poniedziałek, 9 grudnia 2019

Od Desideriusa cd Blennena

⸺⸺※⸺⸺

Bez wątpienia spoglądanie na człowieka w chwilach jego największych słabości potrafiło niejako napiętnować obserwatora. Dziwne poczucie niepewności cały czas czaiło się gdzieś pod skórą, wzywając nieubłaganie w stronę kąta pomieszczenia, gdzie bez wątpienia czaić musiała się śmierć, czekająca na swoje żniwo, ciągnąc nieprzyjemnym, szczypiącym skórę chłodem po nogach, dbając tym samym o to, by przypadkiem o niej nie zapomniano. Rzadko spotykał się z tym niepokojem, jednak uczucie było to na tyle dotkliwe, by wspominać je ze stalowym posmakiem rozlewającym się na języku i ciężarem odkładającym się na piersi. Było również na tyle charakterystyczne, by jedynie delikatne ukłucie gdzieś z tyłu umysłu szepnęło mu ostrzeżenie, powoli zmieniające się w krzyk rozbrajający mu głowę, doprowadzając do szaleństwa i nerwowego wręcz ściągania brwi, jako jedynej oznaki, że coś rzeczywiście jest nie tak, jak być powinno.
Gdyby ktoś w tamtym momencie spytał się młodego Coeha, czy przypadkiem się nie boi, odpowiedziałby bez zastanowienia: Tak. Tak, parszywie się boję.
Problem natomiast stanąłby mu na drodze, gdyby ten ktoś dopytał, czego tak właściwie się obawia. Trudno było mu bowiem dokładnie określić pochodzenie tego niepokoju, które wędrowało gdzieś pod skórą. Czy była to świadomość, że coś może czaić się na Rafgarela, czy może jednak dręcząca go jakoś myśl, że to wcale nie wojownik miał być ofiarą tamtego dnia.
A może równie dobrze to wizja szaleństwa, które coraz większą częścią wdzierało mu się do umysłu i odbierało mu zdolność logicznego sklecania rzeczywistości bez dodawania tam zbędnych niuansów, które jedynie wskazywały na złą kondycję jego zdrowia psychicznego.
Jak rośliny, które starały się zakryć zapach rozkładającego się ciała, którego odór coraz mocniej przenikał do świadomości mężczyzny, kręcił go w nosie i drażnił, jak okropnie drażnił drogi oddechowe. Na jego nieszczęście zioła zdążyły już wywietrzeć, ich aromat nagle rozmył się gdzieś w powietrzu, uleciał jak za dotknięciem różdżki. Zamiast niego został już tylko smród mięsa, żółtawego, gdzieniegdzie brązowego, przeżartego przez larwy i pluskwy, rozwarstwiającego się, gdy tylko przesunęło się po nim palcami. Szczególnie przy ranach, przy których puściły szwy, pozwoliły, by ciało rozeszło się, jak nacięty materiał, którym obłożono przedmiot o zdecydowanie zbyt dużej powierzchni. Ciało sine, gdzieniegdzie nawet zielonkawe, powoli nabrzmiewające w oczach Desideriusa. Jak napełniana wodą gąbka, która długo wysuszona, nareszcie mogła spić życiodajnej cieczy. Ciało, które powoli tracilo zarys mięśni, nabierało na objętości, rozciągając coraz mocniej głębokie nacięcia, z których leniwymi zgięciami miękkiego ciała wypełzały białe stworzonka o paskudnych pyszczkach. Z suchych ust nie wydzierał się już mocny oddech, jedynie pojedyncze stęknięcia organizmu, który powinien zostać zakopany i nakryty kamiennym epitafium.
Szeroko rozwarte powieki drgnęły, wraz ze stworzeniem, które przez cały czas nie odstępowało mężczyzny, przywierając mocno do jego boku. Zaróżowiona skóra przykryta materiałem i jedynie mocniej naznaczone wory pod oczami nagle zastąpiły marny całokształt, który jeszcze chwilę temu malował się w głowie Coeha, wraz z palcami tej dziwnej zmory, która cały czas nie odpuszczała go na krok, muskając kościstymi dłońmi policzków i zostawiając na nich fantastyczne wzory przypominające szron, będące równie zimne co on, jednakże odcieniem paskudnie fioletowe, jak znaczące się na jego skórze miejsca, pod którymi znaleźć można było żyły. Wrócił tu, w dobre miejsce, na dobre tory, a temu wszystkiemu towarzyszyło jedynie ciche westchnięcie.
Dobrze było widzieć jednak gdzieniegdzie czerwoną skórę, rumieniec wygrzanego, aczkolwiek zmęczonego Blennena i zieleń, kontrastująca ze szkarłatem, który tak bardzo kojarzył się z wojownikiem.
— Jak długo... Jak długo mam tutaj leżeć, Desideriusie?... Jak długo? — pytał z suchym gardłem i subtelnym błyskiem w dwukolorowych ślepiach. Coeh bardzo chciał mu odpowiedzieć, jednak tak bardzo, jak chciał, tak bardzo nie mógł, bowiem sam nie był pewien, ile zejdzie Blennenowi na dochodzeniu do siebie. Równie dobrze mogło to być równie prędkie, co jego wybudzanie się ze snu, równie dobrze mogło zejść o wiele więcej, odkąd organizm przestał mieć podstawiany aż tak ostry nóż pod gardło. Odkąd nie wisiała już nad nim potrzeba wyjścia z opresji, a jedynie dalszego utrzymywania się w stanie stabilnym. — Moje nogi drętwieją — zaczął nagle, a głos jego, tak drżący i tak niepewny, niepasujący wcale do spokoju, chłodu, jakim zwykle darzył świat. Oczy, zwierciadło duszy, burzyły się w strachu, wręcz przerażeniu, a on sam, zwykle zimny jak kamień, jakby wybuchł emocją gorącą, palącą skórę Desideriusa, chociaż znajdował się w dość sporej od niego odległości. Żar ten przerwany został jedynie w okolicy skroni, ponownie muskanych przez chłodne palce upiora, uśmiechającego się kusząco, jakby proszącego o odstąpienie mu ofiary.
— Leithel, już. — Stworzenie zdążyło ściągnąć z opiekuna już całe okrycie, gdy Desiderius w końcu się do niego zwrócił. — Spokojnie.
I pierwszy raz od dawna słyszał taką ciszę, również pierwszy raz od dawna miał tak pustą głowę, świat bowiem nagle zamarł, wraz z padnięciem jego prośby. Stworzenie ustąpiło, Blennen wciąż zerkał na niego ze strachem, z którym, musiał przyznać, nie było mu wcale do twarzy, chociaż dodawał mu niejakiej niewinności w całym tym brutalnym jednak żywocie. Chłód przy skroni pomagał, szczególnie gdy podszedł już do Blennena, wtedy przypominającego raczej rozbuchane ognisko dziwnych, niezrozumiałych emocji, które wzbudzać mogły nawet i strach.
— Jednak długo leżysz w jednej pozycji, może nawet materiał gdzieś się zagiął. Nie panikuj — mówił z uśmiechem, głosem kojącym, łagodnym, co jednak wcale nie było do niego podobne.
Pomagając mu ułożyć się na boku, poprawił leżące pod nim materiały, które rzeczywiście, lekko pofałdowane pod ciałem, najwidoczniej zagniatając się, gdy mężczyzna został położony na łożu, odbiły się w okolicy jego lędźwi, później delikatnie rozmasowanych przez Coeha, w końcu leżał przecież przez długi czas, nietknięty żadną siłą, zastały w letargu. O dziwo, Desiderius wciąż mówił. Nie pamiętał już do końca o czym, wiedział jedynie, że głosem jak najłagodniejszym wspominał o roślinach, o teatrze, o sztukach, które czytał, wszystko byle odwrócić uwagę, zarówno Blennena, jak i najbardziej chyba spanikowanego Leithela, dalej niespokojnie zerkającego w stronę opiekuna i zarazem przyjaciela.
— Pamiętam, jak zahaczyłem kiedyś, przy okazji dożynek, o jeden z mniejszych straganów — mruczał, uciskając delikatnie napiętą skórę, drugą ręką wciąż przytrzymując leżącego na boku Rafgarela w ryzach. Nie wiedział bowiem, czy zaraz nie straci równowagi i nie spadnie, nie daj los, z łóżka. — Prowadził go starszy mężczyzna, wdowiec, jeśli dobrze pamiętam. Kochał swoją żonę okropnie, z tego, co słyszałem. Kochał też piec, a później swoje cudeńka dawać kobiecie. Uwielbiała słodkości, zresztą, kto nie lubi. — Pozwolił mężczyźnie ułożyć się ponownie na wznak, a później złapał go delikatnie za nogę i począł ją subtelnie zginać, dociągając ją w stronę tułowia mężczyzny. Uważał, że równie dobrze kończyny mogły się zastać, trwały bowiem w bezruchu wyjątkowo długo. — Nie był człowiekiem smutnym, ale o szczęściu też nie można było powiedzieć. Może znasz to dziwne uczucie zastoju? Gdzie trwasz właściwie, trudno powiedzieć gdzie? Jak gdyby, pomiędzy światami?
Spojrzał na Leithela, przekrzywiającego łeb, jakby rzeczywiście, na chwilę zapomniał o stanie właściciela. Przynajmniej miał nadzieję, że tak jest, bo co innego mógł powiedzieć o stworzeniu, które nie miało zamiaru pisnąć słówkiem?
— Do czego zmierzam, to to, że kupiłem sobie wtedy bułeczkę cynamonową. Pamiętam, że je lubiłem. Robiła je moja babcia i na boga, tamta jedna cynamonowa bułeczka. Smakowała dokładnie jak ta, mojej babci, jeszcze ciepła, jeszcze lejąca się lukrem. Smakowała jak dzieciństwo jak jesień sześćdziesiątego siódmego. Dom pełen zapachu, ciepło bijące od kominka i złote listowie za oknem. Jak perfumy mamy i zapach z kuchni, gdy babcia piekła, a dziadek parzył sobie herbatę. Blennenie, masz taki smak? Czy zapach? Wspomnienie, które przywraca cię do jednego miejsca? Do domu, do dzieciństwa, czy innej sytuacji, która po prostu wzbudza u ciebie przyjemne uczucia?
Docisnął mocniej jego nogę, poruszył nieco szybciej, niż poprzednio. Miał zamiar jeszcze chwilę zająć się prawą kończyną, nim przejdzie do lewej.
— Mów, jeśli będzie boleć — dodał nagle, nie spoglądając na niego ni razu.
Nie umrzesz.
Powtarzał to, nie do końca pamiętał, czy do siebie, czy może jednak w stronę mężczyzny. Upiór jednak, który dotychczas wciąż zerkał na niego z kąta pokoju i muskał chłodem skronie, rozpłynął się w powietrzu, pozostawiając go jedynie przy żarzącym się ciele mężczyzny, wciąż tak żywo buchającego wcześniejszymi emocjami.

⸺⸺※⸺⸺
[Blennenie?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz