środa, 25 grudnia 2019

Od Victariona cd. Narcissi

Żebym ja to, kurwa, wiedział.
Victarion uśmiechnął się uprzejmie, wbrew przeszywającej fali chłodu wyprostował plecy.
— Mokradła można przejść suchą stopą, wystarczy je dobrze znać — odparł tonem obrzydliwie protekcjonalnym, tonem mentora i mędrca, jakby stwierdzał jakąś Prawdę Objawioną, którą koniecznie chciał oświecić maluczkich tego świata; tonem, którym kiedyś uraczył go Waynlord i Victarion nadal mu to pamiętał. — Z miejscowym przewodnikiem… Z parędziesiąt karnych ludzi mogłoby je przejść bez strat. Musimy być ostrożni.
Obrócił się w stronę Narcyzy z pochodnią akurat, żeby zobaczyć, jak wywraca oczami.
— Nie możemy w końcu pozwolić, żeby ktoś nam podjebał nasze drogocenne marchewki czy cokolwiek tu rośnie — dodał po chwili półgłosem, zjadliwie.
Parsknęła śmiechem. Przyjemnym, czystym, miękkim.
— Więc chronimy gildię od śmierci głodowej i podstępnego ataku z bagien — mruknęła w końcu sardonicznie. Otuliła się szczelniej płaszczem. — Zaszczyt jak diabli.
— Dostaniemy za to order — uznał Victarion, przekrzywiając głowę i krytycznie spoglądając w niebo. Wciąż ciemne, nieprzyjazne, ciężkie. Odwrócił wzrok. — Nie to, co te cioty z południa.
— Order, świetnie — stwierdziła Narcyza. W jej głosie pobrzmiewały echa rozbawienia, Victarion nie mógł się jednak pozbyć wrażenia, że prowadziła tę rozmowę tylko z nudów, z braku lepszych opcji, aby jakoś zabić czas. — Order pogromców bagiennego gówna.
— Order obrońców marchwi, kurwa mać.
Znów cichy śmiech.
W mroku w końcu zarysowała się prowadząca na północ ścieżka, która powinna rozdzielić się przed starym domostwem Owyne’ów — rolniczej rodziny, jako jedynej mieszkającej w bezpośrednim sąsiedztwie gildii ze wszystkich okolicznych gospodarstw — na wschodnią i zachodnią. Zachodnia była lepsza, szersza, omijała bramę wjazdową do Owyne’ów; potem gładko przechodziła w kolejną, prowadzącą przez łąki.
Zawsze nią jeździli. Tak było rozsądniej.
Tej nocy ziemia była wyjątkowo rozmiękła — błoto mlaskało pod kopytami, pęciny koni zapadały się, grzęzły w gęstym mule. Koń Narcyzy zdawał się zdenerwowany; zarżał, gdy noga znów omsknęła mu się w kałużę, zrobił dwa niespokojne kroki w bok, zarzucił łbem.
— Mokro dzisiaj — mruknął Victarion, patrząc na karosza spod oka i dziękując losowi za niefrasobliwy stoicyzm Funta. Wałach nawet najgorszą niepogodę znosił z filozoficznym spokojem. — Będzie wesoło na łąkach.
— Nie mów, że są podmokłe.
— Trzęślicowe — uściślił. — Dopóki nie pada, wszystko w porządku. — Chwilę milczał, obrócił się leniwie w siodle. Znajome, czerwone ślepia błysnęły w mdłym świetle. — Piesek będzie musiał uważać.
Borzoj uniósł głowę.
Victarion docisnął lekko łydkę, zmusił Funta do żywszego tempa. Plask, plask, plask.
Wiatr zaszumiał, lodowatym podmuchem owionął ich twarze, wdarł się pod kaptury. Płomień pochodni zadygotał niebezpiecznie, dym nierówno ulatywał w niebo; wąska, szara struga niknęła w ciemnych oparach nocy.
— Kim są Owyne’owie? — zagadnęła w tym momencie Narcyza lekko, jak gdyby nigdy nic, jakby właśnie przechadzali się w ciepły wieczór po brzozowym zagajniku.
Victarion poruszył się nieznacznie. Czy to możliwe, że grozi mu przegrany zakład?
Nie-e. Uniósł kącik ust w półuśmiechu. Niemożliwe. Nie będzie na tyle twarda.
— Mają małe gospodarstwo, ich ziemie graniczą z polami gildii. Pewnie kojarzysz starego Owyne’a, kręci się tu często z synem.
Zastanowiła się chwilę.
— Siwy, bary jak stodoła, lekko utyka?
— Dokładnie. — Nie mógł się powstrzymać: — Dobry z niego człowiek.
Mógł jedynie domyślać się reakcji Narcyzy, odgadywać drgnienia mięśni, ułożenie ust, ruch powiek. Mrok spowijał jej twarz i chociaż Victarion trzymał w ręku pochodnię, przede wszystkim miała służyć do oświetlania drogi, nie współtowarzyszki patrolu.
Jakkolwiek ładna by nie była. Skrzywił się nieco. Zdecydowanie wolałby oglądać Narcyzę niż puste pola i morze lepkiego gówna.
— Dlaczego tak nie lubisz Aarona? — Jej ton znowu zdawał się łagodny, nieco pobłażliwy, chociaż wciąż zdystansowany.
Victarion na ułamek sekundy uniósł na nią zaskoczone spojrzenie, zanim ukrył je w zwykłym wyrazie zawoalowanej drwiny. Nie spodziewał się tak bezpośredniego pytania.
— Porządni ludzie mnie zawstydzają.
— Ach, tak? — spytała sceptycznie, jakby doskonale wiedziała, że Victarion kpi w żywe oczy.
— Poza tym jest wkurwiający.
...i przypominał swoją dumną, szlachetną obecnością, że istniały lepsze ścieżki, że moralność i honor to nie tylko puste słowa, że sprawiedliwości można dochodzić inaczej. Że winy można odpuszczać i zapominać, że ludziom można pomagać dla samej idei pomocy, że można nie oczekiwać niczego w zamian. Przypominał o wszystkim tym, co Victarion dawno odrzucił. Ale najgorszy był wyraz jego oczu — napominający, surowy, wymagający poprawy, a przy tym wciąż: życzliwy.
Narcyza tylko pokręciła głową z cichym westchnieniem.
Światła domu Owyne’ów mignęły w końcu gdzieś przed nimi; kontury budynku pochłonął mrok, rozmył w ciężkiej czerni. Victarion starym przyzwyczajeniem skręcił Funta bardziej w lewą stronę, gdy nagle coś go tknęło. Ściągnął wodze.
— Co się stało? — Dobiegł go głos Narcissi.
— Brama. — Zawrócił wałacha na wschodnią ścieżkę.
— Co: brama?
— Otwarta.
— Ale…?
Victarion ją zignorował. Spiął Funta, lekkim kłusem ruszył wschodnią ścieżką prosto ku szeroko otwartej bramie Owyne’ów, kuszącej żółtym, ciepłym blaskiem. Bramie, która nigdy nie była otwarta w nocy.
Narcyza, chcąc nie chcąc, po chwili go dogoniła.
— Mieliśmy jechać od zachodu — zwróciła mu uwagę; ostrym, niezadowolonym tonem, niemal surowo. W tej chwili przypominała generała rugającego żołnierza.
— Najpierw sprawdzimy, co się tam dzieje.
— Skąd w ogóle wiesz, że coś się dzieje?
— Nie wiem — mruknął Victarion niecierpliwie. — Pierwszy raz widzę, żeby nie zamknęli bramy na noc.
— To nic nie…
— Chuj wie. Sprawdzimy i tak.
Szybkim, sprężystym kłusem wjechali na dziedziniec. Cztery ubłocone, osiodłane konie stały uwiązane z boku.
Drzwi od domu były uchylone, ze środka dochodziły podniesione głosy; Victarion rozpoznał wysoki, zdenerwowany tenor młodego Jacoba Owyne’a, najstarszego syna, dziedzica gospodarstwa, i ponury baryton jego ojca. Pozostałych głosów — męskich, chropowatych, zdartych — nie znał.
— Zobaczę, co się dzieje w środku — powiedział zdecydowanie, podając Narcissi pochodnię. Przyjęła ją w milczeniu, posyłając mu tylko pełne dezaprobaty spojrzenie. Bursztynowe oczy zalśniły w ciepłym świetle.
Ledwie zdążył zsiąść z konia.
Drzwi rozwarły się szerzej — cichy, dziewczęcy pisk protestu — podniesione głosy. Na zewnątrz wypadł rosły drab, ciągnąc za łokieć młodą Owyne’ównę, spłakaną i przerażoną, za nim: trzech innych. Victarion ogarnął szybko wzrokiem ich sylwetki. Uzbrojeni.
— Zaczekajcie! — Jacob Owyne, blady, z rozbitą wargą, wytoczył się na zewnątrz. Głos załamał mu się ze zdenerwowania. — Dogadajmy się, na litość boską. Zapłacimy. Przecież zapłaci-
Drab go zignorował, skręcił prosto do swojego konia, bezceremonialnie szarpiąc dziewczynę za ramię.
— Owyne? — Victarion postąpił krok do przodu, zrzucił kaptur. — Co tu się dzieje?
— Patrol! Erishii niech będą dzięki. — Jacob dopiero teraz ich zauważył. Otarł krew płynącą z wargi, nagle zdawał się pewniejszy siebie i spokojniejszy niż przed chwilą. — Ci panowie…
— Nie twoja sprawa — uciął drab. W dobrym, jasno płonącym świetle Victarion dokładnie widział jego twarz: brudną, zarośniętą, przeciętą paskudną szramą.
— Co tu się dzieje? — powtórzył spokojnie, niemal uprzejmie.
Inny mężczyzna — blondyn o chytrych oczkach — podszedł z drugiej strony, niby mimochodem musnął wiszący u boku miecz. Victarion uśmiechnął się pogardliwie, wrócił spojrzeniem do Szramy.
— Nie zapłacili za robotę, więc bierzemy, co nasze — oznajmił w końcu Szrama, splunąwszy w stronę Jacoba. — Nie wpierdalaj się.
— Zapłaciliśmy! Tyle, ile było umówi… — Jacob stęknął i zatoczył się pod silnym ciosem w brzuch.
— Ach, rozumiem. — Victarion zwrócił się powoli w stronę Szramy z lekkim westchnieniem, doskonale wiedząc, do czego to wszystko zmierza. — Ceny wam wzrosły w trakcie zlecenia, co? Puść dziewczynę i zostaw tych ludzi. Są pod opieką gildii.
Kolejne dłonie na rękojeściach, spojrzenia drwiące i wrogie, atmosfera jakby zgęstniała.
— Jebać gildię. Wypierdalaj.
— Puść. Dziewczynę. Opuść. Gospodarstwo. — Victarion mówił powoli, starannie i dokładnie, jak do idioty. Usłyszał, jak Narcissa za jego plecami zsiada z konia.
— A chuj! — Blondyn nagle przyskoczył do niego z lewej, wykrzywiony wściekłym grymasem. — Nie będzie jakiś zasrany mieszaniec mówił, co mamy ro…
Victarion przyjebał mu w zęby.

Cyzia?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz