środa, 20 czerwca 2018

Od Desideriusa CD Blennena

W pewnym momencie po prostu przestał rozróżniać, czy to aby na pewno on prowadził dwójkę do straganu, czy przypadkiem nie Leithel zgrabnie przejął od niego pałeczkę przewodnika całej eskapady. Skakał żwawo dobre kilka kroków przed całą resztą, brykał radośnie, pędził przez krople deszczu, rozbryzgując wodę w kałużach, które tylko napotkały jego łapy na wszystkie strony świata, a młody Coeh tylko chichotał pod nosem, widząc, czego dopuszcza się mały towarzysz Czerwonego Męża, z którym miał przyjemność wędrować przez rynek, stragany, dżunglę ludzi i małych stoisk, kramików z duperelami, które nikomu do szczęścia potrzebne nie były, a mimo wszystko ludzie je kupowali, bo najzwyczajniej w świecie cieszyły oko. Sam nawet dopatrzył się kilku rzekomo zbędnych figurek, które z chęcią by zakupił, byle ozdobiły półkę nad jego łóżkiem i może nawet dołączyły do świętego grona rekwizytów, które tak, dalej skrzętnie chował pod swoim łóżkiem.
A w wolnych od różnorodnych bibelotów, ozdobników, które miały rozlecieć się trzy dni po zakupie, bo jakoś ludzie przestali przykuwać aż taką uwagę do przedmiotów, które sprzedawali, spoglądał też na zakapturzonego mężczyznę, który dotrzymywał mu kroku i najwidoczniej odlatywał gdzieś hen daleko myślami, bo nie zdawał się zbyt szczególnie kontaktować, nawet jeśli skrzętnie omijał kałuże, wyboje i dalej stąpał z nieopisaną precyzją. Jego kroki wybrzmiewały o wiele skuteczniej, niż te Desideriusa, co też prawie od razu zauważył, ale zdecydował się zbytnio tego nie podkreślać, ba, całkiem zignorował kolejny niuans i po prostu brnął dalej, przedzierając się między obcymi ciałami i pilnując przy okazji swojej sakwy, która cicho pobrzmiewała przy jego pasku. Nie chciał stracić resztek dorobku.
Chciał coś powiedzieć, rzucić jakąś anegdotką, może żartem, jakąś ciekawostką, gdy nagle, nim był w stanie, chociaż otworzyć usta i wydać z siebie pojedyncze mruknięcie, biała kula pochwyciła jego palec, zaciskając mordkę z niezwykłą delikatnością i targnęła go do jednego stoiska, skutecznie wyprowadzając go z równowagi. Tej fizycznej, oczywiście, psychiczna dalej była w nienaruszonym stanie. Może prawie wyrżnął orła, ale póki nic się nie stało, starał się nie dramatyzować, bo przecież, co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, czyż nie tak brzmiało to dziwne, względnie nowe powiedzenie?
Przeszukiwanie roślin z małym, ale za to jakże wytrawnym znawcą, było dla Desiego niemałą frajdą, zabawą, uciechą, którą mógłby stosować i praktykować przez wiele godzin, chociaż przecież podobno tak bardzo za zielarstwem nie przepadał. Może po prostu nikt nie nauczył go czerpać z tych prostych czynności frajdy, a jedynie wkuto do tego pustego łba mechaniczne wręcz działania, które suma summarum bardziej tego lekkiego ducha nudziły, zakuwały w kajdany i trzymały przy ziemi, niż pozwalały się popisać odrobiną wybujałej fantazji i chętki do upiększania dosłownie wszystkiego, co go otaczało.
Tonący w liściach pyszczek, radosne piśnięcia, czy po prostu zapach wszystkiego, co ich otaczało, a Coeh czuł się, jakby rzeczywiście, może jednak miał coś wspólnego z resztą rodziny, trochę w innym wydaniu, ale i tak.
Między mężczyzną, a jego pupilem rozwinęła się krótka, ale jakże ciesząca konwersacja, na którą brunet zareagował cichym śmiechem i poklepaniem stworzenia po głowie, stwierdzając w głowie, że jednak nie taki diabeł straszny, jak go malują, a może raczej, jak sam się w tym wszystkim maluje i na kogo się stylizuje.
Spojrzał na miętę, która radośnie podrygiwała wraz z łapkami białej istoty.
— Wybierz sobie coś jeszcze — powiedział, nachylając się nad zwierzakiem. — Przetrzymam u siebie, co ty na to? — spytał, spoglądając z nadzieją na stworzenie i był bardziej niż pewien, że przystanie na propozycję, którą właśnie mu złożył.
Skończył, niosąc trzy pakunki, maliny, poziomki i wawrzyn, wszystko starając się tylko o to, aby przypadkiem którejś doniczki nie upuścić, skończyłoby się to dramatem na wagę państwową, której mężczyzna by raczej nie odpuścił. Dlatego też szedł nadzwyczaj ostrożnie, poprawiając raz na jakiś czas torby i obserwując je dokładnie, bo a nuż coś się wyślizgnie i tyle po całej zabawie. Przy okazji starał się nieco rozbić swoją uwagę, aby mieć w zasięgu wzroku również Leithela, który dalej musiał radośnie przedzierać się przez tłumy, jak i Blennena, ten z kolei do tych aż tak narwanych nie należał, dlatego podążał obok Coeha.
— Taki towarzysz to skarb — stwierdził w pewnym momencie, na głos, wyraźnie i względnie przebijając inne dźwięki płynące z otoczenia. Zmusił się nawet, aby zerknąć na mężczyznę i uśmiechnąć szeroko, dla zaprezentowania, że to, co mówi, jest szczerą prawdą. — Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę, Blennenie.
Chyba nie czekał na odpowiedź, miał nadzieję, że jest ona na tyle oczywista i prosta, że nie musi zawisnąć między ich dwójką. Ba, raczej miał chyba prośbę do wszechświata, żeby przypadkiem mąż nie otworzył ust, dlaczego, nikt nie wie, chociaż krył gdzieś w sobie podejrzenia, że było to tylko i wyłącznie ze względu na jego odbieranie jego osoby.
Może nieco się bał, zamartwiał, zastanawiał nad tym, czym właściwie jest ten nowo napotkany człowiek i dlaczego posiada akurat taką aurę, która, rzekomo nieistniejąca i niemożliwa do wyczucia dla takiego przeciętnego chłopaczka, jakim był Coeh, skutecznie przebijała się przez otoczenie i przepełniała ciało aktorzyny nieopisanym uczuciem, którego do tej pory zasmakować jeszcze nie miał okazji, chociaż jedno było pewne, do najprzyjemniejszych ono nie należało.
Odwrócił szybko spojrzenie, szukając wzrokiem czegoś, co zmieniłoby nieco jego tor myślenia, zawróciło w głowie, przykuło uwagę na chociaż chwilę, długą, długą chwilę, byle to tym zaprzątał sobie marzenia dzienne do przynajmniej końca wyprawy. Jakiś bibelot, roślina, mieczyk, figurka, zbroja, skóra, cokolwiek, co tylko zniweluje to niezbyt ciekawe poczucie w okolicach trzewi, jakby wypowiedział o jedno zdanie za dużo, źle odebrał spojrzenie mężczyzny, zachował się w sposób prosty i zbyt oczywisty.
— Skąd i jak długo się z nim znacie? — spytał w pewnym momencie, głosem pewnym, może nie nieznoszącym sprzeciwu, ale zdecydowanie ciekawym całej historii i może nieco liczącym na to, że mężczyzna nie zwróci uwagę na poprzednie słowa chłopaka. — Jeśli mogę wiedzieć, oczywiście — dodał już z nieco większą skruchą, drapiąc się przy okazji po policzku, co było niemałym wyzwaniem, bo przecież dosięgnąć zapełnionymi po brzegi rękami do twarzy było niezwykłym wyzwaniem, szczególnie jeśli spojrzy się na wrodzoną fajtłapowatość Coeha.
Właściwie, to chyba czuł się jak zwierzątko na polowaniu, zagrożone w każdym momencie, z oddechem na karku i możliwością dostania w bok, raz, drugi, trzeci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz