środa, 15 marca 2000

Pater Eleison, Mater Eleison



• ród Mévouigre • Soria • 26 wiosen • • srebrny rycerz, ten, co niesie słońce • pastuch

W oczach bóstw przysięgam, iż z miłością w sercu nieść będę wiarę, jak latarnię odpędzającą podstępne cienie.
W oczach króla przysięgam, iż nie opuszczę swojego posterunku, serce oddając mieczowi, ostrogom i zbroi oraz strzegąc korony, dzielnie, nie zaznawszy trwogi.
W oczach ojca i matki przysięgam, iż nie zhańbię ich imion, dumnym będąc z pochodzenia swego oraz wysławiając nazwisko, bardom Iferii dając pieśń na usta.
Ja, wysłannik Nathoriego, zobowiązuję się do walki odważnej, osądu sprawiedliwego oraz obrony niewinnego. Prawdę sercem i wargą wyznawać, ostrze podnosić jedynie, gdy drugie ku mnie zmierza.
Niech więc słońce oświetla drogę.
Ja, Ophelos Chrysanthos z domu Mévouigre, przysięgam.

Przysięga była dla mnie świętością.
Czymś doskonałym, co przyświecać miało mi do końca przeznaczonych dni, co miałem nieść w swoim sercu jako wyznacznik moralności, jako poradnik, którym miałem kierować się, podejmując kolejne, wpływowe decyzje. Och, jakże głupim siedemnastolatkiem byłem, stwierdzając, że przysięga rozwiąże każdy oczekujący mnie problem.
I choć w końcu zrozumiałem tę niedorzeczność mojego poglądu, tak nadal trzymałem się jej mocno. Nie chwytałem za miecz, gdy czas i wróg był nieodpowiedni (co innego z użyciem pięści czy przedmiotów, które akurat znajdowały się w pomieszczeniu). Ceniłem i sławiłem swe nazwisko, aczkolwiek to i tak nie zapadało nikomu w pamięć, bo zbitka głosek z mocno słyszalnym M bez wcześniejszego, dosyć żmudnego treningu nie przypominała melodyjnego Mévouigre. Wierzyłem, wierzyłem mocno i bez wytchnienia, wieczorami poświęcając choć odrobinę własnego czasu na modlitwę, czy to będąc na kolanach, czy to będąc w ramionach kochanki czy kochanka, szepcząc ją jedynie w umyśle, by nie zbudzić drugiej osoby. Na dezerterów oraz zdrajców spoglądałem z pogardą, nie zastanawiając się nad tym, co przyświecało ich decyzji. Broniłem kobiet oraz dzieci, nie myśląc nawet, że w pojedynku zabiłem ojca czwórki dzieci. Rzuconą mi rękawicę podnosiłem zawsze, oczywiście upewniwszy się, iż obie strony zostaną równo dozbrojone, a nikt nie wyjmie nagle sztyletu zza swoich szat (zdażyło się raz czy dwa, za pierwszym okulałem, bo ostrze zanurzono w udo, za drugim okulał mój przeciwnik, jedynie dzięki trzeźwości umysłu oraz głupocie przeciwnika w użyciu tej samej sztuczki po raz kolejny). Nie odmawiałem pomocnej dłoni paniom, zazwyczaj obdarzających mnie sugestywnymi uśmiechami oraz niestosownymi propozycjami, które w sercu wzbudzały obrzydzenie. Rozkazów nie kwestionowałem, nie zastanawiałem się, czy aby na pewno czyny przeze mnie wykonane będą sprawiedliwe.
Bo sprawiedliwe miały być jedynie w oczach tych rozkazujących.
Nie zauważyłem więc, gdy powoli przysięga została przeze mnie rozplątana, niby włóczka od kłębka, której z czasem zostaje coraz mniej i mniej. Bo wiara w sercu zaczęła powoli zanikać, zapominałem o modlitwach, kwestionowałem decyzje bogów, a podstępne cienie coraz częściej zadawały umysłowi odpowiednie, przemyślane pytania. Bo kilka razy poczułem trwogę w sercu, gdy cudze ostrze minęło krtań o kilka centymetrów, popełniając ostatni błąd. Moje nie chybiało. Bo zacząłem zauważać, iż legendarna sprawiedliwość przeznaczona została jedynie wybrańcom oraz zwycięzcom, podczas gdy przegrani nie zasługiwali w oczach ludu nawet na odpowiedni pochówek. Bo ostrze podnosiłem częściej, niż powinienem, a w sercu i na wardze zalęgły kłamstwa. O dziwo, wpojone przez tych, przed którymi wymawiałem przysięgę.
Starałem się jednak nadal o niej pamiętać, nie zapominać, zwłaszcza, gdy w końcu rzuciłem mieczem o twardy kamień sali tronowej, podnosząc swój głos, trzy dni po śmierci złotoskórego.
Zmęczony. Przerażony panującą wśród nas hipokryzją oraz zaciemnieniem. Rozwścieczony całym udawaniem. Rozgoryczony krzywoprzysięstwem moich kompanów.
Całą sprawę jednak uznano za błahostkę, za nic nieznaczący bunt młodzika. Nie uznano mnie za dezertera, za zdrajcę, choć i tymi określeniami obdarowywano mnie, gdy po raz ostatni przechodziłem przez koszary. Nie odebrano miecza, nie odebrano złotych ostróg, pozwolili zachować i zbroję. Ustalili, iż rycerzem pozostanę, po prostu przejdę na przymusowy urlop, jak to określili. By odzyskać trzeźwość w umyśle, by ponownie odnaleźć spokój w przecież dopiero co złamanym sercu. Prawdopodobnie to wszystko dzięki mojemu ojcu oraz przyjaźni, jaką utrzymywał wraz z królem.

Wybacz więc ojcze, wybacz więc matko.
Przestałem nieść wiarę w sercu. Opuściłem posterunek. Zhańbiłem moje imię.
Ja, Ophelos Chrysanthos z domu Mévouigre, złamałem przysięgę.

relacjehistoriedawniej

No i powstała nowa chryziowa kapejka.
Zapraszam do wąteczków, zapraszam do wspólnego pykania fajki i pasania owieczek, jak i drobnych potyczek na miecze, choć nie wiem, czy do tego zdołacie tego urwisa przekonać.
Art wykonany przez MeisterC. Tytuł w wolnym tłumaczeniu to Ojcze, zlituj się, Matko, zlituj się.
Prosimy o wcześniejszą konsultację w razie używania Chryzia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz