niedziela, 15 grudnia 2019

Od Cahira

Martwa, głucha cisza. Zimny pokój. I półmrok.
Oto co ujrzał, zerwawszy się ze snu, blady z przerażenia, z ustami wykrzywionymi w niemym krzyku. Jego ręka odruchowo odszukała ukryty pod materacem sztylet, pochwa zasyczała przenikliwie, ostrze błysnęło w drżącej dłoni. W klindze, niby w tafli lustra, odbiły się oczy szeroko otwarte, a zarazem nieprzytomne, błędne, błyszczące jak w malignie. Cahir, oddychając głośno, nierówno, przebiegł spojrzeniem po bladych ścianach, mętnej szybie okna, lśniącej powierzchni podłogi, upewnił się, że wszystko znajduje się na właściwym miejscu, że jest w swojej kwaterze, w Gildii, w Tirie, że przeszłość nie wróciła. Zwolnił uścisk, rękojeść sztyletu gładko wysunęła mu się z dłoni, głucho uderzyła o posadzkę.
To wraca. To zawsze wraca, myślał, pocierając skroń wierzchem dłoni. Ostatnie miesiące przesypiał spokojnie, nie budząc się w nocy, wypoczywając tak, jak każda osoba o nieskazitelnym sumieniu. Przez chwilę sądził, że nieszczęśliwe wspomnienia odeszły, że złe sny nareszcie przestały go nękać. Ale wystarczyło, by go ujrzał, by stanął z nim twarzą w twarz, żeby widma przeszłości powróciły, żeby ponownie zaczęły krążyć nad jego głową i nawiedzać go pod osłoną nocy.
Cahir wiedział, że już nie zaśnie. Dopóki Victarion Calder będzie przebywał na terenie Gildii, on nie zazna snu.
Położył się powoli, nakrył kocem ciało zarazem rozpalone i wstrząsane lodowatymi dreszczami. Oczy miał otwarte, nieruchome, i choć patrzył na podłogę skąpaną w zimniej poświacie poranka, zdawał się nie widzieć nic. Koszmary jeszcze go nie opuściły, wciąż znajdował się w ich władzy. Jego myśli, zwrócone ku krainom przeszłości, zajęte były rozpamiętywaniem obrazów, jakie ukazały mu się tej nocy, przywoływały brzmienie głosów, które wciąż odbijały się echem w jego świadomości. Widział miejsca, które niegdyś kochał, sylwetki ludzi, z którymi dawno temu związał swój los. I słyszał krzyki, potworne, piekielne jęki. Ale dźwięk, który budził w nim największą odrazę, przyprawiając o mdłości, ilekroć sobie go przypominał, był niepozorny, cichy, mało efektowny. Brzmiał jak kliknięcie. Lub jak łamiący się suchy patyk. To był dźwięk przerywanej kości, rozszczepiającego się kręgosłupa. Następował zawsze krótko po tym, gdy zapadnia stryczka rozwierała się, gdy ciało zaczynało spadać, lecz szyja i głowa pozostawały nieruchome, uwięzione w jednym miejscu, wiszące na grubym, ciężkim powrozie.
Nim doszedł do siebie, minął kwadrans.
Nim zebrał w sobie dość siły, by ponownie podciągnąć się do pozycji siedzącej, minęło pół godziny.
Czuł, że jest chory.
Chory od koszmarów, nękających go od czasu, gdy ujrzał w Gildii Victariona Caldera. Niemal nie spał od tego dnia. Straszliwe wizje zatruwały mu sny, trzymając na granicy rozwianej, dawno minionej rzeczywistości i obłędu, ilekroć kładł się do łóżka. Koszmary klekotały w jego umyśle, układały się pod jego powiekami w przerażające sceny.
Był chory z tęsknoty. Z tęsknoty za ludźmi, których ciała rozwiały się w proch i pył, za czasami, które porwał wiatr i nie było już po nich śladu.
Był chory na bezsilność, na poczucie beznadziejności. Bo przecież już dawno skapitulował wobec własnego losu, poddał się opatrzności, kornie pochylił głowę, padł kolanami w piach. Nie miał dość siły, by szarpać się z przeznaczeniem, by wytoczyć mu kolejną wojnę, by odpierać jego druzgocące ciosy.
Był chory od nienawiści. I to nienawiści najgorszego rodzaju, bo lodowatej, biernej, cichej, nie do końca ukształtowanej, nie do końca wyrażonej. Spała cicho na dnie jego duszy, zwinięta w kłębek jak żmija, niema, a zarazem śmiertelnie trująca. Cahir sam nie potrafiłby powiedzieć, przeciw komu kierował swój wewnętrzny gniew. Dość, że niemal każdej nocy podchodził do okna, patrzył w rozgwieżdżone niebo, uśmiechał się obelżywie, szepcząc bluźnierczo: Bogowie, odejmijcie mi wzrok, gdyż nienawidzę wszystkiego, co widzę. I oddalcie ode mnie świadomość, bo każda sekunda bytowania napawa mnie wstrętem.
Nim zebrał w sobie dość siły, by wstać, minęła godzina.
Ubrał się z niejakim wysiłkiem, podszedł do wiadra, ochlapał twarz zimną wodą. Mimochodem zahaczył wzrokiem o ramę wielkiego, ściennego lustra. Spojrzał w szarą, połyskującą w mroku taflę. Zobaczył bladą twarz, ciemne włosy, jadowicie złote, płonące oczy. Te ostatnie jako jedyne w jego obliczu wydawały się żywe. Cahir podsunął sobie krzesło, usiadł naprzeciw lustra, patrzył przez chwilę na postać w jego odbiciu. Pytał ją, gdzie podziała się jej dawna śmiałość, gdzie wola walki, upór, gdzie zuchwała pewność siebie.
Przepadła, odpowiedziało mu odbicie, przypatrując mu się z ukosa, jakby pogardliwie. Wszystko to przepadło, obróciło się wniwecz. Przeszło, tak samo jak wszystko, co kiedykolwiek składało się na ten godny pożałowania byt.
Cahir zamarł w bezruchu. Patrzył w oczy martwe, a jednocześnie błyszczące od wewnątrz czymś nieokreślonym, jakąś gorączką. Ta postać... To był cmentarz. Cmentarz wszystkiego, co niegdyś zespalało jego istnienie z tym światem.
Zastanawiał się, co ona by powiedziała, gdyby mogła go teraz oglądać. Czy w ogóle by go poznała? A gdyby go poznała, zniosłaby wyraz jego oczu? Wciąż byłaby zdolna w nie patrzeć? Wciąż umiałaby go kochać? Sponiewieranego i zimnego, pełnego milczenia i niewypowiedzianego żalu?
Och. Cóż za brednie.... wymysły rozpalonej jaźni. Gdyby wciąż tu była, nigdy by nie stał się człowiekiem, którym jest obecnie.
Wstał. Opuścił swoją kwaterę, starannie zamykając za sobą drzwi. Skierował swoje kroki ku stołówce. Pora była już odpowiednia, by przyjść na śniadanie. Nie czuł głodu, wiedział jednak, że nie może przestać jeść.
Krocząc noga za nogą, przeszedł przez korytarz, starając trzymać się w cieniu. Nie było to trudne: za oknami sunęły szare chmury mgły, wnętrze budynku było ciemne, wyjątkowo chłodne. Cahir bez słowa minął kilku członków Gildii, nie zadając sobie nawet trudu, by przyjrzeć się ich twarzom. Przeszłość sunęła za nim krok w krok, kładąc cień na mijane sylwetki.
Nie zaszczycając nikogo spojrzeniem, ustawił się w kolejce po posiłek. Odebrał go bez słowa i, unikając jakiegokolwiek kontaktu, zajął swoje ulubione miejsce w kącie sali. Usiadł przy ścianie, lekko pochylony nad stolikiem, starając się nie rzucać w oczy, dbając, by było go jak najmniej.
Bez przekonania przyjrzał się zupie, zamieszał w niej łyżką. Jadł opieszale, wręcz niechętnie, jakby walcząc ze sobą, by przełknąć każdą następną porcję. Irina znów się nie popisała. Danie, które zostało zaserwowane Cahirowi, miało wszelkie pozory pomyj z wczorajszego obiadu.
— O bogowie, popatrzcie no tylko, kto wreszcie raczył się tu zjawić! Siemasz, Cahir! — Szpieg drgnął lekko, wyrwany z rozmyślań. Rozpoznał głos Fiony. — Cholera, nie widziałam cię od czterech dni, wszystko w porządku? Już myślałam, że wykrakałam, że naprawdę coś ci się stało... Możemy się dosiąść, nie? — zapytała tylko z grzeczności, usiadła, nie czekając na odpowiedź.—  Chodź tu, Rion. Znalazłam nam miejsce, siadaj.
Nowa miska z donośnym stuknięciem spoczęła w sąsiedztwie miski Cahira. Fiona odsunęła jedno z krzeseł, zachęcająco poklepała w siedzisko dłonią.
Victarion Calder usiadł naprzeciw Cahira.
Łyżka wypadła z dłoni szpiega, z brzdękiem i głośnym chlupnięciem utonęła w zupie.
— Nie przeszkadzamy? — mruknął głos niski, jedwabiście miękki, jakby leniwy.
Calder rozsiadł się na krześle, położył swoją miskę nieopodal tej należącej do Fiony. Z niejakim znudzeniem rozejrzał się po okolicy, opieszale zsunął kruczoczarny płaszcz z ramion, przewiesił go przez oparcie krzesła. Spojrzenie, jakim mimochodem uraczył Cahira, sprawiło, że ciało szpiega przeszył dreszcz.
— Głupiś. Pewnie, że nie. Cahir zawsze siedzi sam. O ile się zjawia — mruknęła Fiona, przyglądając się krytycznie zawartości swojej miski. — A to co znowu za breja? Ja mam to zjeść? Przecież to wygląda, jakby ktoś zalał wodą pozostałości z wczorajszego obiadu. Cahir, próbowałeś już tego specjału? Jak to smakuje?
— Tak jak wszystko, co wyszło z kuchni Iriny.
— Ha, no przecież! Głupie pytanie — Fiona klepnęła się w udo, przybrawszy całkiem zabawny wyraz twarzy. Spojrzała na Cahira i spoważniała momentalnie: — Wszystko w porządku? Jesteś śmiertelnie blady. Mam nadzieję, że nie rozchorowałeś się od tamtego wariackiego galopu podczas ulewy.
Cahir zaprzeczył ruchem podbródka.
— Nic mi nie jest. Wszystko w porządku.
— Bogowie, jak ty w ogóle jesteś ubrany? Gdzie masz płaszcz? Nawet jeśli jeszcze nie jesteś chory, ręczę ci, że zaraz będziesz.
— Nie jest mi zimno — odparł sucho.
— Akurat, przecież widzę, że drży ci ręka. Och, już ja się tobą zajmę...
Fiona z wdziękiem podniosła się z miejsca, rozpięła guziki ciemnobrązowej opończy, podszytej białym króliczym futrem. Kilkoma sprawnymi ruchami zdjęła z szyi szalik, wyciągnęła jego końce spod płaszcza, podeszła do Cahira, trzymając materiał oburącz.
Cahir nadąsał się, uniósł nieznacznie ramiona.
— Nie chcę go.
Fiona uśmiechała się połową ust, pokręciła głową ze źle odegraną dezaprobatą, podeszła do Cahira i, nie bacząc na nikłe, bezsilne protesty, skrzętnie owinęła go nim pod sam podbródek.
— No, od razu lepiej. — Jej twarz rozświetlił szeroki uśmiech satysfakcji. Podparła się ręką pod bok, spojrzała na Caldera przez ramię. — Co nie, Rion?
Fiona miała pod opończą jedynie ciemnozieloną bluzkę. Ładną, skrojoną na elficką modłę, z dość głębokim dekoltem, teraz już niczym nieosłoniętym.
Calder uśmiechnął się pod nosem, przyjrzał się Fionie spod powiek.
— Och, zdecydowanie.
— Doskonale. — Fiona z powrotem zajęła swoje miejsce, podsunęła Calderowi miskę. — A teraz spróbuj tej zupy, powiedz mi, czy w ogóle jest jadalna.
Calder zaśmiał się leniwie, od niechcenia, śmiechem przyjemnym dla ucha, choć mało rozbawionym.
— Chcesz ze mnie zrobić królika doświadczalnego? Akurat. Ty pierwsza.
Fiona zmarszczyła groźnie brwi.
— To nie była prośba. No dalej.
Calder westchnął ciężko, bez przekonania wsunął łyżkę do ust.
— I co? — Fiona pochyliła się nad nim, śledząc jego reakcję z pewnym przejęciem.
Calder wykrzywił wargi, przełknął z niesmakiem.
— Sama spróbuj. Ta zupa jest lodowata.
— Co? Jak to? — Fiona porwała swoją łyżkę z blatu, zanurzyła ją w zupie, pośpiesznie wpakowała do ust. Udała, że się krztusi, po czym zaczęła perorować z niejakim oburzeniem, groźnie wymachując dłonią, akcentując energicznymi ruchami łyżki ważniejsze fragmenty swojego monologu. — Jak ja mam się niby najeść zimną zupą? Zresztą, do diabła, czy wy w ogóle widzicie, jak to wygląda? Mdli mnie na sam widok. Nie chcecie mi chyba powiedzieć, że zarwałam noc, obtarłam sobie od siodła kolana, odmroziłam tyłek i znosiłam przez kilka godzin ględzenie Riona, by teraz dostać coś takiego? O nie. O nie. Tak nie będzie. — Poderwała się z miejsca, krzesło zaszurało donośnie o parkiet. Wskazała Caldera końcem łyżki: — Popilnuj mi miejsca, Rion. Idę do Iriny. — Łyżka nieoczekiwanie podjechała pod sam nos Cahira. — A ty tylko spróbuj zdjąć szalik, gdy mnie nie będzie. Calder, pilnuj go.
Fiona odeszła pośpiesznie, gniewnie stukając obcasami. Cahir nie zdążył zareagować.

Victarion? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz