niedziela, 15 grudnia 2019

Od Victariona cd. Hemlocka

— Co za ujmujące zaufanie.
Doskonale neutralny ton i doskonale cyniczny uśmiech, spojrzenie — ostre jak brzytwa. Rozejrzał się nieco demonstracyjnie, chociaż na korytarzu nie było żywej duszy.
Crane skulił ramiona, przyciągnął wciąż dzierżone w rękach papiery i skrzyneczkę do zapadłej piersi, pochylił głowę. Kosmyk czarnych włosów opadł mu na oko.
— To jest, ja tak tylko… ewentualnie, pan rozumie… to jest… czysto akademicko — plątał nieporadnie, zażenowany do granic możliwości. Nie patrzył Victarionowi w oczy; strzelał wzrokiem to na podłogę, to na trzymane przedmioty, to uciekał nim gdzieś w bok. — Do, uhm, badań. Byłaby mi nadzwyczaj przydatna. Teoretycznych, rzecz jasna! Tylko skąd taką żabkę… A zdaje mi się… Pan daruje śmiałość!… Że pan może być bardziej, hm, zorientowany.
No, proszę. Więc o to chodzi, po to całe przedstawienie. Victarion skrzyżował ramiona, nonszalancko oparł się barkiem o ścianę, obrzucił Crane’a długim spojrzeniem. Kto by pomyślał, że jego stare zajęcie znajdzie go nawet tutaj, setki mil od południowej granicy.
Przez chwilę zastanawiał się, czy mieć litość, nie przedłużać tej komedii, przyznać od razu, że istotnie, jest zorientowany, jest w chuj dobrze zorientowany, chociaż jego strefa działalności zazwyczaj ograniczała się do pogranicza Tiedal i okolic Ovenore. Wygiął wargi w wilczym uśmiechu.
Och, litość. Słabość głupców.
— Skąd to wrażenie? — zapytał uprzejmie, nawet jakby zaciekawiony, niby odrobinę zaintrygowany. Co teraz, Hemlocku Crane? Przestaniesz kluczyć? Powiesz, że wyglądam na przemytnika, że mam to wypisane na twarzy? Czy też może byłeś wtedy w Ovenore, przyszedłeś nasycić oczy cudzą krwią?
Crane znów potarł długą szyję dłonią, zerknął przelotnie na Victariona. Jego oczy nadal zdawały się speszone, niepewne, ale Victarion nie mógł się pozbyć wrażenia, że na ich dnie błyszczy coś innego. Coś…
— Pan daruje śmiałość — powiedział znów Crane, tonem tak grzecznym, że niemal przepraszającym, niemal spłoszonym. — Pańskie nazwisko, tak myślę… O ile to nie zbieżność, oczywiście, zbieżności się zdarzają często i wychodzą na światło dzienne w momentach nadzwyczaj zaskakujących, nie uważa pan? Pomyślałby kto, że rodzina, a tu proszę, zupełna przypadkowość, której nawet najstarsze rodowody nie potrafią wyjaśnić. Moim zdaniem — zupełnie nadzwyczajne.
— Nie, to nie zbieżność.
— Och — Crane wyraźnie się ożywił — w takim razie… W takim razie, jak mniemam, jest pan, jakby to ująć, obyty w sprawach zaopatrzeniowych, nieprawdaż? Może byłby pan… skłonny… podzielić się swoją, hm, eksperiencją? W celach naukowych, rzecz jasna, zawsze powtarzam: wszystko dla dobra nauki.
Victarion spojrzał na niego jeszcze raz, z irytacją stwierdził, że musi zadrzeć głowę, aby móc patrzeć mu w oczy, pogładził wzrokiem złoty łańcuszek nieśmiało wychylający się z na wpół otwartego puzderka, wrócił spojrzeniem do Crane’a. Ta-ak, znał właściwych ludzi. Za odpowiednią opłatą nawet mógłby odświeżyć parę przydatnych znajomości, dlaczego nie; w końcu kilka długów wciąż pozostało niespłaconych. A w najgorszym wypadku, za jeszcze bardziej odpowiednią opłatą, może mógłby sam...
Krótki, ulotny przebłysk, mgnienie oka — pobladła twarz Arstana, krew, palący ból. Nie. Mimowolnie zacisnął wargi w wąską linię. Ten rozdział w życiu już zamknął.
— Byłem — sprostował chłodno. — Kiedyś.
Crane, jakby spodziewał się tej odpowiedzi, pokiwał głową z miną, która zapewne miała wyrażać głębokie zrozumienie, ale ostatecznie zastygła w niepokojącym, groteskowym grymasie.
— Tak, rozumiem, oczywiście — pośpieszył z zapewnieniami, odchrząknąwszy. — Na bogów, rozumiem najzupełniej, w końcu sam to, znaczy się, zaznaczałem. Tylko, uhm, teoretycznie, prawda, pomyślałem… Ale no nic, w takim razie…
Z każdym jego słowem chude ramiona, dotychczas przyciskające kurczowo plik kartek i pudełeczko, opuszczały się coraz niżej; skrzyneczka przechyliła się niebezpiecznie, łańcuszek błyszczał zachęcająco, przyciągając z powrotem spojrzenie Victariona. Drobne ogniwa, wypolerowane na błysk, zdawały się emanować własnym światłem — zabłąkany promień słońca, nieśmiało wpadłszy przez przymgloną szybę, skrzesał na nich złote refleksy.
Crane, jak gdyby nigdy nic, poprawił trzymane rzeczy, wykonał gest, jakby chciał się już żegnać.
— Cóż, szkoda — oznajmił jeszcze, trochę do siebie, jakby na odchodne. — Szkoda. Najwyraźniej o niektórych substancjach skromnym jadownikom będzie dane wiedzieć jedynie z książek. Niezwykła strata. Doprawdy… ogromna strata.
Victarion pokiwał głową z udanym ubolewaniem, chwilę się zastanowił, zmrużył oczy.
— Ile pan tego jadu potrzebuje? — zapytał od niechcenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz