sobota, 28 grudnia 2019

Od Victariona cd. Hemlocka

— Sprowadzenie żywego drzewołaza do Nalaesii kosztuje fortunę — mruknął Victarion sceptycznie. Złoto nagle zdało się jakby mniej kusząco błyszczeć. — I jest kurewsko trudne. Znalezienie człowieka, który to zrobi, graniczy z cudem. Na pana miejscu zadowoliłbym się samym jadem.
— Ach, te ludzkie wady, ludzkie wady! — Crane potrząsnął głową, gwałtownym gestem chudej dłoni podkreślił swoje słowa. Victarion nieco się odsunął. — Marzycielstwo, mówię, moje marzycielstwo nie pozwala mi zrezygnować z tego marzenia bez względu na koszty. — Zaczerpnął tchu, jego ton stał się naraz niemal poufny. — Pan z pewnością rozumie. I pan musiał doświadczyć tego stanu, gdy jakieś marzenie… Mrzonka, fantazja, może i głupstwo! Ale spędza sen z powiek, nie daje o sobie zapomnieć.
— Bez względu na koszty? — powtórzył Victarion kpiąco. Był zirytowany i znudzony, chciał już tylko rozdrażnić Crane’a, podroczyć się, zadając kolejne pytania, wzbudzić wątpliwości — i odejść. — Więc proszę, niech pan sobie zsumuje. Odłowienie żaby, raz. Zwykłe pułapki uszkadzają płaza, jeśli nie zabijają. Tutaj trzeba specjalnej, z odpowiednią przynętą, bardziej skomplikowanej.
— Oczywiście, zdaję sobie z tego…
— Z tego, że Erlańczycy uważają odławianie drzewołazów za świętokradztwo, też?
Crane pokiwał powoli głową, przywołał na twarz uśmiech, w którym trudno było doszukać się choćby ułamka życzliwości.
— Czytałem nieco o tych uroczych stworzeniach — oznajmił, trochę z zakłopotaniem, trochę z przyganą. — A także o sposobach ich… cóż… sprowadzania. Oczywiście subtelności pułapek, techniki ich zastawiania, trudy i niebezpieczeństwa są mi znane czysto teoretycznie, jednak... — Uniósł palec. — Nie znaczy to, daruje pan, że są dla mnie zupełnie obce.
Victarion przez chwilę miał osobliwe wrażenie, że Crane chce powiedzieć coś jeszcze — coś, co zapewne nie ociekałoby miodem jak wszystkie poprzednie słowa — jednak powstrzymał się, wygiął spierzchnięte wargi w uprzejmym uśmiechu, zerknął przelotnie na Victariona.
— Więc zapewne zdaje pan sobie też sprawę, że kupienie tego gówna żywego od Erlańczyków to dopiero początek problemów? — Już nie krył drwiny w głosie.
Żywy drzewołaz? Victarion słyszał już w swoim życiu o wielu absurdalnych zachciankach — łącznie z przewożeniem przez góry dla narzeczonej Arstana szczeniaka pekińczyka, który tylko srał, skamlał i wszystkich wkurwiał — ale dostarczenie żywej żaby z wysp do serca Nalaesii w środku zimy stanęło na podium pomysłów z dupy.
Dlaczego chciał żywego? Dlaczego chciał tak ryzykować? Co było lepszego w trudnym do transportu, delikatnym płazie, o którego trzeba dbać, karmić i chronić od zimna, od kilku eleganckich flakoników?
Poczuł cień mimowolnego zainteresowania. Zlecenie, które jeszcze chwilę temu był gotów zdecydowanie odrzucić, zalśniło nowym urokiem.
— Przyznaję, że tutaj moja wiedza się kończy. — Crane opuścił głowę smutno, westchnął ciężko, przestąpił z nogi na nogę. — I dlatego też, jak mówiłem, wsparcie kogoś bardziej doświadczonego byłoby nieocenione, nie-o-ce-nio-ne.
Victarion chwilę milczał. Wahał się.
— Przejdźmy się — zaproponował niespodziewanie, bezwiednie, gdy jego wzrok napotkał zimne, grudniowe niebo za oknem. Krótko, rzeczowo, sucho, nawet nie starając się stworzyć pozorów przyjacielskiej, kurtuazyjnej propozycji.
— Ależ chętnie. Pogoda dzisiaj, zdaje się, całkiem udana, do spacerów wręcz…
Kwadrans później — otuleni w ciepłe, zimowe płaszcze — szli już ścieżką tuż nad ciemnymi wodami Ath; Victarion nieco szybciej, wciąż mimowolnie narzucając ostrzejsze tempo, Crane — starając się go przyhamować.
Śnieg skrzypiał pod butami, powietrze było świeże i zimne.
— Gdzie pan tak pędzi, na bogów, po co się śpieszyć — mówił Crane, poprawiając niedbale zawiązany szalik na wychudłej szyi. — Po nagle, to po diable, zawsze powtarzam.
— Potrzebny byłby ktoś, kto regularnie pływa na wyspy — stwierdził w tym samym momencie Victarion, przystając i czekając, aż Crane się z nim zrówna. Myślami był już przy szczegółach technicznych, przy planowaniu, kombinowaniu, rozważaniu ewentualności — w swoim żywiole. Zawsze uchodził za dobrego organizatora. — Nowa twarz wzbudzi nieufność.
— Tak, oczywiście, ma pan słuszność. — Crane gorliwie pokiwał głową. — Skąd jednak wziąć właściwego człowieka?
— Znam właściwego człowieka — mruknął Victarion. Uśmiechnął się nieładnie. — Chętnie go odwiedzę, z pewnością się za mną stęsknił.
— Ach, więc rozumiem, że…
— Ma u mnie dług — wyjaśnił lekko. I to nie jeden. Ale tego Crane nie musiał wiedzieć.
Woda cicho szumiała, Crane spojrzał na Victariona już całkiem otwarcie.
— Więc rozumiem — powtórzył uparcie — że pan mógłby się sprowadzeniem takiego, hm, zwierzątka, ewentualnie… rozumiem… zająć? Tak?
Pytanie zawisło w powietrzu. Śnieg skrzył się migotliwie w zimnym świetle odległego słońca.
Victarion utkwił wzrok w odległym punkcie, zanim zwrócił go na Crane’a. Jego oczy były zimne i twarde.
— Nie jestem przemytnikiem — oznajmił spokojnie, beznamiętnie. — Nie przeprowadzę drzewołaza przez granicę. Mogę najwyżej uruchomić dla pana kilka kontaktów, to wszystko.
Ale nie za darmo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz