środa, 17 lutego 2021

Od Desideriusa cd Kai

⸺⸺※⸺⸺

Chociaż zarzekał się, że on to nigdy nic, ciepło mimowolnie rozlało się po żołądku, a przez głowę przemknęła myśl, że całkiem lubi ten stan rzeczy. Że może nawet chciałby pewnej zmiany, posunięcia się o jeden krok do przodu, a który miał być o jednym krokiem za daleko. Jeśli tak łatwo poddałby się teraz wrażeniom, które wywierała na nim bardka, uznałby to osobisty upadek moralny i pewne oszukanie własnej osoby. Miał w końcu już na zawsze zarzekać się i utwierdzać w przekonaniu, że nie tyle, że nie chce dalej brnąć w relacje międzyludzkie, co zwyczajnie na nie nie zasługiwał. Przynajmniej nie po jego ostatnich podbojach i nieoczekiwanych obrotach spraw; piekielne zatrzęsły jego życiem od postaw, aż po końcówki włosów, nie pozostawiając w młodym Coehu ani jednej sprawy tak, jak do tej pory leżała.
Przeklinał świat za to, że nigdy nie miał być czarno-biały, a na domiar złego, on sam znajdował się w samym centrum miałkiej szarości. Pragnął głębszego zdefiniowania, przenikliwego głosu samego stwórcy, który szepnąłby na jego ucho, w którą stronę przechyla się czara jego czynów i goryczy, która kłębiła się w wątłym ciele.
  Podobało mu się niezwykle uczucie iskierek, które łaskotały jego dłoń, gdy tylko zbliżał ją do kobiety. Strzelały, gdy palce, chociaż musnęły ciemną skórę. Podświadomie rozmyślał, czy reakcja ta była obronną, czy wręcz przeciwnie, nakazywała zbliżyć się do bardki tak blisko, jak to tylko możliwe. 
Rozpływał się, gdy padła zgoda, jak i również, gdy utęsknione, pełne usta, powoli zbliżyły się do tych zdecydowanie cieńszych, wysuszonych, jak cały mężczyzna. Ręce mimowolnie wspięły się na jej biodra, jednak nie ściskały ich, nie napierały, po odnalezieniu dogodnego dla siebie miejsca, po prostu zastygły w bezruchu. Bolesnej monotonii, która jemu jednak sprawiała zaskakująco dużo przyjemności i w której, przyznał szczerze, mógłby spędzić kolejne dziesiąt lat. Nawet nie spróbowałby narzekać, wiedząc, że miał przy sobie jeden z cenniejszych skarbów szerokich mórz, o który niejedni pochlastaliby się przez całą długość pleców. 
Z uwielbieniem zastanawiał się, jakie jeszcze tajemnice, jakie pieśni, dusiły w sobie te słodkie, smakujące słońcem i szorstkim, morskim powietrzem, wargi. Z wdzięcznością chłonął natomiast każdą chwilę w niestabilnej stabilności, której zapachu i towarzyszących jej emocji, miał nie zapomnieć nigdy w życiu i wspominać ją z największym zaangażowaniem w ostatnich chwilach, zastanawiając się, czy podobne wrażenie nie będzie czekało na niego po drugiej stronie. Byłby za taki stan rzeczy po stokroć wdzięczny, uczucie w końcu było zdecydowanie jednym z ulubionych, jakich miał okazję doświadczyć. Zastanawiał się, czy palące w gardle uczucie, to serce, które rozżarzone podbiegło aż pod jego krtań, czy może jednak zwykła zgaga, którą niesłusznie uznawał za znaki cudownego olśnienia. 
Z rozczarowaniem stwierdził, że musiało być to serce, bo gdy później tego samego dnia starał się zbić kwasowość żołądka, jego próby spełzły na niczym. Jedynie utwierdziły go w przekonaniu, że niebezpieczne przywiązanie do Montgomery było aktualnie ostatnią rzeczą, trzymającą go w gildyjnych ryzach i chcąc nie chcąc, powinien był uciąć z nią wszelkie stosunku, bo odwlekanie działało jedynie na jego niekorzyść. Nie pragnął więcej się przywiązywać. Obiecali sobie, niepisaną, bezsłowną, niemą umową, że nic pomiędzy nimi nie miało prawa bytu, a on, jak największy łgarz, powoli przekraczał tę niewidzialną granicę. 
Ale jednak pozwalał sobie do woli, nim łupiąca po czaszce myśl zdążyła do niego dotrzeć i tonął w uścisku Kai, obejmując ją czule i opierając brodę na czubku jej głowy, gdy ta wciskała swoją krągłą buźkę w zapadniętą klatkę piersiową. Powoli tarł ją po ramieniu, jak dobry znajomy dobrą znajomą, starając się dać jej choć trochę ukojenia, odpoczynku. 
Kocim jednak zwyczajem, trzeba było się rozstać. Prędzej, czy później, czasem na chwilę, innym razem, na przysłowiową wieczność. Skóra odsunęła się od skóry, ciało nareszcie odkleiło od ciała, a resztki włosów zsunęły się z ramion. Miały to robić jeszcze długo, długo, gdy ten znajdował je w koszuli i spodniach. Nie był pewien, czy to pożegnanie było ostatnim, jednak na pewno było jednym z tych, które miało do niego doprowadzić. Z wdzięcznością spojrzał raz jeszcze w szmaragdowe tęczówki, które ktoś kiedyś, całkiem przypadkiem, okrzyknął tytułem szparagowych i przyznał, że w rzeczywistości całkiem lubi szparagi. Przejechał dłonią po prawie gołym skalpie, dziwiąc się przez zabawne uczucie, które przypominało dotykanie sztywnego dywanu, albo włosia świeżo ostrzyżonego zwierzęcia. 
— Fajnie — parsknął jedynie cicho, wciskając dłoń do kieszeni spodni i nerwowo podrygując na piętach, a garbił się przy tym na tyle mocno, by powoli wzrostem zacząć przypominać Montgomery. — A tak poza tym, to jak tam w wielkim świecie? Wena. Te sprawy. — Nie znał się na artystycznym bełkocie, słowo "wena" podchwycił gdzieś w locie, ale prawdopodobnie było jedynym, które mógł użyć bez obaw o jego znaczenie i o to, czy przypadkiem się nie wygłupi w konwersacji z kobietą. 
Chociaż, nawet jeśli, to nie byłoby mu żal. Wygłupy przy niej nie wydawały się aż tak straszne, jak zazwyczaj. 

⸺⸺※⸺⸺

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz