sobota, 11 stycznia 2020

Od Ophelosa

Dopiero co wrócili z Ovenore z podkulonymi ogonami i zbitymi pyskami, a on, Ophelos Chrysanthos, już rwał się do dalszej podróży, byle szybciej wyjechać z tej zapyziałej dziury. I nie żeby tak szczerze uważał, aczkolwiek w tamtym momencie życia wolał czym prędzej wyruszyć, nawet w zimę, nawet jeżeli wiązać by się to miało z odmrożonymi palcami oraz nosem, ciężkimi warunkami dla konia oraz dużym prawdopodobieństwem natrafienia na jeszcze inne, zdecydowanie gorsze trudności. Niezbyt się tym wszystkim przejmował.
Tak naprawdę jedynym zmartwieniem Ophelosa były owce. I może pewien szarooki panicz, o tym jednak później. Do owiec wracając, te zaczęły się uprzykrzać. Wszystkim mieszkańcom gildyjskich progów, jednak jemu samemu szczególnie. W końcu to on za nie odpowiadał, a gdy musiał tłumaczyć się z kolejnych zeżartych butów czy połamanego płotu, powoli zaczynało się to wszystko robić męczące. Dwie zachorowały, choć w takiej temperaturze raczej nie powinno mieć to miejsca – z katarem same sobie radziły doskonale, jedna okulała. Brakowało tylko, by całe stado dostało jakiś pasożytów, które pewnie i w końcu przedostałyby się na resztę zwierząt.
A tego Chryzant by nie chciał. Dlatego też postanowienie o znalezieniu weterynarza postarał się spełnić jak najszybciej. Wszystko spaliło jednak na panewce, bo miał wrażenie, iż nowa członkini gildii jakby zapadła się pod wodę, choć w aktualnych warunkach pogodowych, bardziej odpowiednim miejscem do schowania się byłby śnieg. Podsumowując, Ophelos weterynarza do czasu aktualnego nie odnalazł, co jak na złość przesuwało możliwy termin wyruszenia do Defros.
Drugą sprawą, jak już wspomniano, był szarooki panicz, teraz wzbudzający u rycerzyka dreszcze wzdłuż kręgosłupa oraz dziwne sztywnienie palców u rąk, gdy tylko przechodził przez próg drzwi danego stołówki, bo tam aktualnie jedynie się spotykali, by następnie swe leniwe, dumne kroki skierować ku siedzącemu przy stole lekarzowi bez nogi. Zawsze w tym samym miejscu, zawsze w ten sam sposób. Chryzant nawet nie zwracał już uwagi na to, jak bezczelnie się na nich gapił, niczym cielę w malowane wrota, oczywiście raz na jakiś czas będąc kopniętym w kostkę przez Cyzię, której pozostawało obserwować całą beznadziejną sytuację swojego kuzyna.
Słodki spokój podczas wypasania owiec już nie sprawiał tyle przyjemności, dym z fajki nie smakował tak samo, drażniąc płuca, dusząc niemiłosiernie. Brakowało duszy, która z mniejszym czy większym szacunkiem wysłuchałaby jego życiowych rozważań, ochrzaniła za szkodliwy nałóg i zwróciła uwagę, stwierdzając, iż po prostu pieprzy od rzeczy.
Postukał kijem kilka razy, wygrzebując w śniegu dziurę. Prychnął pod nosem. Jedyne, co dobrego w tej całej zimie to to, że dzień pracy krótszy. Słońce szybciej chowa się za horyzontem, to i owce, pechowo dla nich, można bez wyrzutów sumienia szybciej zagonić do stodoły. Szybciej je wszystkie poustawiać, choć wieczorne karmienie swej godziny nie zmienia.
Jedyną, późną atrakcją, jak zawsze, pozostaje wyjazd nocnego patrolu. Nagły ruch w zazwyczaj cichej i opuszczonej stajni, gwar, szmery, chichoty. Brzęk mieczy, pancerzy, strzemion obijających się o siebie zawsze w tym samym rytmie. Monotonia, ale dla Ophelosa zbawcza monotonia, która jednak uświadamia, iż minął kolejny dzień. A każda doba zbliżała go do wyjazdu.
— Ładna bestia — zauważył, podchodząc do jednego z mężczyzn siodłającego swojego konia. Skarogniady zwierz zastrzygł uszami, jakby będąc dumnym z komplementu. Ophelos oparł się o drewnianą ścianę boksu, ręce krzyżując na piersi. — Skośna łopatka, okrągły zad, mocny kłąb... Przypomina bardziej konia z południa, niźli z północy, nie jest taki suchy, jak tamte. I trochę przydługawy. — Koń prychnął, machnąwszy głową. — Oczywiście popraw mnie, jeżeli się mylę, ale nawet jeżeli nie wziąłeś go z południa, to w rodowodzie na pewno jego matki i ojcowie są z tamtych okolic. Mógłbym postawić na to wszystkie owce i fajkę.

[ Victarionie? ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz