niedziela, 18 marca 2018

Od Xaviera cd. Ignatiusa.

Taki rozwój wydarzeń nieco zdziwił Xaviera. Chłopak raczej nastawiał się na to, że póki nie wypełnią zadania, młody nie pozwoli mu odejść bez nadzoru choćby na kilka metrów. Nawet się mentalnie przygotował na ewentualność, gdzie będzie zmuszony stoczyć bój o miejsce w kolejce, albo iść tropić pokój z odpowiednim numerkiem. Ponadto, co lepsze, zaczął się już rozglądać za jakąś cukiernią, gdzie mógłby zdobyć najlepsze le chocolat dla przemiłych pań, coby nie tylko osłodzić kontakty, a i nieco przyśpieszyć załatwianie spraw. Jak widać niepotrzebnie, gdyż o dziwo Teroise postanowił wziąć na siebie całe te wątpliwe przyjemności. Za to bardowi powierzył całkiem inne zadanie, które po dłuższym zastanowieniu nawet pasowało Xavierowi. Może i takie roboty, to nie jego szczyt marzeń, ale z dwojga złego, woli to.
— Zakupy? — białowłosy prychnął, odbierając od niego mieszek. Szybko zerknął na jego zawartość, mniej więcej szacując ilość złotych monet. Następnie zerknął na listę zakupów, która okazała się dość obszernym poematem lub co najmniej wyrwaną stroną z leksykonu ziół i przypraw. Chłopak szybko przewertował całość z samej ciekawości, co ta kobieta wymyśliła. Czasami, gdy robił zakupy dla Gildii, szczerze zastanawiał się, czy ona gotuje dla kilkunastu zrzeszonych, czy dla całego pułku wojska.
— Nie wiem, ile mi to zajmie, więc lepiej będzie, jeśli...
— Jasne, jasne — zaczął Iggy, ale białowłosy przerwał mu w połowie zdania. Coś przeczuwał, że jeśli się chłopaczyna rozgada, to spędzą resztę dnia w tym miejscu. A Xavier nie zamierzał dłużej marnować swojego cennego czasu, którego i tak cudem otrzymał. — Rzeczywiście lepiej będzie, jak ty się zajmiesz całą tą przeklętą biurokracją, bo to raczej nie moja bajka. Zostaw mi zakupy, a załatwię to raz-dwa. Potem spotkamy się w karczmie..
Po wypowiedzeniu ostatniego słowa chłopak automatycznie obrócił się w przeciwnym kierunku i ruszył przed siebie. Przez moment wydawało mu się, że młody jeszcze coś za nim wołał, ale co dokładnie, to już Xaviera kompletnie nie interesowało. Skręcił od razu w pierwszą uliczkę, dzięki czemu nie tylko zniknął z oczu Ignatiusa, a i znalazł się na jednym z główniejszych traktów. Jednak zanim dołączył do maszerującego tłumu, zapobiegawczo rozejrzał się po okolicy i zarzucił kaptur na głowę. Dopiero wtedy, z ręką położoną blisko schowanego woreczka, wkroczył pomiędzy ludzi.
Nieszczęśliwie do miasta przybyli, akurat w momencie, kiedy odbywał się targ. Wprawdzie stolica tętniła życiem praktycznie zawsze, to jednak w ten wyjątkowy dzień żywotność tego miejsca przekraczała wszelkie normy. Nie dość, że po ulicach błąkały się masy turystów czy miejscowych, to jeszcze do tego grona dołączyli kupcy i rolnicy z okolicznych wiosek. Na głównych ulicach tłok był przeokropny, praktycznie nie do zniesienia, a przynajmniej w przypadku Xaviera, którego głowa pulsowała paskudnym bólem od samego już hałasu. Chłopak nie zamierzał dłużej poruszać się głównymi drogami, kiedy trwało takie zamieszanie i istniała dość duża możliwość zostania potrącony przez jakiś rozpędzony dyliżans. W tłumie przeszedł tylko niewielki kawałek, po czym skręcił w mniejszą uliczkę, a potem jeszcze jedną i następną, aż znalazł się w bardziej zacisznym miejscu. To nie była jego pierwsza czy druga wizyta w tym mieście. Bywał tu na tyle często, że zdążył się obyć z niektórymi ścieżkami. Okolice położone niedaleko głównego placu, znał na tyle, że nie miał większej trudności w poruszaniu się między alejkami. Wiedział gdzie iść, żeby dotrzeć na miejsce, uprzednio nie przepadając na pół dnia w labiryncie. Korzystał nawet z nieco mniej konwencjonalnych ścieżek i przejść, może nieco nierozważnie, bo ze swobodą, w biały dzień, biegał komuś po balkonach, zrzucał kwiatki z parapetów czy prześlizgiwał się po dachach.
Takim sposobem pokonał naprawdę sporą część miasta. Praktycznie był już na targowisku, gdy to złośliwy los postanowił się o niego upomnieć. Przebiegając po murku, noga mu się poślizgnęła na ubytku, co poskutkowało mało imponującym zjazdem. Wylądował wprost w jałowcach, rosnących wzdłuż placu, jak się okaże za chwilę, kościelnego, gdzie swoje miejsca kultu mają przeróżne bóstwa.
Świadkami tego zdarzenia była dwójka młodych adeptów jakiegoś objawionego ugrupowania. Widząc upadek chłopaka, porzucili dotychczasowe zajęcie, czyli żebranie o datki i niczym przykładni wierzący rzucili się na ratunek. Pomogli wstać białowłosemu, zanim ten w ogóle zdążył się zorientować, że już nie stoi, a leży. Otrzepali go z liści i brudu, a nawet wygładzili mu futro na kołnierzu, zanim Xavier zdołał się od nich odgonić.
— Nic panu nie jest? — zapytał jeden z podzwaniającym w głosie zaniepokojeniem, na co bard pokręcił przecząco głową.
Ten, który się odezwał, był niski i grubiutki. Na jego pucołowatej twarzy pojawiły się czerwone wybroczyny, spowodowane chyba zbytnim wysiłkiem fizycznym, na jaki kapłan był przed chwilą narażony. Jego kolega zaś stanowił całkowity jego kontrast. Był wysoki, chudy i niezdrowo blady. Oboje byli ubrani w przybrudzone szaty, które kiedyś może były granatowe. Na piersi zaś mieli przypięty medaliony z jakimś rogatym zwierzęciem. Baranem? Kozą? Przynajmniej bard nie rozpoznał, co to może być za wierzenie. Nigdy nie mógł się połapać w tych wszystkich bożkach i bóstwach. Tego było pełno, od wszystkiego i niczego.
— Dziękuję — odchrząknął, przestępując z nogi na nogę. Niezaprzeczalnie było mu głupio z powodu tego, na czym go złapali. — Naprawdę jestem wam wdzięczny za pomoc...
— Cieszymy się, że nic panu się nie stało. — odpowiedział szybko ten niższy. — Czasem zdarza się, że ludzie spadają z wież głównej świątyni, ale jeszcze nikt nie wybrał sobie do tego muru.
— Aha...
— Przynajmniej nie za mojej kadencji. Wprawdzie jestem tu od niedawna, gdyż dopiero przeniosłem się z...
Jeden z nich widocznie lubił mówić. I to dużo, i szybko, tak że połowę wypowiedzianych słów bard w ogóle nie zrozumiał. Drugi kapłan był chyba przyzwyczajony do gadulstwa towarzysza, bo z lekkim uśmiechem na twarzy, pozwalał mu snuć przydługą opowieść jego życia. Xavier nie wiedział, co ma o tym myśleć, ale jakoś nie miał na tyle odwagi, żeby przerywać wywód.
— ... i tak porzuciłem studia, aby poświęcić się służbie naszemu panu.
— Właśnie — chłopak odezwał się w końcu, mając ku temu okazję. — Kim jest w ogóle ten wasz pan?
— To władca przeznaczenia. Actus purus, najwyższe i najczystsze istnienie. — dla odmiany odezwał się ten drugi. Obrzucił białowłosego pogardliwym spojrzeniem, jakby jego niby niewinne pytanie, niosło jakąś paskudną herezję. — Choć nie jesteśmy starym wyznaniem, to nasz pan istnieje dłużej niż gwiazdy.
— Wierzymy, że każdy uczynek zostanie nagrodzony, a od pana zależy w jaki sposób.
— Dobry i zły, drobny i większy. Z każdego gestu zostaniemy rozliczeni.
Białowłosy przewrócił oczami, widząc, że ma do czynienia z kolejnym pomylonym kultem, którego założenia opierają się na tej samej, starej śpiewce. Zaraz pewnie usłyszy, że za tydzień koniec świata, a picie alkoholu to zło najgorsze. Tak to bywa z wierzeniami w drobniejsze bóstwa. Komuś się coś przyśni na kacu, więc stwierdzi, że doznał objawienia i został wybrany. Potem zacznie głosić pierwsze lepsze mądrze brzmiące słowa z jakieś filozoficznej broszurki, które uzna za wielkie doktryny. A jeśli będzie wystarczająco cwany, to zrzeszy parę osób, założą zgromadzenie, zbiorą fundusze i wykupią sobie kapliczkę w takim miejscu, jak to, aby móc legalnie żebrać na progu. I niech tylko ktoś odważy się nie rzucić na tacę, to zostanie przeklęty na wieki.
— Ciekawe — odmruknął chłopak. Pokiwał głową ze zrozumieniem, jakby cokolwiek go to obchodziło. — A dlaczego akurat koza?
— W takiej postaci odwiedza najwierniejszych.
— Objawił się komuś ostatnio?
— Nie, nie słyszeliśmy, aby ktokolwiek doznał takiego zaszczytu...
— Szkoda. A miałem nadzieje. — białowłosy się nieco skrzywił — Miło się panowie z wami rozmawiało, z chęcią dowiedziałbym się więcej o tym waszym panie, ale niestety muszę się zbierać. Jeszcze raz dzięki za pomoc.
— Och, nie ma za co. Każdy uczynek zostanie kiedyś osądzony. — mówiąc to, ten wyższy kapłan zabrzęczał miedzianą misą. Oczywiste jest, że chłopak zauważył to i zrozumiał przesłanie, jednak nie oznacza, że poczuwał taką potrzebę. Uśmiechnął się tylko, udając, że nie dostrzegł gestu. Pozdrowił ich i odszedł w swoją stronę.
I tak zmarnował wystarczająco dużo czasu. Chciał, jak najszybciej załatwić sprawunki dla Iriny, aby potem mieć trochę wolnego, coby pokręcić się po paru ciekawszych miejscach. Od placu, gdzie wylądował, do targowiska było zaledwie kilkanaście metrów, więc pozostałą odległość postanowił już pokonać w tradycyjny sposób.
Targowisko rozbiło się w cieniu największej świątyni poświęconej głównej trójce. Kilkadziesiąt metrów kwadratowych było całkowicie zalane przez pstrokate kramy i stoiska. Kupcy z najróżniejszych krańców państwa, a nawet i świata, przekrzykiwali się, chcąc zwabić klientele. A oferowali przeróżne rzeczy, od zwykłych narzędzi czy ubrań, po egzotyczne kamienie szlachetne, nasączone magią relikty i cudowne eliksiry. Mieszanka doznań była, aż otumaniająca.
Chłopak kluczył pomiędzy straganami, szukając tego jednego ze ziołami, kiedy to wpadł mu w oko całkiem inne stoisko. Na dywanach porozkładana została biżuteria, której głównym atutem były bursztyn w niej osadzony. Białowłosy ze szczególną uwagą obserwował broszkę w kształcie gałązki z drobnymi kwiatkami i właśnie wtedy, gdy jego dłoń powędrowała w miejsce, gdzie ukrył mieszek, zauważył to. Panicznie zaczął macać się po całej długości płaszcza, mając nadzieje, że schował go gdzieś indziej. Ukrył w innym miejscu, a nie został oszukany. Okradziony.
— Każdy uczynek zostanie osądzony, czyż nie?


Iggy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz