niedziela, 22 grudnia 2019

Od Leonarda cd Cahira

⸺⸺֎⸺⸺

Odpowiedź mężczyzny była dość zwięzła, co nie do końca satysfakcjonowało Montegioniego. Gdzieś w środku liczył szczerze na to, że może jeszcze na coś przyda się Cahirowi, może czegoś jeszcze poszukają, może będzie potrzebował pomocy. Nie chciał być po prostu zostawiony, a przynajmniej nie teraz.
Blondynowi doskwierała ostatnio samotność. Bardziej niż zazwyczaj. Może początkowo wypierał tę myśl i pokazywał mężczyźnie, że właściwie równie dobrze mógłby być gdzieś indziej... Ale no właśnie. Nie był. Poszedł z nim, mimo narzekań. Pomógł mu, nawet jeśli wciąż przybierał skwaszoną minę i łypał jadowito oczami. Robił się z niego coraz większy hipokryta, doskonale zdawał sobie z tego sprawę, jednak coś wciąż mu mówiło, że powinien tak po prostu spędzić z kimś czas. Nawet jeśli rozmowa miała się nie kleić, a on sam powoli przypominał raczej namolną muchę, której koniecznie chciano się pozbyć.
I kolejne chwile dłużyły się niemiłosiernie, a z każdą kolejną, srebrne spojrzenie coraz uważniej przyglądało się profilowi mężczyzny, delikatnie muskanego przez wdzierające się do pomieszczenia światło. Promienie z rozkoszą oblizywały stronę twarzy, której Leo nie miał przyjemności ujrzeć, rozbryzgując się przy okazji i okalając Cahira złocistą poświatą. Rozlewała się po jego włosach, nosie, zahaczała o usta, lekko wilgotne mieniły się ładniej, niż niejednej kobiety.
Wypuścił powietrze z nosa w geście zrezygnowania. Nie czuł pokusy, słodkiego dreszczu emocji, który jeszcze kiedyś towarzyszył mu przy większości, na ogół niepozornych sytuacji. Kropelki potu na skroni rolnika. Prężnie działające łydki pędzącego chłopca na posyłki. Delikatne oblizanie warg, ostentacyjne, zachowane tylko dla niego przy jednym ze spotkań jego rodziców, na które zaproszono szychy wraz z ich niepokornym potomstwem. Jeszcze dzikszym niż młody Montegioni.
Czuł, jakby w ciągu tych jedynie kilku lat, przybyło mu ich co najmniej ze czterdzieści parę, a on sam już nigdy nie miał zaznać rozkoszy płynących ze smakowania cudzych ust. Nawet długie palce Cahira bawiące się jednym z sygnetów, czynność dawniej uważana przez niego za jedną z najbardziej atrakcyjnych, teraz robiła na nim takie wrażenie, jak kolejne prośby o pomoc na Krabacie.
Jedyna różnica jest taka, że Leonardo nie miał zamiaru z tego powodu narzekać, a jedynie spojrzeć na sytuację beznamiętnie, tęskniąc za dawnymi uderzeniami hormonów. Dobrze pamiętał, jak potrafiły rozlać się po ciele. Zaatakować głowę, upierdolić resztki zdrowego rozsądku, co zazwyczaj kończyło się wygrzebywaniem drzazg ze słomy przez najbliższy tydzień, sami wiecie skąd.
Zastanawiał się, czy on tak właściwie potrafił jeszcze coś poczuć, coś prócz krwi. Tę znał zbyt dobrze, nie tylko z widzenia, czy smaku. Słyszał ją. Doświadczał jej ciepła. Znał już tętno każdego w gildii. Rytm serca. Nie musiał się obracać, spoglądać, czy szczególnie nasłuchiwać, by wiedzieć, kiedy podchodzi do niego Ophelos, czy Mistrz. Zaczął również rozpoznawać kłamstwa, czy emocje, jakimi kto się darzył. Głośny szum, szybsze uderzenia rozchodzące się od Narcissi pojawiały się sporadycznie, jednak potrafił już powiedzieć, że są jej i że wyjątkowo grają mu na nerwach, szczególnie że nie potrafił zdefiniować, kto powoduje ten stan rzeczy i w razie czego wybywać jeszcze przed ich spotkaniem.
Jeszcze inni sprawiali, że zastanawiał się, czy aby na pewno żyją.
Inni przypominali mu o istnieniu czegoś takiego jak środki pobudzające, czy psychotropy. Niektórzy brali. Dużo. Zapach leków ciągnął się za nimi jeszcze długo i Leonardo nigdy nie musiał ich widzieć, by wiedzieć, że mieli za sobą dość ciekawe wydarzenia. Może oni też doświadczali zbyt niewiele? Czy sam też powinien spróbować, licząc na to, że chociaż jeden raz uda mu się ponownie zaglądnąć do świata, zastając go w tym samym stanie, co kiedyś? Pięknym, nienaruszonym, przepełnionym zapachami i kolorami.
Wtedy jeszcze nie był świadom tego, że myśl zostanie z nim na długo, nie mając zamiaru pozostawić po sobie dobrych blizn.
Wydawać się mogło, że zbierało się na pożegnania, gdy oczy Leonarda błysnęły żywo, jakby miał za chwilę krzyknąć eureka. Nie było to do niego podobne, człowiek zdesperowany posiadał jednak w sobie niewyobrażalne pokłady nadziei, które ziszczone, wybuchały jasno, jak sztuczne ognie wypuszczane ze smoczej paszczy przy okazji festiwali.
— Półeczka — wyszeptał, jakby sam nie dowierzał w to, jak słabą miewał pamięć. Gdyby mógł, zaśmiałby się sobie prosto w twarz, nie chciał jednak sprawiać wrażenia osoby niespełna rozumu. Wystarczało, że zaczął temat, na który Cahir posłał mu spojrzenie przepełnione taką ilością niezrozumienia, by poprawił się wręcz natychmiast, ponownie przybierając ten swój do usrania znudzony wyraz twarzy. — Półeczka. Regał. Jak zwał, tak zwał. Mieliśmy się nią potem zająć, dopiero teraz sobie przypomniałem — dokończył, tonem na szczęście spokojnym i opanowanym. Gdyby nie daj los, w którymś momencie pisnął, to gotów był już zagrzebać się głęboko pod ziemią, licząc na to, że wkrótce ludzie sami zapomną o niesławnym Leonardzie.
Zresztą i bez tego miał ochotę znaleźć się siedem, może osiem metrów pod tym całym gównem. Spojrzenie Cahira wciąż zadawało pytania, na które Leo nie potrafił odnaleźć odpowiedzi, dlatego milczał, wpatrując się w niego, jak ciele na malowane wrota.
— Nieważne, pójdę szukać dalej — machnął pospiesznie ręką i nim drugi mógł odpowiedzieć, przemknął gdzieś pomiędzy regały, licząc na to, że zdoła znaleźć odpowiednią kryjówkę przed spojrzeniem szpiega. Może też przed dudniącym dźwiękiem serca. Głośne, przygłuszone szumem przepływającej krwi, nieregularne bicie. Zastanawiał się, z której strony tym razem napotka Aigis i czy przypadkiem nie uda mu się dojrzeć sceny, którą zdecydowanie wolałby pominąć.
Przesuwał się, a puls nie miał zamiaru ucichnąć...
Sięgnął palcami do szyi. Pracującej, poruszającej się wraz z trwającą pod skórą tętnicą. Tętno, które słyszał, było jego własnym i naprawdę, już chyba wolałby natrafić na Aigis bzykającą się ze swoim lowelasem, opartych o regał dotyczący ksiąg związanych z kulturoznawstwem. Bez sensu.
Tymczasem niestety, ale rzeczywistość była inna i źródłem hałasu był nikt inny, jak on. Z nieco niespokojnym oddechem, przedzierający się przez gąszcz półek, kurzu i pajęczyn, licząc na to, że dotrze w końcu do jakiejś innej krainy. Takiej gdzie nie ma Cahira. Nie ma Chryzanta. W ogóle nie ma nikogo. Po prostu jest on, jako astralny byt, latający gdzieś między innymi duszkami i odbijający się od nich, jak piłka. Czy coś.
I naprawdę byłby wdzięczny, gdyby wylądował właśnie tam, a nie tuż przy jego drugim największym zmartwieniu, które niebezpiecznie się do niego zbliżało z każdym kolejnym dniem, czując się momentami aż zbyt komfortowo. Chryzant siedział przy jednym ze stolików, zajmując się przeglądaniem jakichś dokumentów. Leo miał wtedy jeszcze jakieś resztki nadziei, że zdąży jeszcze się wycofać, póki blondyn jest zbyt zaaferowany badaniem liter. Już nawet był jedną nogą z powrotem pomiędzy regałami, gdy szare oczy trafiły idealnie na jego osobę, wbiły się, jak wielka szpila, przytrzymując go w miejscu, w którym go zastały.
Już przeklinał go w myślach, gdy ten, całkowicie niespodziewanie, pozostał cicho, posłał mu jedynie delikatny uśmiech i ponownie zagłębił się w lekturze, pozostawiając Leo w lekkim szoku. Niedowierzaniu?
Może i zawodzie. Jeśli jednak i to wrażenie przemknęło przez głowę szlachcica, zdecydowanie miał już pewne problemy i powinien poważnie zastanowić się, czy wieczorne spotkania przy alkoholu z resztą gildią są aż tak złe, jak do tej pory mogło mu się wydawać. Wszystko, byle nie zawód. Czuł się jak sprany po tyłku szczeniak, do tego wszystkiego kopnięty i odtrącony gdzieś do kąta. Miał ochotę skowyczeć. Lubił przecież uwagę, którą Ophelos go darzył, nawet jeśli uważał, że jest zupełnie na odwrót. Lubił zwracać na siebie jego spojrzenie, pochłaniać całą jego osobę. Zirytował się, musiał, chociaż ten raz być szczery i może dlatego zerknął na to, co czytał blondyn. Chciał zobaczyć, co jest tak ważne, że zdecydował na całkowite porzucenie Leonarda, nie racząc nawet powiedzieć głupiego „Hej”. Tylko spojrzenie, głupie spojrzenie i jeszcze głupszy uśmiech...
Gdy dostrzegł nagłówek, jego serce zabiło trzy razy mocniej. Szum stawał się nie do zniesienia, a nie miał zamiaru przestać narastać.
Od dawna nie miał już tak wiotkich nóg, wrażenia, że za chwilę upadnie, straci przytomność, a głowę rozwali sobie o regał stojący za nim. Wdech, który nabrał, był nagły, urwany, a co najgorsze głośny, na tyle, by zwrócił na siebie uwagę Ophelosa. Ten, gdy go dostrzegł, zamarł.
Leonardo był trupioblady. Jego skóra zazwyczaj przypominała pergamin, w tamtej jednak chwili, zdecydowanie bliżej było mu do nieboszczyka. Lekko liliowego, sztywnego. Z włosami na ramionach stojącymi dęba, gęsią skórką i ciężarem na piersi, który gniótł go tak wyraźnie, by przez dłuższą chwilę nie mógł złapać oddechu. Przerażone oczy wędrowały po kartce, szukając słów, nie mogąc jednak ich odnaleźć, gdy te zlewały się w jedno, wirowały, śmiały się prosto w twarz mężczyzny. Jedynymi, które wyróżniały się z natłoku, który zdawał się wzbudzać krzyk w jego głowie, były wyraźnie zaznaczone, nieco grubszymi literami „Bestia”, „Defros”, „Wilk” i pierdolone „Rodzina Montegioni”.
Prawdopodobnie, gdyby postał tam chwilę dłużej, straciłby grunt pod nogami. Wyrżnąłby do tyłu albo co gorsza, prosto na Ophelosa, tracąc przytomność. Wolałby rozjebać sobie łeb o kant regału, niż gnić w tym miejscu, chociażby minutę dłużej, nie było mu to jednak dane.
— Nieważne, kurwa, nieważne — wysyczał, zanim zbierający się na pytanie Chryzant mógł cokolwiek z siebie wydusić i zanurzył się w półmroku panującym między książkami, licząc tylko na to, że pastuch nie pójdzie za nim, a i Cahir nie wyłoni się z drugiej strony.
Oparł się całym swoim ciężarem o drewno, odetchnął cicho, jednak długo, wypuszczając z siebie całe powietrze, jakie posiadał w płucach. Miał wrażenie, że zmienił się w jakiegoś pierdolonego balona, który w każdej chwili mógł po prostu rozpęknąć się na oczach pasterza. Potrzebował odpocząć, od obu, masując skronie i biorąc głębokie, nieregularne, jednak ciche wdechy. Wszystko wracało. Nic nie miało zamiaru go zostawić.
A na dodatek on.
— Na chuj ty w tym szperasz — wysyczał sam do siebie, osuwając się na ziemię i zostając tak, w tym niezdarnym przykucu, przyciskając dłonie do boków głowy i starając się, naprawdę starając się po prostu w tym wszystkim nie zwariować. — Na chuj wy wszyscy w tym szperacie.
Przeklinał fakt, jak głośna była sprawa bestii.
Przeklinał, bo może gdyby nie to, łatwiej byłoby mu zapomnieć. Tak po prostu.

⸺⸺֎⸺⸺
[Cahir?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz