poniedziałek, 9 grudnia 2019

Od Victariona — Na pniu ściętego drzewa

nic nikomu
nie będzie darowane


Stara, zardzewiała furtka zazgrzytała przeciągle.
Victarion zamknął ją za sobą delikatnie; z roku na rok skrzypiała coraz gorzej, dozorca mógłby ją w końcu naoliwić. Może mu o tym wspomni, następnym razem, gdy będzie miał przy sobie więcej brzęczących, metalowych argumentów.
Ruszył wąską ścieżką zasypaną zrudziałymi liśćmi. Powietrze było świeże, mroźne, pierwsze promienie słońca muskały zaniedbane, kamienne płyty, okaleczone przez wiatr, chłód i deszcz rzeźby, zatarte i dawno zapomniane napisy. Dzikie wino, porastające gęsto parkan, przybrało ciężką barwę krwi; na rubinowych liściach mienił się szron, subtelny i precyzyjny jak ażurowy haft.
Stopa omsknęła mu się na śliskim korzeniu. Cholera, zawsze zapominał.
Krok — krok — krok — skręt w prawo — i do końca nierównego rzędu, raptem kilka jardów. Tam, wciśnięta w kąt między parkanem a spłowiałą ścianą malutkiej, zamkniętej na głucho kapliczki Erishii, stała kolejna płyta; granitowa, ciemna, obsypana opadłymi liśćmi. Z tą swoją nieukruszoną bryłą i doskonale niespłowiałą szarością wśród tłumu kalekich steli zdawała się zagubiona, niepasująca, jakby ktoś postawił ją tam przez przypadek.
Victarion zatrzymał się przed nią, przekrzywił krytycznie głowę, westchnął cicho. Mogłaby być ładniejsza.
Niecierpliwym gestem zrzucił z wierzchu liście, przyklęknął na jedno kolano, przeciągnął dłonią po chłodnym kamieniu jakby czule. Napis nadal był doskonale czytelny.
A. N. 1757 — 1782.
Na więcej nie dali kamieniarzowi czasu.
A. N. Palce delikatnie zakreśliły kształt liter, przeciągnęły po gładkich brzegach rytów. Znów się spóźniłem, co? Wszystkiego najlepszego. Przyniósłbym ci kwiaty, ale twój grób i tak jebie po oczach.
Przyłapał się na tym, że czeka na reakcję — zupełnie jakby ten martwy kamień mógł teraz wybuchnąć śmiechem, ciepłym, miłym i dobrym śmiechem Arstana. Victarion znów westchnął, powoli odjął dłoń od tchnącej chłodem tafli nagrobka. Coś ścisnęło go w gardle. Nostalgia? Gorycz? Tak, to chyba to.
Smuga światła odbiła się lekko od granitu, zalśniła, spłynęła na całą płytę iluzją ciepła. Uniósł głowę; słońce, jeszcze bardziej jesienne niż zimowe, rozpromienione niedawnym wspomnieniem lata, wydawało się dzisiaj wyjątkowo życzliwe i bliskie. Nathori jaśniał wśród bladego błękitu triumfalnie, zwycięsko.
W tamten dzień — trzydziestego października tysiąc siedemset osiemdziesiątego drugiego roku, pierwszego dnia końca — był inny. Zimny, odległy, obojętny, oblewał świat białym, bezlitosnym światłem, ostrym konturem odcinał pręgierz od sinego nieba. Ale wiatr — wiatr był taki sam. Delikatny, miłosierny, chłodzący rany, lekki jak tchnienie.
Kolejny podmuch prześlizgnął się gładko po granicie, szarpnął płaszczem Victariona, zaszeleścił w opadłych liściach. Gałęzie drzew zadygotały.
Cicho, synu, wyszeptał wiatr głosem starego kapłana. Módl się do Pana Słońca. Módl się do Nathoriego, żeby ci wybaczył.
Victarion wzdrygnął się, smagnięty niechcianym wspomnieniem.
Cicho, synu.
— Módlcie się do łaskawego Nathoriego. — Głos kapłana wydaje się zmęczony, wytarty, jakby zużył się od monotonnego klepania tych samych formułek. — Proście, aby wybaczył wasze winy.
Victarion go nie słucha. Patrzy ze spokojem i uwagą na przykutego do pręgierza człowieka — niskiego, zażywnego brodacza o sprytnych oczkach, spłakanego i zakrwawionego. Jakiś pomniejszy kupiec, po raz kolejny przyłapany na przekręcie finansowym. Dziesięć batów za malwersację.
Zamach. Świst. Uderzenie. Kupiec jęczy, Victarion przenosi wzrok na Arstana.
— Sześć — informuje go półgłosem.
Arstan kiwa głową, nie odrywając oczu od kupca. Brwi ma zmarszczone.
— Cicho, synu — napomina go w tym samym momencie kapłan, mimochodem, bez przekonania. — Proś Pana Słońca o wybaczenie.
Siedem. Kat, zwalisty niedźwiedź przewyższający Victariona o głowę, poprawia bat w dłoni. Strażnicy śledzą jego ruchy ze znudzeniem, plac dopiero się zapełnia. To nie kupiec i jego małe oszustwo są dzisiaj główną atrakcją, dziesięć batów zdarza się często. I to jeszcze tych zwykłych, z pojedynczym rzemieniem, znanych i powszechnych.
Osiem. Łzy leją się ciurkiem po twarzy kupca, z ust ulatują stęknięcia.
— Szkoda mi go — mówi Arstan.
— Mógł nie oszukiwać — mruczy Victarion tonem ociekającym kpiną. Arstan tłumi uśmiech, lekko kręci głową. On też jest spokojny, chociaż odrobinę blady; ostatnie przejście przez góry dało mu się we znaki, nadal nie doszedł zupełnie do siebie, a dwie noce w więzieniu i przesłuchanie mu nie pomogły.
— Zakład, że tobie wpierdolą najpierw? — szepcze jeszcze Arstan. W brązowych oczach błyszczy przekora.
Dziewięć.
— Stoi.
Dziesięć — bat uderza mocniej niż wcześniej, prześlizguje się po plecach — z gardła kupca wyrywa się krzyk. Kat odsuwa się, zadowolony, przez zebrany tłumek przebiega szmer. Ostatnie uderzenie musi być efektowne.
Victarion przez chwilę zastanawia się, jak będzie wyglądało czterdzieste.
Zmiana bata. Kat oddaje poprzedni jednemu ze strażników, ujmuje w dłoń nowy: z dziewięcioma rzemieniami pociemniałymi od dawno zaschniętej krwi, pleciony, na każdym rzemieniu czernieją trzy twarde supły. Unosi go w górę, niby chcąc obejrzeć pod światło, ale Victarion wie, że to gest dla gawiedzi.
Wymienia z Arstanem spojrzenia.
Chwilę potem wszystko ciemnieje mu przed oczami, gdy strażnik mija go obojętnie i silnym gestem chwyta Arstana za ramię.
Nie. Nie. Nie. Chce protestować, ale Arstan posyła mu łagodny uśmiech, unosi dumnie głowę i z absolutnym spokojem pozwala zedrzeć sobie koszulę z grzbietu, przykuć zziębnięte dłonie do pręgierza.
— To sprawiedliwy wyrok. Chwała ci, Nathori — obwieszcza kapłan.
— Chyba przegrałem zakład, Rion. Cholera jasna, Nathori — oznajmia tuż po nim Arstan z komiczną powagą, równie głośno. Kilka twarzy w tłumie się uśmiecha, Victarion parska wymuszonym śmiechem. Ma ściśnięte gardło.
Zamach. Świst. Uderzenie.
Raz.
Kańczug rozcina skórę, Arstan syczy, po chwili znów przywołuje na twarz uśmiech. Jeszcze stoi pewnie na nogach.
Dwa.
Krew obryzguje sukienny kaftan kata.
Trzy. Cztery. Pięć. Każdy raz jest silny, Arstanowi drży warga, zza zaciśniętych zębów dobiega stłumiony jęk.
Dziesięć. Piętnaście. Kat musi chwilę odpocząć, żeby ciosy nie osłabły.
Victarion obserwuje tępo, niemo, każdy mięsień jego ciała zaciska się w bezsilnym proteście. Przerwać, reagować, zrobić coś! — a może tylko patrzeć, biernie, potulnie, pozwalając, aby każdy szczegół wbijał się boleśnie w pamięć. Krew, spływająca gorącym strumieniem. Naderwany strzępek mięsa. Krople potu, sperlone na skroni. Palący ból, malujący się w oczach, grymas ust, który nadal próbuje przybrać kształt uśmiechu. Arstan jeszcze unosi głowę, jeszcze mruga żartobliwie.
Kapłan kręci głową i coś mruczy.
Szesnaście, siedemnaście… Dwadzieścia. Arstan zatacza się pod siłą uderzenia, z wyraźnym trudem zmusza miękkie kolana do utrzymania pionu. Już nie panuje nad głosem; głuchy jęk wyrywa się z jego gardła, miażdżąco słyszalny.
— Cicho, synu. Módl się do Nathoriego.
Dwadzieścia pięć.
Przy dwudziestym ósmym Arstan mdleje.
Ciało opada bezwładnie, zawisa na łańcuchach. Jego plecy nie przypominając już skóry, są skrwawioną, posiekaną masą mięsa.
W Victarionie coś pęka. Szarpnięcie, krótkie, spazmatyczne.
— Zostawcie go — szepcze bezgłośnie, z trudem porusza ustami. Kat nawet na niego nie patrzy, ktoś w tłumie się śmieje. Jeden ze strażników — o rzadkich włosach i ordynarnych rysach — bezceremonialnie unosi głowę Arstana, ochlapuje mu twarz wodą.
— Wezmę jego baty. — Victarion podnosi głos. Schrypnięta, przerażona rozpacz zgrzyta w uszach. — Zostawcie go.
Kapłan kręci głową niedostrzegalnie, szepcze słabo „cicho, synu”. Strażnik chwyta wiadro, brutalnie wylewa całą zawartość na głowę Arstana; ten otwiera gwałtownie oczy, z trudem łapie oddech. Jest blady, drży.
Woda zmieszała się z krwią, spłynęła po kamiennych stopniach.
— Wezmę jego baty — powtarza znowu Victarion, beznadziejnie, bezsilnie. Chce zrobić krok do przodu, ale czyjeś silne ręce go powstrzymują, osadzają z brutalną siłą. — Zostawcie go. Zostawcie go już.
Kat obraca się do niego plecami, bierze zamach.
Świst.
Uderzenie.
Przenikliwy krzyk rozdziera powietrze.
— Cicho, synu — powtarza sennie kapłan. — Cicho, synu. Módl się do Nathoriego, módl się do Pana Słońca.
Ucisk w gardle, żołądek zaciśnięty w supeł.
Z oczu Arstana sączą się łzy bólu.
— Proszę. Proszę, zostawcie go. Weźcie mnie zamiast niego. — Uginają się pod nim kolana, dotykają zimnego kamienia, oczy wbija w kata. Słyszy drwiący śmiech strażników.
Kat zatrzymuje się, patrzy przez chwilę na Arstana, słucha jego ciężkiego, chrapliwego oddechu. Przenosi wzrok na Victariona. Wygląda, jakby się zastanawiał; opuszcza dłoń trzymającą kańczug, rozluźnia ramię.
— Wezmę jego baty. — Tym razem głos Victariona brzmi głośno, mocno i pewnie, tylko na jego dnie czai się żarliwość. Nie spuszcza błagalnego spojrzenia z kata, nie podnosi się z klęczek. — Proszę. 
Kat powoli kiwa głową — Victarion niemal się podrywa, usta już-już składają się do wyrazów wdzięczności, do czołobitnych podziękowań — kat znów kiwa głową, obraca się przodem do Arstana.
Uderzenie. Mocniejsze i brutalniejsze od wszystkich pozostałych.
Arstan wygina się, jego krzyk brzmi jak skowyt.
Victarion zastyga, jeszcze nie rozumie, jeszcze chce…
Zamach, świst, cios. Trzydzieści jeden.
— Cicho, synu.
Arstan zmarł cztery dni później.
Przez chwilę Victarion miał wrażenie, że znów widzi jego oczy — błędne, nieobecne, błyszczące w malignie — odbijające się w gładkim granicie. Przetarł twarz. Gdyby to chociaż była szybka, bezbolesna śmierć, Nathori, ty stary skursywynie.
Słońce zajaśniało jeszcze mocniej. Victarion zmrużył powieki; powinien już stąd znikać, zanim zobaczą go niepożądanego oczy. Jakby nie patrzeć, nadal był zbiegłym więźniem, nawet jeśli minęło już pięć lat. Wolał być ostrożny.
Wyjął mały, gliniany kaganek, wlał do niego oliwę, skrzesał ogień. Niech płonie chociaż przez chwilę, zanim dozorca cmentarza znów go ukradnie. Niech chociaż przez chwilę uczci pamięć Arstana Norreya, starego druha, przyjaciela, brata, zmarłego od zapaskudzonych ran i gangreny, strawionego gorączką, konającego długie pięć dni, niezrównanego przewodnika i najuczciwszego przemytnika, jakiego oglądał świat. Człowieka, który był gotów podzielić się z innymi wszystkim, co miał, a którego życie zostało sprzedane za kilka miedziaków.
— Niech prowadzi cię gwiazda Duołaja — powiedział jeszcze Victarion, cicho, niemal bezgłośnie. Wstał, zanim zdążył poczuć melancholię.
Wychodząc z cmentarza, obejrzał się jeszcze raz. Nagrobek Arstana opromieniał chybotliwy blask kaganka.
Wszystkiego najlepszego. Gdyby życie nie było kurewsko niesprawiedliwe, pewnie miałbyś już trójkę dzieci i ten swój wymarzony dom w Estaronie.


Psst, pod tytułem wiersza jest link do ładnego wykonania ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz