sobota, 6 lutego 2021

Od Isidoro - Event

— To wszystko nie jest takie proste — powiedział Isidoro do idącego obok Balthazara. — Kolegium Astrologiczne co prawda zatwierdziło kilka obiecujących hipotez, żadna jednak nie ma jeszcze statusu obowiązującej teorii.
Pogoda nie była sprzyjająca. Trzeci dzień z rzędu padało, a rynsztoki zamieniły się w wartkie strumienie. Całe szczęście, że tego dnia nie wiało - deszcz lał się nieprzerwanym strumieniem z nieba, ale przynajmniej nie zacinał. Dzięki temu niesiony przez Balthazara parasol, czarny i wystarczająco wielki, by chronić jego rozłożyste rogi przed kaprysami przyrody, starczał również i dla drepczącego u jego boku astrologa.
— Hm, szkoda. Miałem nadzieję, choć co prawda niewielką, że usłyszę jakąś bardziej precyzyjną odpowiedź — odparł w zamyśleniu demon. — I cóż przyciągają owe atraktory, o których wspomniałeś?
— Ścieżkę przeznaczenia. Każdy wybór zmienia jej kierunek - czasem w mniejszym, czasem w większym stopniu. Atraktor zaś to zdarzenie, które musi się wydarzyć, choćby nie wiem, co.
— Ach, więc taka jest profesjonalna nazwa fatum i samospełniających się przepowiedni. Brzmi to tak, jakby astrologowie wierzyli w determinizm, jednak nie dajesz mi na to pytanie jasnej odpowiedzi.
Balthazar lekko odwrócił głowę, kichnął subtelnie w ozdobioną mereżką chusteczkę. Nieustające deszcze sprawiły, że demon biedził się ze zwiniętą w krnąbrne kędziory sierścią, która tego dnia postanowiła bezlitośnie nękać jego nos ciągłymi łaskotkami.
— Są spory dotyczące definicji atraktora. To znaczy… który element wydarzenia jest kluczowy, który musi się wydarzyć i jak dokładnie. — Isidoro urwał na chwile, przeskoczył kałużę, którą Balthazar przekroczył jednym, długim krokiem. — Kto w przepowiedni usłyszy, że nie zginie z ręki człowieka zrodzonego przez kobietę, oraz że może czuć się bezpieczny, dopóki nie zaatakuje go las, może błędnie sądzić, że nic go nie zwycięży. Tymczasem obaj pamiętamy, jak owa historia się skończyła.
Obaj mężczyźni wyszli już poza obręb budynków miasta. Szarość zmytych deszczem fasad ustąpiła ciągnącym się połaciom rozmiękłej trawy. Bibliotekarz z uwagą stawiał kroki na tych nielicznych, starych deskach, które ktoś kiedyś wyłożył w poprzek drogi, by wydeptana ziemia nie osuwała się spod nóg.
— Tak — mruknął Balthazar, przeciągając głoski, rozgoryczenie dźwięczało w jego głosie. — Wystarczyłoby mu chociaż trochę zastanowić się nad usłyszanymi słowy, a jego los zapewne potoczyłby się inaczej. Może gdyby pomówił z kimś kompetentnym… Może z astrologiem...?
Isidoro pokiwał głową.
— Tak naprawdę wszystko, co doprowadza do jego zguby dzieje się w głównej dlatego, że ową przepowiednię usłyszał, więc… co by się stało, gdyby jej w ogóle nie usłyszał? Jest dużo możliwości, ale rzeczywistość wybiera tylko jedną.
Niestety, mężczyźni nie mieli szansy dalej zagłębiać się w temat nieuchronności fatum.
Zaraz ich oczom ukazała się świątynia, choć może lepiej byłoby powiedzieć, że była to ledwie większa kapliczka. Przysadzisty, kamienny budynek nakryty pociemniałym ze starości dachem, przycupnął na samym brzegu kruszącego się klifu. Przypominał pływaka skulonego na końcu trapu, w każdej chwili gotowego do skoku w morskie głębiny.
Przy wyjściu ze świątyni uwijała się garstka ludzi - stały dwa niewielkie wozy, na których metodycznie układano drewniane pudła mieszczące zapakowane i zabezpieczone przedmioty kultu, co cenniejsze elementy wystroju świątyni i inne pakunki. Robotnikom pomagało dwóch akolitów w prostych, szarych habitach. Gdy Isidoro i Balthazar zbliżyli się do świątyni, akurat z wnętrza wyszła starsza kapłanka. Jej wzrok zaraz zogniskował się na przybyszach.
— Ach, panowie Balthazar i Isidoro? Miło mi, nazywam się Nauzyka. Jestem przełożoną świątyni Kilaluraka, Wodnego Węża. — Kobieta skinęła im głową, spod błękitnego kaptura wysunął się kosmyk siwych włosów. — Czy pan Teroise wprowadził panów w… naturę problemu?
Słowa Nauzyki były ze wszech miar uprzejme, jednak ton jej głosu zdradzał napięcie. Isidoro się jej nie dziwił. Szalejące na morzu sztormy podmyły klif, na którym znajdowała się świątynia, spora część gruntu runęła w morską toń i budynek przestał być bezpieczny. Przed kapłanką stało teraz trudne zadanie przeniesienia całego wyposażenia świątyni do nowego budynku znajdującego się dalej, w głębi lądu. Jakby tego było mało, uszkodzeniu uległy drzwi prowadzące do wewnętrznego sanktuarium, gdzie znajdowały się najświętsze, bezcenne relikwie – jako osoba pozbawiona daru magii, Nauzyka niestety nie była w stanie powiedzieć nic ponad to, że zaklęcie zabezpieczające drzwi przestało poprawnie działać i zablokowało przejście. Isidoro był przekonany, że konieczność zgłoszenia się po pomoc do osób świeckich, spoza kultu Wodnego Węża, musiała ciążyć na jej sercu.
— Tak, jesteśmy świadomi problemu i postaramy się zaradzić — zapewnił ją Balthazar.
— W takim razie, proszę za mną. Jak panowie widzą, nie ma czasu do stracenia.
Wnętrze świątyni przywitało ich kamiennymi, gołymi ścianami usianymi jaśniejszymi wielobokami miejsc, gdzie do tej pory wisiały ozdoby i obrazy. Tu i tam części stropu podparto na szybko drewnianymi belkami, mimo to na podłodze roiło się od drobnego żwiru pokruszonych kamieni sypiących się z kamiennego stropu. Robotnicy właśnie zdejmowali z cokołu jedną z ostatnich rzeźb. Przedstawiała trudną do identyfikacji postać obleczoną w powłóczyste szaty, trzymającą w dłoniach koraliki modlitewne. Pod popękaną kolumną stało jeszcze paręnaście skrzyń czekających na to, by wynieść je na zewnątrz, kilka z nich było jednak otwartych i wysłanych nie tylko samymi pakułami, ale i delikatnym, miękkim materiałem. Astrolog podejrzewał, że to te skrzynie czekaly na obiekty z wewnętrznego sanktuarium.
— Proszę za mną, tu po schodach — kapłanka poprowadziła ich w dół wąską, spiralną klatką schodową ukrytą pod klapą za ołtarzem.
Balthazar ledwo mieścił się w przejściu, ostrożnie stawiał kopyta na wyślizganych stopniach. Akurat gdy resztka światła słońca na dobre została za ich plecami, na powierzchni, Nauzyka wydobyła skądś glinianą lampkę oliwną, skrzesała kilka iskier na knot. W złotym świetle ukazał się krótki korytarz zakończony drzwiami. Isidoro wyciągnął się, zerknął nad ramieniem Nauzyki.
Wąskie drzwi odlano w całości z brązu, ozdobiono siatką geometrycznych wzorów, przeplatających się trójkątów przywodzących na myśl głowy morskich węży. Jednak to sam środek drzwi wydawał się najniezwyklejszy i od razu przykuł wzrok astrologa. Olbrzymi wąż zwijał się w nim w idealny okrąg, koncentryczne sploty jego cielska błyszczały metalem i klejnotami. Głowę miał dziwnie zwieszoną, jakby coś skrywał, a gdy astrolog mocniej wytężył wzrok, dostrzegł pionowe prowadnice - głowa była ruchoma.
— Hm, nie zgadłbym, że to drzwi do wewnętrznego sanktuarium i że mogą stawiać opór. — Zaczął Balthazar, marszcząc brwi i kuląc się, by nie szorować rogami po niskim suficie.
Isidoro popatrzył na niego ze zdziwieniem. Drzwi wyglądały dokładnie tak, jakby prowadziły do wewnętrznego sanktuarium i były zdolne stawić realny opór taranowi, zarówno zwykłemu, jak i magicznemu.
— To niewielka wspólnota. Wodny Wąż Kilalurak uczy nas, byśmy pomagali innym zamiast nadmiernie ozdabiać jego dom. Stąd i drzwi dość… skromne — odpowiedziała mu Nauzyka.
Isidoro w tym czasie naliczył trzydzieści przejrzystych kryształów zdobiących ciało węża. Nie był jubilerem, nie orientował się zbyt dokładnie w wartości kamieni szlachetnych, ale wydawało mu się, że już sama ich liczba jest co najmniej nieskromna.
Tymczasem Nauzyka wyjęła spod szaty łańcuszek. Na jego końcu kołysał się zwykły, żelazny klucz.
— Oto i klucz do sanktuarium. Problem jest tylko taki, że… nie ma dziurki od klucza. Klucz zawsze po prostu znikał w drzwiach, tutaj, na środku. — To mówiąc kapłanka zdjęła z szyi klucz i wraziła go prosto między oczy węża. Ten nawet nie drgnął. — Ale nic się nie dzieje. To jest na pewno właściwe miejsce, wiele razy otwierałam te drzwi, nie pomyliłabym się.
— Przypatrzmy się…
Balthazar wyciągnął dłoń do drzwi, przesunął pazurami po geometrycznie żłobionym metalu. Wodził nimi po framudze, po zdobieniach, w końcu dotarł i do węża na środku. Gad nie poruszył się, pozwolił bibliotekarzowi starannie zbadać każdą swoją łuskę. Po chwili Balthazar się odezwał.
— Intrygujące – drzwi ukryte są pod dość złożonym zaklęciem maskującym, jednak to nie zaklęcie je blokuje. Ono jedynie uniemożliwia zobaczenie ich prawdziwej postaci. — Bibliotekarz cofnął dłonie, wyprostował się ostrożnie. — Nie widzę żadnych problemów jeśli chodzi o działanie samego zaklęcia. Obawiam się, że mamy tu raczej do czynienia z problemem natury czysto mechanicznej. Możliwe, że osuwający się klif i powstałe przez to naprężenia w strukturze budynku doprowadziły do jakiegoś uszkodzenia drzwi.
— A nie wystarczy przesunąć głowy węża? — wtrącił się Isidoro. — On wygląda jak taka klapka na dziurkę od klucza.
— Jakiego węża? — zapytał Balthazar.
— Tego na środku.
Isidoro swoim sposobem przeszedł od razu do działania. Przepchnął się obok Nauzyki, złapał za wężowy pysk. Metal stawiał lekki opór, ale zaraz coś kliknęło, łeb ze zgrzytem pojechał w górę, odsłaniając dziurkę od klucza. Jak zwykle nie przejmując się konwenansami, astrolog wyjął kapłance klucz z ręki, przekręcił go w zamku. Metal szczęknął i drzwi stanęły otworem.
Wewnętrzne sanktuarium, mimo szumnej nazwy, okazało się niewielkim, pozbawionym ozdób pomieszczeniem, którego centralną część zajmowało kamienne podwyższenie. Na owym podwyższeniu spoczywała niewielka, szklana gablotka z pociemniałego ze starości drewna - w środku oprawiono spłachetek przejrzystej, wężowej skóry. Obok stały jeszcze dwa szklane relikwiarze, nie większe, niż przyciski do papieru.
— Na święte łuski! — Wypaliła kapłanka, oszołomiona tym, jak szybko i naturalnie to wszystko się stało. — Pan Teroise mówił, że przyśle kompetentnych ludzi, ale słowem się nie zająknął, że wyśle jasnowidza!
— Astrologa — poprawił ją Isidoro, jednak Nauzyka potrząsnęła głową.
— Nie oszuka mnie pan. Magia jasnowidzenia jest najwyższym z darów Kilaluraka, a nie jest on skory, by owe dary rozdawać. Tylko człowiek obdarzony tym szczególnym typem magii może dostrzec prawdziwą formę drzwi wewnętrznego sanktuarium… — Kapłanka westchnęła. — Ja sama widziałam je tylko na kartach ksiąg, tylko dlatego wiem, że nad dziurką od klucza znajduje się głowa węża, nie wiedziałam jednak, że może się ona opuścić... — Zamilkła na chwilę. — Te drzwi… zawsze jawiły mi się jako zwykłe, dębowe drzwi.
Isidoro nie odpowiedział. Cofnął się, wpadł plecami na Balthazara, nawet nie przeprosił. Wodził wzrokiem od Nauzyki do zdobionych drzwi, które według niego nie miały w sobie ani jednego dębowego elementu. Kapłanka mówiła coś, ale jej słowa kompletnie umknęły astrologowi.
Miał dar magii.
Isidoro poczuł, jak nieprzyjemne, zimne ciarki wspinają się mu po plecach. Niewyjaśniony cień kładł się na granicy widzenia, w oddali szumiało morze, ale jego rytm był dziwny, za szybki i jakby nieregularny. Mężczyzna drgnął dopiero, gdy Balthazar po raz kolejny go zawołał, niski głos bibliotekarza przywołał go do rzeczywistości.
Dar magii.
Dla niego – wyrok.
Astrolog potrząsnął głową, z wysiłkiem wypchnął z umysłu wszelkie myśli o magii, zanegował, że cokolwiek się tu wydarzyło. Wdech i wydech. Musiał skupić się na tym, co tu i teraz, nie pozwolić myślom i emocjom wprowadzić go w stan, kiedy potrzebowałby pomocy. Musiał zająć czymś ręce. Zająć umysł. Wypełnić go czymkolwiek innym.
— …jako pierwsze wynieść wszystkie przedmioty z sanktuarium… — Doszedł do niego głos Nauzyki.
— Nie — wpadł jej w słowo Isidoro. — Najpierw musimy wynieść wszystko inne. Szybko.
Kapłanka popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Już otwierała usta, by zaprotestować, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Nie będzie się przecież kłócić z jasnowidzem.
— Dobrze, skoro pan tak mówi… I skoro ma być szybko to… czy mogłabym w takim razie poprosić jeszcze o pomoc przy przenoszeniu skrzynek? Praktycznie wszystko jest już zdjęte i zapakowane, to tylko kwestia ułożenia na wozach.
Balthazar zapewnił Nauzykę, że nie będzie to żaden problem i obaj z Isidoro opuścili w końcu klaustrofobiczne przejście. Bibliotekarz wyprostował się z westchnieniem ulgi.
— A więc czeka nas przenoszenie pakunków… — Demon zerknął na towarzyszącego mu mężczyznę. W przypadku Isidoro często trudno było dociec, co akurat myśli, jednak Balthazar spędził z astrologiem wystarczająco dużo czasu, by jak na dłoni widzieć, że coś było nie tak. — Jeśli chcesz, możesz odpocząć. Sądzę, że z moją pomocą robotnicy sobie poradzą.
Isidoro potrząsnął jednak głową.
— Nie, wszystko w porządku. — Skłamał nieudolnie.
Wziął się za pierwszą z brzegu skrzynkę, jej ciężar prawie go przytłoczył. Nie zwrócił uwagi, jak pakunek w jego rękach zrobił się nagle o połowę lżejszy, częściowo niesiony magią płynącą z dłoni demona. Isidoro wyszedł na zewnątrz, deszcz momentalnie zmoczył mu włosy i popłynął po karku. Mężczyzna skupił się tylko na tym, by donieść skrzynkę do wozu, by wstawić ją między inne, tam gdzie mówiła mu jakaś kobieta, której twarzy nawet nie zapamiętał. Istniało tu i teraz, i nic więcej.
Tymczasem Balthazar zajął strategiczne miejsce tuż przy drzwiach świątyni – dawało mu ono możliwość użycia magii na wszystkich transportowanych pakunkach bez konieczności moknięcia na deszczu. Pomagający w transporcie wierni z wdzięcznością przyjęli jego pomoc.
Zapełniono pierwszy wóz. Woźnica gwizdnął na konia i wóz z mokrym mlaśnięciem zaczął toczyć się błotnistą ścieżką w stronę miasta. W międzyczasie Nauzyka i jej akolici przenieśli te kilka przedmiotów z sanktuarium i starannie zabezpieczyli je w skrzyniach.
— To… dziwne uczucie — powiedziała Nauzyka, częściowo do siebie, częściowo do pozostałych. — Całe życie spędziłam w tej świątynie, praktycznie się tu wychowałam. A teraz? Jest tak pusto… Nigdy nie sądziłam, że będę musiała opuścić to miejsce.
Kapłanka z czcią podniosła ostatnią skrzynkę. Akolici opuścili świątynię. Balthazar rozłożył parasol i też wyszedł. Stanął obok Isidoro, użyczając mu swej ochrony przed deszczem, jednak astrolog niespecjalnie zwracał na to uwagę i niespecjalnie mu to też pomagało - włosy miał już tak przemoknięte, jakby ktoś wylał na niego wiadro wody. Nauzyka odstawiła skrzynkę z relikwiami na wóz, odwróciła się, by ostatni raz popatrzeć na swą świątynię.
I wtedy to się stało.
Gruchnęło, huknęło, przez fasadę przemknęła czarna błyskawica pęknięcia. Kopuła jęknęła i zapadła się do wewnątrz. Budynek westchnął boleśnie, sypiąc chmurą pyłu ze wszystkich okien. Dzielnie trzymające się do tej pory ściany upadły ciężko pod naporem walącego się stropu. A potem runął też sam klif. Spruł się niczym stary szalik, fragment po fragmencie, ciągnąc za sobą potrzaskane resztki kamienia, które niegdyś były świątynią. Ledwie moment wystarczył, by wiekowy budynek przestał istnieć, a jedynym dowodem, że faktycznie kiedyś tam był, stanowiła błotnista ścieżka z rzuconymi w poprzek wydeptanymi deskami.


Deszcz nie ustawał nawet na moment, a wieczór zbliżał się wielkimi krokami, gdy Isidoro i Balthazar wracali do burs. Astrolog był nad wyraz milczący.
— Co sądzisz o przewrocie w Allahverdili? — zapytał Isidoro tak nagle i tak bez związku z czymkolwiek, że idący obok Balthazar popatrzył na niego z niepokojem.
— Skąd w ogóle to pytanie?
Isidoro nie odpowiedział, skupiając się w głównej mierze na stawianiu jednej stopy przed drugą. Jego umysł przypominał swym stanem ową świątynię, której popękane mury ledwo, ledwo trzymały kopułę, z wysiłkiem starając się wytrzymać tak długo, aż najświętsze z relikwi nie znajdą się w bezpiecznym miejscu. Isidoro próbował ze wszystkich sił odepchnąć od siebie przytłaczające myśli, byle tylko dotrzeć do burs, chciał zająć czymś umysł, a tak łatwo wypowiadający się na przeróżne tematy Balthazar miał mu w tym pomóc.
— Tak… teraz mi to przyszło do głowy — odpowiedział mu niezbyt składnie.
— Hm, to zależy od rozważanego kontekstu… Ale nie wiem, co dokładnie masz na myśli.
Astrolog zdobył się na niewiele mówiące mruknięcie. Balthazar chyba zadał mu kolejne pytanie, ale Isidoro jakoś umknął jego sens.
Nagle przypomniał sobie to, o co Mattia prosił go, gdy wrócili z posiadłości hrabiego Waltze. Prosił o to, by nie wróżył.
Wiedział.
Jego brat wiedział.
Astrolog potknął się, nie przewrócił się tylko dlatego, że Balthazar złapał go za ramię.
— Isidoro, co się dzieje? — Usłyszał głos pochylającego się nad nim bibliotekarza.
— S-słabo mi — zdołał tylko wydusić.
Balthazar poczuł, jak Isidoro nagle skręca, jak trzymane przez niego ramię niebezpiecznie się opuszcza. Demon puścił parasolkę, uchwyt jakoś trzymał mu się na ramieniu, a jedna z rozpórek zaczepiła o koniec rogu. Złapał Isidoro najpierw za oba ramiona, potem jakoś wziął pod rękę. Drugi mężczyzna powłóczał nogami, robił się coraz bardziej bezwładny.
Isidoro nie do końca zarejestrował moment, w którym Balthazar posadził go na jakimś niskim murku, jak pochylił go tak, że astrolog widział już tylko kawałek przemoczonego bruku i swoje równie przemoczone buty. Na rozmywającej się w ciemności granicy widzenia dostrzegł lekko zabłocone, przestępujące w niepokoju kopyta. Głos Balthazara dobiegał jakby zza grubej szyby, Isidoro uchwycił się go w desperackiej próbie zachowania przytomności. Byle nie runąć razem z klifem.
— Nie wiedziałem — powiedział ledwie słyszalnie. — Że mam dar.
Podniósł wzrok na Balthazara. Oblicze bibliotekarza zlewało się z czernią parasola, przypominało odprysk ciemności rozświetlony tylko dwoma rubinami szkarłatnych oczu, przełamany bielą lekko przyklapłej od wszechobecnej wilgoci kryzy.
Demon musiałby wyzbyć się zarówno zmysłu wzroku, jak i rozumu, by nie dostrzec, że dla Isidoro to katastrofalna wiadomość. I że ani rozmowa o tym, ani żadne rady zapewne mu tu nie pomogą. Balthazar zrobił jedyne, co miało w tym momencie sens i za to astrolog był mu bardzo wdzięczny.
— Otóż... — Zaczął, siadając obok astrologa i użyczając mu ochrony swego rozległego parasola. — Omówienie przewrotu w Allahverdili należy podzielić na trzy elementy, których wzajemne działanie doprowadziło do takiego, a nie innego przebiegu zdarzeń…


Isidoro siedział samotnie w pokoju. Cienka zasłona szczelnie kryła okno, zaś panującą wokół ciemność rozświetlała tylko jedna świeca, ustawiona w charakterystycznym, złotym lichtarzu. Jej łagodny blask odbijał się w cienkich nitkach obrazujących trajektorie planet, wyhaftowane na ciemnogranatowym aksamicie. Astrolog siedział na krześle, wzrok utkwiony miał w płomieniu, a jego dłoń machinalnie przesypywała kamienie wróżebne w sakiewce. Błąkały się między jego palcami, igrały niczym drobne rybki, barwne i przejrzyste. Isidoro wiedział już, dlaczego tylko jemu zawsze wydawały się takie ciepłe w dotyku.
Wygarnął wszystkie na rękę, popatrzył na nie przez chwilę. Miękkie światło tańczyło na starannie oszlifowanych krawędziach, rozlewało się po fasetkach, wydobywając ich regularny, geometryczny kształt, rozszczepiało na miriady okruchów w ich krystalicznym wnętrzu. Czy to też tylko on widział? Czy dla innych były to po prostu błyszczące szkiełka?
Astrolog nakrył kamienie dłonią, ich blask przecisnął się pomiędzy jego palcami. Zamknął oczy, odetchnął głębiej. Gdy naprawdę mocno się skupił, czasem słyszał jak dźwięczą, jak śpiewają razem, ich głos przelewa się przez oktawy niczym dźwięki harfy eolskiej. Pamiętał, jak rozmawiał o tym z Mattią - jego brat powiedział, że też słyszy dźwięk kamieni, jak je stuknie palcem. Nie zrozumieli się wtedy. Teraz Isidoro już to wiedział.
Mężczyzna ścisnął mocniej dłonie. Sam nie wiedział, czy chce dodać kamieniom mocy, czy wręcz przeciwnie - uzyskać od nich jakieś wsparcie, jakieś potwierdzenie, że to co zaraz zrobi, to dobra droga.
Wielu wydawało się, że bycie astrologiem musi być cudownym błogosławieństwem - czego się obawiać, skoro zna się bieg wypadków? Jednak nie myśleli oni o tym, że istnieją wróżby, których lepiej nie wypowiadać, że istnieją takie pytania, na które nie powinno się znać odpowiedzi. Było to tabu, którego astrologowie nie łamali. Pierwszym zaś pytaniem, którego nie wolno było astrologowi zadać, było pytanie o moment własnej śmierci.
Isidoro wahał się. Zaciskał usta, starając się przywołać słowa, złożyć je w zdanie. Pocierał kamienie, czując, że mu odpowiedzą. Nawet, jeśli zapyta o to, o co nie powinien pytać, dostanie od nich odpowiedź. Wiedział, po prostu to wiedział, kamienie zawsze spełniały każde jego życzenie, nigdy nie taiły przed nim prawdy. Mimo to się wahał.
Przypomniał sobie słowa Balthazara, które ten wypowiedział te paręnaście dni temu, kiedy znaleźli skrzynkę z odłamkami na plaży. Że jako astrolog był posłuszny przeznaczeniu. Isidoro nie odniósł się do tego wtedy, ale w pewien sposób poczytał to sobie jako komplement.
Posłuszny przeznaczeniu.
Mężczyzna potrząsnął głową.
Przypomniały mu się te niezliczone historie ludzi, którzy zapierali się rękami i nogami przed nieuniknionym. Szarpali się i walczyli, a im bardziej się miotali, tym gorszy był efekt. Niczym nierozważni wędrowcy, starali się uciec z pułapki ruchomych piasków, gdy jedynym ratunkiem byłoby dla nich działać wbrew instynktowi. Zachować spokój. Działać z rozwagą.
— Co ja najlepszego wyprawiam — powiedział do siebie.
Odstawił świecę, odwrócił aksamit. Druga strona również była haftowana, wzór był jednak zgoła odmienny. Nie było tam żadnych trajektorii planet, żadnych mgławic czy gwiazdozbiorów. Były za to dziwne okręgi ułożone w jakąś wieloboczną figurę, której nazwy nie mógł znać przeciętny człowiek. Wijące się kształty splatały się i rozchodziły, przypominały bardziej jakiś fantastyczny ornament, niż cokolwiek innego.
Posłuszny przeznaczeniu.
Ani on, ani Mattia nigdy nie wróżyli w ten sposób - mieli planszę do wróżby Evrima tylko dlatego, że była na drugiej stronie konstelacji. Ale jako że żaden z nich nie miał daru magii, nigdy jej nie używali. Cóż, przynajmniej do tej pory im się wydawało, że żaden nie jest w stanie tego zrobić. Ale to się zmieniło.
Isidoro znów głębiej odetchnął, ale tym razem nie było w nim żadnego wahania ani wątpliwości. Wiedział już, co ma zrobić i jakie pytanie zadać.
— Wskażcie drogę mego przeznaczenia.
I rzucił kamienie na planszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz