niedziela, 22 grudnia 2019

Od Cahira cd. Victariona

Blade, zimne słońce chyliło się ku zachodowi, na pola otaczające Gildię wypełzły cienie, horyzont zadymił się od mgieł. Niebo, choć wciąż jasne, wionęło ponurą szarością w miejscach, gdzie  przesłaniały je zawieszone nisko pasma poszarpanych, skłębionych chmur. Powietrze było wilgotne, zimne, świeże, tchnące lasem spłukanym deszczem, mokrą ziemią i cichą zapowiedzią burzy. Te ostatnie w bieżącym miesiącu przetaczały się nad Tirie wyjątkowo często. Cahir nie miał wątpliwości, że i tej nocy wstrząsający huk padającej błyskawicy przerwie jego niespokojne sny, na chwilę wybawi go od koszmarów.
Ściemniało się, chłód zaczął kąsać w nagie dłonie, z każdą chwilą robił się coraz bardziej dokuczliwy. Cahir, skróciwszy wodze, zmienił kierunek jazdy, skierował Al-Falę głową w stronę głównego budynku Gildii, niewyraźnie majaczącego w oddali. Jego ściana frontowa była ledwie widoczna, na wpół osłonięta mgłą, na wpół rozmyta przez zapadający zmierzch. Szpieg przystawił klaczy łydkę do brzucha, zacmokał, ruszył kłusem miękkim, sprężystym, mocnym. Kopyta zaczęły rytmicznie uderzać o trakt, zagłuszać przejmujący jęk wiatru — teraz rozwiewającego włosy, dmącego prosto w oczy. Cahir przełożył bat z lewej ręki do prawej, naciągnął kaptur na twarz. Do Gildii miał zaledwie kilkaset metrów.
Huk, błysk gromu, odległy pomruk burzy. Stado wron z wrzaskiem zerwało się z pobliskiego drzewa, przeleciało Cahirowi nad głową, ich cień mignął mu w oczach. Chmury na pułapie nieba spiętrzyły się, pierwsze krople zrosiły ziemię. Wiatr zaskrzypiał suchymi, nagimi konarami drzew, położył płasko wyschnięte, pożółkłe trawy. Al-Fala zarżała przenikliwie, gdy wstęga błyskawicy ponownie przecięła niebo, a ulewa przybrała na sile. Cahir popuścił wodzy, popędził klacz, która momentalnie wyciągnęła szyję, zerwała się do szybkiego, niespokojnego galopu. Pęd zdarł Cahirowi kaptur z głowy, zaczął świszczeć w uszach. Wsłuchując się w tętent grzmiący na opustoszałych, martwych polach, spojrzał na migające pod nim nogi klaczy. Jej cień, wyciągnięty w rączym biegu, mknął tuż przy jego boku.
Zatrzymał się dopiero przed budynkiem stajni. Cahir, zeskoczywszy z siodła, przesunął rygiel, pchnął potężne, dwuskrzydłowe drzwi. Za uzdę wprowadził klacz do środka i ruszył w głąb pomieszczenia. Niektóre konie kręciły się w boksach, poparskiwały cicho, równie niespokojne co Al-Fala; inne beztrosko żuły siano, wychylały głowy, przyglądały się Cahirowi z pewnym zainteresowaniem. Szpieg musnął dłonią nos witającego go kasztanka Fiony, w przelocie poklepał go po szyi.
Przywiązał klacz do jednej z przeznaczonych do tego belek, rozpiął jej popręg, przerzucił go przez siodło, zaniósł je do niewielkiej wnęki pełniącej funkcje siodlarni. Wracając ze skrzynką pełną szczotek, zatrzymał się wpół drogi, zmrużył krytycznie oczy, przyjrzał się Fali z pewnego oddalenia. Z czarnej sierści buchały kłęby pary, pęciny klaczy były oblepione błotem, kopyta miała tak brudne, że każdy jej krok znaczył klepisko brązowym śladami podków.
Cahir westchnął ciężko, postawił skrzynkę pod ścianą, wybrał z niej zgrzebło, zabrał się do czyszczenia grzbietu. Al-Fala jak zwykle nie zamierzała mu tego ułatwiać. Była nerwowa, kręciła się w miejscu, skrobała przednim kopytem o podłogę. Klepisko było suto wyścielone słomą i klacz, każdym ruchem nogi, wyrzucała w powietrze kilka jej wiechci.
Nagle: szczęk rydla, skrzypnięcie zawiasów, chłód wpadający przez otwarte raptownie drzwi. Klacz zastrzygła uszami. Cahir uniósł oczy znad jej grzbietu.
Pierwszym, co ujrzał, była kałuża jasnej, wieczornej poświaty. I oblane nią buty. Wysokie jeździeckie oficerki, kruczoczarne, wypastowane na glanc, lśniące w łunie zachodzącego słońca, połyskujące czystością. Cahir nie znał tych butów, ale wewnętrzne przeczucie podpowiadało mu, że wie, do kogo należą.
I się nie pomylił.
Victarion Calder wszedł do stajni krokiem powłóczystym, niespiesznym, nieco rozkołysanym. Usta niezmiennie wygięte miał w parszywym, ale niezwykle zadowolonym z siebie półuśmiechu. Był ubrany po podróżnemu, srebrne klamerki jego czarnego płaszcza łyskały blado w półmroku. Idąc z uniesionym podbródkiem i klatką piersiową wypchniętą do przodu, nawet teraz, gdy nikt oprócz Cahira i kilku koni nie mógł go oglądać, wyglądał jak demon upojony własną potęgą, jak legat samego infernum.
Po kręgosłupie szpiega przemknął gwałtowny dreszcz, jego spojrzenie stężało, wbite w zbliżającą się sylwetkę. Wiedział, że nie uniknie konfrontacji, że Calder zauważy go tak czy inaczej, że z pewnością zatrzyma się, by wymienić z nim kilka zdań, wbić mu kilka szpilek, jak wtedy, na stołówce.
— Och, no proszę... — wymruczał Calder pod nosem, zaszczycając Cahira wyjątkowo znudzonym spojrzeniem. — Znów na siebie wpadamy. Co za przypadek.
Cahir, jako że skończył oporządzać grzbiet, schylił się po inną szczotkę, zaczął czyścić Fali szyję. Starał się wyglądać na jak najbardziej zajętego.
— Zgoła niefortunny — uznał, nie patrząc w jego stronę.
Calder zaśmiał się miękko, krótko, niemal przyjaźnie.
— Przesadzasz — stwierdził, ściągając z haczyka skórzany kantar, przypinając do niego uwiąz. — Dobrze jest niekiedy spędzić trochę czasu w towarzystwie starych znajomych.
Ten ton, ta zawoalowana drwina... Dłoń Cahira zacisnęła się na szczotce, jego usta wykrzywiły się nieładnie. Nie odpowiedział.
Calder minął go, skierował swoje kroki w głąb stajni. Cahir słyszał, jak przesuwa zasuwkę, otwiera boks. Zaraz potem rozległo się ciche, entuzjastyczne rżenie, następnie: chrzęst słomy pod podeszwami. Nie minęła chwila, a do jego uszu doleciał odgłos cichych kroków i głuche, rytmiczne uderzenia kopyt o klepisko.
Cahir zaczął czyścić drugą stronę szyi Fali. Kątem oka widział, jak Calder luźno i dość niedbale przywiązuje swojego konia tuż obok jego klaczy.
Od niechcenia przyjrzał się zwierzęciu. Był to ten sam skarogniady wałach, którego widział wtedy, tamtej nocy, podczas burzy. Jego sierść była niemal zupełnie czysta, może tylko nieco zakurzona. Gdy wałach wydął chrapy i wyciągnął szyję w kierunku Al-Fali, ta położyła uszy po sobie, cofnęła się o krok. Nie lubiła obcych koni.
Calder podszedł do skrzynki ze szczotkami, wyłowił z niej jedną. Jego oczy w przelocie musnęły ubłocone nogi klaczy, zahaczyły o podróżny strój Cahira.
— Kolejna misja czy tylko wieczorna przejażdżka?
Cahir go zignorował. Calder zaczął pociągłymi ruchami czyścić grzbiet swojego konia.
— Skoro już zdecydowałeś się przestać przychodzić na stołówkę, mógłbyś przynajmniej dać znać Fionie, że wszystko u ciebie w porządku. Martwi się.
W jego tonie nie było wyrzutu. Jedynie obojętność, spokój, jakaś protekcjonalna, mimowolna troska. Cahir zaciął wargi, posłał mu spojrzenie w połowie indyferentne, w połowie puste, a w całości wrogie.
— Zupełnie niepotrzebnie.
Calder spojrzał na niego spod powiek, z cieniem uśmiechu na ustach, nie przerywając oporządzania.
— Chyba wprost przeciwnie. O ile trzy dni temu wyglądałeś nie najlepiej, o tyle dziś przypominasz cień samego siebie.
Jednym ruchem dłoni zmiótł kurz z zadu swojego konia. Srebrny obłok zamigotał w powietrzu, po chwili rozpłynął się gładko, bez śladu. Calder uniósł skórzaną rękawiczkę na wysokość twarzy, przyjrzał się osadzonemu na niej brudowi z pewnym niesmakiem. Cahir milczał uparcie.
— Naprawdę uważam, że powinieneś zacząć bardziej o siebie dbać — kontynuował Calder, zupełnie niezrażony. — A przynajmniej częściej pojawiać się na stołówce.
Cahir nawet nie spojrzał w jego stronę, zajęty wyskrobywaniem kamieni i piachu spod kopyta Fali. W pewnej chwili poczuł, że coś trzyma go za płaszcz, delikatnie ciągnie do tyłu. Obok jego ucha rozległ się dźwięk przeżuwania, ciche parsknięcie. Obrócił się przez ramię, spojrzał na głowę wałacha, z upodobaniem skubiącego jego kaptur. Odgonił go ruchem ręki. Koń uniósł łeb, postąpił o krok, dla odmiany zaczął ciągnąć za lejce Al-Fali. Klacz cofnęła się, wyrwała szpiegowi nogę z ręki, tupnęła nią niecierpliwie.
Cahir zamknął oczy, spróbował opanować budzącą się w nim irytację.
— Uwiąż krócej swojego konia. Lepiej niech nie zaczepia mojej klaczy.
Calder uśmiechnął się połową ust. Wyraz jego oczu pozostał niezmienny: okrutny, drwiący, zimny.
— Widzę, że wyjątkowo was polubił.
Koń Caldera wyciągnął szyję, zaparskał cicho, przyjaźnie. Klacz groźnie położyła uszy po sobie, strzeliła ogonem w powietrzu, ponownie uderzyła przednim kopytem o podłogę.
— Zabieraj stąd to bydle, Calder.
Wałach skubnął zębami pasek policzkowy Fali.
— Nie widzę potrzeby.
Fala podrzuciła głowę do góry, napięła mocno lejce przywiązane do barierki. Była uwiązana zbyt krótko, by zrobić kolejny krok w tył, zaczęła więc cofać się bokiem, prosto na Cahira, znajdującego się akurat między jej lewą nogą a jednym z narożnych boksów. Szpieg wyprostował się, naparł na jej łopatkę, spróbował zmusić ją do zwiększenia dystansu. Klacz ustąpiła, ale po chwili wpadła na niego ponownie, rżąc przenikliwie, starając się zwiększyć odległość dzielącą ją od konia Caldera. Cahir utknął między drewnianą ścianą i wierzgającym, półtonowym zwierzęciem.
Spojrzał na Caldera, przyglądającemu się tańcowi Fali spod opuszczonych powiek, z dłonią na podbródku; sprawiającego wrażenie, jakby właśnie oceniał artystyczne walory bocznych chodów klaczy, jej piaff. Wyglądał na setnie rozbawionego.
Cahir gniewnie zmrużył oczy, spróbował sięgnąć lejców, ale supeł znajdował się zbyt daleko. Zniecierpliwiony, chwycił rękojeść bata, świsnął nim w powietrzu, uderzył jego końcem o podłogę, tuż przy lewej tylnej nodze klaczy. Fala spłoszyła się, szarpnęła głową, szybko cofnęła się w kierunku wałacha, który położył uszy, także przestąpił o krok do tyłu.
Szpieg napotkał wzrok Caldera. Ten ostatni wypalił szlak w powietrzu, przeszył go spojrzeniem. Jego oczy przez krótką chwilę błysnęły czymś szczególnym, jakby iskrą nagłej reminiscencji starego, zepchniętego na dno pamięci wspomnienia.
Cahir uśmiechnął się po raz pierwszy od bardzo dawna. Nie był to miły uśmiech.
— Wybacz — mruknął. — Zapomniałem, że ten dźwięk nie każdemu kojarzy się szczęśliwie.

Rion? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz