyć próg głównej izby, gdy pierwszy raz zjawił się na należącym do gildii terenie. Teraz jednak spojrzenie Fiony było zimne. Jakby podczas jego nieobecności zdała sobie sprawę, z kim ona i jej towarzysze mają do czynienia oraz kto stał za tym, że tamte cztery tygodnie temu Marta nie stawiła się ani na obiedzie, ani na kolacji. Uniósł niepewnie rękę, kiwając łuczniczce na powitanie. Ta szybko odwróciła od niego zielone ślepia, wypatrujące teraz jakiegokolwiek, prawdziwego niebezpieczeństwa.
Otworzył z impetem drzwi, chcąc jak najszybciej znaleźć się między czterema ścianami ciepłego, oświetlanego przez świece, korytarza. Czując, jak palący ból powoli roznosi się po zmęczonym ramieniu, ciężki worek rzucił na ziemię, wolną dłonią ściągając z białej czupryny ciemny, gruby kaptur. Zmęczenie podpowiadało, by zaraz skierował się w stronę drugiego korytarza, prosto do swego spokoju, jednak zdrowy rozsądek nakazywał wampirowi, żeby szybko udał się do lecznicy, o ile których z medyków był jeszcze na nogach, bo rana na policzku, tak samo, jak i ta w brzuchu, nie goiły się tak szybko, jak powinny. Pokręcił głową, ponownie łapiąc za worek pełen zakupionych ubrań, robiąc kilka mozolnych kroków w stronę prywatnych kwater. Wolał jednak, by nieodpowiednie oczy nie musiały oglądać pozbawionej krwi rany, a i nie sądził również, by ktokolwiek jeszcze, prócz nocnego patrolu, miał znajdować się poza ścianami swojego własnego pokoju. Nawet jeśli ów przekonanie mogło okazać się wyjątkowo błędne.

Od Marty CD Tassariona

Nie usłyszała głośnego trzaśnięcia drzwiami, gdy jej własne palce wbijały się mocno w przedramiona, blokując w ten sposób dopływ krwi do rumianej skóry, pozostawiając ją bladą, kto wie, może wręcz bledszą od tej tassarionowej, którą jeszcze przed chwilką czciła własnym oddechem i miłowała własną wargą. Modre oczy starały się znaleźć jakiś zaczep, mały otwór w monotonnym śniegu za oknem, o który dziewczę mogłoby zahaczyć się umysłem, by już tam uspokoić oddech, opanować rozedrgane cały czas mięśnie, niewiadomo, czy od całej wściekłości gotującej się w ciałku czy może jednak od słodkich pieszczot, których doświadczały do zupełnie przypadkowego, a jak nieszczęśliwego incydentu.
Po Tassarionie pozostało jej jedynie jego pięć ostatnich słów, które, będąc wrzuconymi w brzydkich emocjach do ciasnego pomieszczenia, jeszcze teraz zabierały przestrzeń, ściskając Martunię niczym gorset cały czas leżący na podłodze i mający tam leżeć przez następne kilka godzin. Kobietka wzięła głęboki oddech, przytrzymała go jak najdłużej w płucach, starając się nie wydrzeć na cały głos. Nie zwyzywać samej siebie za niewyparzony język i zbyt ciekawskie palce, nie nabluzgać na ohydny los, który pchał w cudze, równie nieszczęsne co te jej, kiedyś na pewno poobijane, ramiona. Przecież mogła iść do Tirie, przebijając się przez połykający łydki śnieg, zignorować budujący się w palcach chłód Tam znaleźć trochę chwilowego, szybkiego ciepła, które upewniłoby ją w swej wartości i dumie. Nikogo by nie zraniła, ani nikt nie zraniłby jej, nie rozdrapując już dawno zabliźnionej, a przynajmniej tak się jej tylko wydawało, skóry. Nie nazwaliby głupią, bo sami byli nie lepsi, spoglądając na dziewuszkę, każdy z równego jej poziomu.
A przynajmniej to mogła sobie wmawiać, doskonale wiedząc, że tam po prostu byłaby cicho, ewentualnie podniesiono by na nią dłoń, gdyby z jarzębinowych ustek wymsknęło się o jedno słowo czy obolałe westchnięcie za dużo. Nie przeszkadzałoby jej to długo, może przez ulotną chwilę skóra zapiekłaby mocniej. Ale nie pozostawiono samej sobie, wciskając mocniej w wypełniony sianem materac, którego zawartość wbiłaby się w delikatne uda, w plecy, obejmując wszystkie dziewczęce blizny. 
Nikt nie musiałby krzyczeć, nikt by nie płakał i nikt nie uciekałby w strachu przed cudzą dłonią w kąt, bo przecież ona sama już dawno się do tego przyzwyczaiła, decydując się na przyjmowanie swych drobnych tragedii z otwartymi, kłamliwymi ramionami i zdystansowaną obojętnością w modrym oku, gdy otwartym piersiom dostarczano fałszywej czułości. Oszukałaby samą siebie i oszukałaby ich, a czerwono połyskujące ślepia nigdy nie zmusiłyby do szczerości przed samą sobą, jak i białowłosym elfem. 
Drżące palce sięgnęły ku materiałowi koszuli, przez ulotną chwilę zatrzymując się na ruszonym przez męskie palce dekolcie. Sięgając tam, gdzie sięgnął i on, śledząc każdy rumieniec, pieprzyk, pieg. W końcu zacisnęła rękę na karku, karcąc się w samotności szorstkim dotykiem gniotków i obtarć, które zaczęły piec ją niemiłosiernie, jedynie przypominając o pozostającej do wykonania robocie, o chwyceniu za miotłę i pościeraniu kurzów na szafkach. Byleby je czymś zająć, byleby nie sięgały do kręgosłupa i nie ściskały go karcąco, chowając się za rozczochranymi, rudymi lokami tak, by nikt gestu nie dostrzegł.
Koszula upadła na skrzypiący parkiet i na lewą, nagą stópkę, która odepchnęła od siebie materiał. Ciało nawet nie siliło się, by po ów sięgnąć i wytrzeć nim powoli zasychające łzy czy uspokoić czerwień polików. Martunia odsznurowała spódnicę, odetchnęła z ulgą, gdy ciasny pas przestał ściskać ledwo poruszającą się talię, a gdy tylko z niej wyszła, pochwyciła ten żałosny błękit pomiędzy palce i odrzuciła na materac łóżka. Mogła założyć brunatną spódnicę, mogła schować się za ciemną chustą, a usta pozostawić popękanymi, niekuszącymi. Przynajmniej nie rozbolałby go kręgosłup. 
Dłoń nieśmiało oparła się o materac, który ugiął się pod nią posłusznie, a za dłonią podążyła druga, pociągnęło i kolano, cała noga wraz ze stopami. Cielsko z głuchym hukiem opadło na łóżko, bezwładnie poddając się wszystkim otaczającym je siłom. I tylko palce lewej ręki sięgnęły po tę parszywą spódniczkę, zaciskając się na niej mocno, by następnie z gniewem przyciągnąć do siebie, dając swej właścicielce materiał idealny do schowania w nim swoich łez, swoich duszących krzyków i wyrzutów oraz błagalnych modlitw o skrócenie cierpienia skierowanych do Erishii.
Marta zasnęła, nie pojawiając się ani na obiedzie, ani na kolacji. Sny były puste i ciemne, ale przede wszystkim ciepłe, okalając drżące cały czas ciałko matczyną troską. Schowały kobietkę przed groźnymi demonami i upiorami, przed pożerającym ją lodem i przykrywającym rumiane ciało, pozbawiającym kolorów cały otaczający ją świat śniegiem. Tylko przez chwilkę z ciemności mrugnęły do niej dwa, znajome maki, na których zerwanie się nie zdecydowała, obracając się do nimi plecami i ignorując je całkowicie, co okazało się miłosiernym zbawieniem. 
W końcu, zerwane, tak szybko usychały.