piątek, 19 lutego 2021

Od Tadeusza – Event

𝔗
Chlupnęło głośno, gdy drzwi trzasnęły, oświadczając, że żabi przedstawiciel gildii powrócił z krótkiej przechadzki po okolicy do ich tymczasowego miejsca pobytu. Ulewy bowiem żabom oczywiście nie przeszkadzały, nawet jeżeli Tadeusz posiadał odpowiedni poziom świadomości, by krople uderzające w łysy czerep zaczęły w pewnym momencie irytować. Ten odpowiedni poziom świadomości pozwalał jednak tej nieprzyjemności unikać, a sposób był niezwykle prosty – wystarczyło wziąć odpowiednio rozłożysty, Balthazarowy parasol (ten barwny, Tadeuszowy, zaginął w niewyjaśnionych jeszcze okolicznościach) – za pytaniem oczywiście, ale już bez czekania na ewentualną zgodę lub niezgodę, bo w przeciwieństwie do wielkiego, rogatego demona, czasu Tadeusz miał prawdopodobnie odrobinę mniej. Do tego, gdyby parasola, na przykład, nie udało się dotrzymać, dochodziła przeciwdeszczowa peleryna szyta na zamówienie, oczywiście pokryta cienką warstwą magii za odpowiednią dopłatą, tak by krople deszczu ześlizgiwały się z niej bez problemu. No i oczywiście cylinder, nakrycie głowy, ale kto Tadeusza choć przez minutę znał, ten wiedział, że żabol prędzej sam by zmókł, niźli poświęcił deszczowi własny cylinder. 
Żaba po zwierzęcemu otrzepała się z ewentualnych resztek wody, otrzepała również i parasol, niezbyt przejmując się kroplami padającymi na posadzkę pomieszczenia – po pierwsze, Tadeusz był płazem, nogi zanurzyć się w kałuży nie bał, bo prawdopodobnie nie poczułby nawet tej drobnej zmiany, a kto wie, może przyniosłaby ulgę. Niezbyt przejmował się również tym, że owa kałuża miałaby powstać w bursie – przecież byłaby już kolejną, jedna do kolekcji jeszcze nikomu nie zaszkodziła, w przeciwieństwie do mokrych łóżek. Dach najwidoczniej dziurawym miał pozostać. Żabie oczka się zamknęły, choć przez chwilę pozwalając ciału rozkoszować się spokojem, bo w końcu nikt nie zawracał mu głowy.
A potem medyk poczuł, jak futrzasta łapa z ostrymi pazurami, które mogłyby pozostawić niemałą szramkę, zacisnęła się na tej tadziowej, akurat ściskającej rączkę komicznie ogromnego parasola, który za to doskonale chronił przed deszczem. 
— Pozwolisz, przyjacielu, że przejmę już swoją własność — przeszywający głos rozszedł się po korytarzu, przeszedł przez wszystko – przez ciało płaza, przez szyby, przez kałużę, która zdążyła zaistnieć na posadce oraz przez ściany bursy, które, a przynajmniej Tadeusz miał takie wrażenie, zadrżały niepokojąco.
Żaba przełknęła ślinę, uśmiechnęła się jednak, niby przyjacielsko, a jednak z krztą przerażenia. Bo oczywiście, że Tadeusz był potężny. Czasownik w czasie przeszłym był tu jednak kluczowym, forma żaby nie pozwalała na poskramianie zirytowanych (na własną prośbę!) demonów. 
— Ależ oczywiście — parsknął niepewnie, prędko oddając parasol prosto w demoniczne łapska. — Przyjacielu — brzydko to słowo zabrzmiało, wylewając się z żabiej gęby. 
Balthazar parsknął pod nosem, zastrzygł uszami. Tadeusz miał wrażenie, że jego rogi tego wieczoru były wyjątkowo ostre, łasiły się wręcz, żeby coś na nie nabić. Szaszłyki z żaby na szczęście dla kóz nie powinny być zbyt kuszącym posiłkiem.
Prawda?
I choć głowa nie odwracała się w żadnym kierunku, tak oko zdołało zerknąć na poprawiającego mankiety swojego odzienia Balthazara, który wręcz wydawał się śmiać, podśpiewywać i szydzić pod długim nosem z gildyjskiego medyka. Gildyjski medyk w końcu nie wiedział, co na niego czekało. 
— Tadeuszu, mam ciebie za przyjaciela. A przyjaciele powinni sobie pomagać — zauważył kozioł, demoniczne oko spojrzało się prosto w to czarne i bezdenne, wręcz bezmyślne. Obrzydlistwo, obrzydlistwo i jeszcze raz obrzydlistwo! — Pomogłem ci w kwestii parasola, a sprawa ułożyła się tak, że i ja będę potrzebował twojej pomocy. — Balthazar w końcu przestał grzebać przy mankietach – zresztą, grzebanie przy mankietach z tak ostrymi pazurami miało zawsze zakończyć się klęską. Kozi łeb zwrócił się w kierunku żaby, która, choć drapieżnik w jeziorze, teraz czuła się niczym najgłupsza z ofiar. I w dodatku, sam się podstawił, idiota. — Nie mogę bowiem pomóc pewnemu biednemu człowiekowi, inne obowiązki mnie wzywają. Nasz poszkodowany czeka, a wydało mi się więc oczywistością, że ty sobie z zadaniem poradzisz doskonale i — parsknięcie, uszy podskoczyły wesoło — zarekomendowałem ciebie. Oj, Tadeuszu, myślę, że będziesz zadowolony! 
Brakowało w tym wszystkim jedynie klaśnięcia w dłonie, to jednak zastąpiły pazury, okropne pazury, które wylądowały na wątłym ramieniu medyka.
— I kto wie, może jeszcze uszczkniesz co nieco dla siebie, co? — Demoniczne spojrzenie powędrowało niepokojąco w kierunku schowanego pod połami fraka woreczka. Tadeusz nie odpowiedział, zamiast tego wpatrując się w głąb korytarza.  — No, a teraz pozwolisz przyjacielu, obowiązki wzywają! 
I wyszedł, a Tadeusz nawet się nie pożegnał. A przecież taki dobrze wychowany był i zawsze starał się mówić dzień dobry na schodach. 
Żaba przełknęła gulę, która zdążyła powstać w wyjątkowo krótkim przełyku, po czym ruszyła ku przygodzie, spodziewając się oczywiście najgorszego. A najgorsze czaiło się tuż za rogiem, już kręciło końcówką ogona i zginało kończyny w stawach, szykując się do skoku.
Coś wyskoczyło na Tadeusza, a ten krzyknął, żachnął się i prawie że uderzył tajemnicze coś swoją laską. W głowę. Gdyby tylko ją przy sobie miał, bo tym razem spokojnie czekała na swojego właściciela w przydzielonym mu pokoju. 
— Słyszałem, że mógłby pan dobrodziej pomóc, bo z pana fachowiec.
Eksczarnoksiężnik westchnął ciężko. 


Rozgrzebał laską już i tak rozgrzebaną posadzkę, ukucnął, musnął kamień obślizgłym paluchem.
— Kiedy to uciekło?
— Dzisiaj rano już go nie było, kopiec też świeżutki, dobrodzieju.
— Kto tu leżał?
Mężczyzna wzruszył ramionami, uderzył łopatą o marmur. 
— A ja wiem? Nieboszczyk.
— Ale jaki nieboszczyk? Duży, mały, mężczyzna, kobieta? Człowiek? Elf?
— Elfy leżą w zbiorowych. Lub palimy, jak się jaki trafi i nikt się nie zgłosi. Ale one to po lasach łażą, po drzewach skaczą, to i tam gdzieś się pod korzeniami chowają, nie? Zresztą, takiego elficzka to chyba nie stać na…
— Na mądrość Asaima! — żachnął się w końcu Tadeusz, z laski poleciało kilka iskier. Żaba wyprostowała się, niby chcąc zaznaczyć swoją wyższość nad głupim mężczyzną – to się jednak nie udało, stary grabarz był zdecydowanie wyższy. Nic dziwnego. — Jak będę sobie chciał o elfach posłuchać, to przysięgam, bez problemu znajdę takiego w jakiejś karczmie. A to, że elfy srają po lasach, to dawno i nieprawda, bo o higienę dbają lepiej od większości ludzi. No. Kto tu leżał, szybko, bo stopy mi na posadce marzną. I zdziwiłbyś się, człowieku, ale, a i owszem, stać je, a nawet i na wspanialsze. 
Grabarz uniósł poobcierany paluch, wskazał przed siebie.
— No dobrze dobrodzieju, ale tu pewnie coś skrobie, a ja to czytać nie umiem, to nie wiem, nie?
— Miłości…! — Tadeusz w kilku susach znalazł się przy tablicy i co z tego, że już na początku mógł się domyślić, że w bogatym grobowcu taką znajdzie. Nieważne.
Ważne jednak było, że na kamieniu, a i owszem coś pisało. Żaba przejechała palcami po literkach, zauważywszy, że odrobinkę się zakurzyły.Nie obchodziło go imię pierwsze, nazwisko zresztą też, najważniejszy był drugi człon imienia, ten znaczący. A ten znaczenie i moc swą posiadał, bo żaden rodzic o zdrowych zmysłach swemu dziecku na drugie imię Astrolites nie dawał.
Takie imiona przyjmowali jedynie czarodzieje, pyszni i pewni siebie, szukając jak najkreatywniejszych i najlepiej brzmiących przydomków, choć Tadeusz musiał skromnie przyznać, że zdecydowanie wolał swojego Idiveusa. Przynajmniej nie brzmiał jak nazwa jakiegoś monolitu czy dawnego przodka rozumnych. 
— Czyli, cholera, czarodziej — mruknął medyk pod nosem, westchnął ciężko, co ostatnio wychodziło mu chyba ze wszystkich czynności, których się podejmował, najlepiej. Łypnął jeszcze okiem na datę śmierci sprawcy całego zamieszania, chcąc się zorientować, czy będzie mieć do czynienia raczej z chodzącymi i poruszającymi się za pomocą energii pioruna kośćmi, czy może jednak w miarę umięśnionym trupem z  dziurą w poliku i wyżartym mózgiem przez kryjące się w całkiem niezłej, żyznej glebie robale. Data podpowiadała wybór pierwszej opcji, ale z medykami to przecież nigdy nie wiadomo. 
— Pan dobrodziej już popatrzył i można iść spać? Wiesz, panie drogi, ja wiem, że robota nocna i te sprawy, ale o tej godzinie, to każdy porządny grabarz już śpi, nawet jak wcale tak późno nie jest… A przez zamkniętą bramę chyba nie przeskoczy, co?
Tadeusz prychnął, podszedł do mężczyzny.
— Obiecuję, ostatnie pytanie i ostatnia prośba. Macie tu jakieś… magiczne przybytki?
Grabarz zmarszczył czoło, uważnie łypnął na żabę. Zlustrował ją wzrokiem, obejrzał dokładnie cylinder, frak, spodnie w szczególności. W końcu jednak machnął ręką, a łopatę zarzucił na plecy, przy okazji prawie uderzając nią w pysk medyka, który musiał gwałtownie się schylić.
— I to nie jeden! Panie czy panowie?
Softmantle prychnął z oburzeniem na tak bezczelne pytanie. Jakby zwykła heksa miałaby mu tu pomóc, to wziąłby sobie do towarzystwa szczebioczącą Montgomery. A i tak pewnie ta szczebiotała mniej i ciszej od tych przebrzydłych, młodych adeptek. Choć musiał przyznać, o szkołach dla czarownic już dawno nie słyszał, w latach świetności rektora te w końcu dopiero co raczkowały, będąc poukrywanymi gdzieś pomiędzy górskimi szczytami. Ale kto wie, może od tych zamierzchłych czasów zdążyły zyskać na popularności, a i na nauczycielki pewnie spoglądało się przychylniej. Tadeusz jednak nie podejrzewał, by były już traktowane na równi z czarnoksiężnikami, co to, to nie. Magia na Kontynencie wydawała się ściśle męskim działem i zajęciem. 
— Panowie, zdecydowanie panowie. Sprawniejsi w sztuce i nie tacy podekscytowani na wszystko, co nowe. — Brwi grabarza uniosły się jeszcze wyżej, niż poprzednio. Ponownie jednak wzruszył ramionami. 
— Jak sobie dobrodziej życzy! Nawet i chętnie zaprowadzę — mężczyzna zawahał się jednak przez chwilę, zarumienił się na polikach. — Ale nie żeby to było… Wie dobrodziej… W moich upodobaniach. 


Egzotyczne zapachy uderzyły gwałtownie w delikatne, żabie nozdrza. Kadzidłowiec omamił zmysł, paczuli zakręciło się gdzieś w nosie, a Tadeusz kichnął kilka razy, jak najprędzej poruszając głową, byleby pozbyć się uciążliwego, kręcącego zapachu. Kto to słyszał, żeby w prywatnych akademiach teraz tyle smrodzili, przecież to tylko utrudniało skupienie się, a uczniom to wyjątkowo ciężko było uzyskać. Kto wie, może utrudnienie to było celowe, od tak, by wykształcić najlepszych? Słyszał o zmuszaniu do chodzenia po kolcach, to i wąchanie ciężkich kadzideł mogło być jakimś rozwiązaniem. 
O technice szkolenia złożonej z intensywnych czerwieni na ścianach oraz jeszcze intensywniejszego różu na draperiach jednak nie słyszał. Świat się zdążył pozmieniać!
— Będę potrzebował kogoś pojętnego, raczej młodego, bez uciążliwych nawyków — zwrócił się do… kobiety w ciężkich, pstrokatych materiałach z brzęczącymi bransoletami na dłoniach oraz piórem we włosach. Żabie oko łypnęło oceniająco, aparycji ewidentnej pomocy jednak nie skomentował. Najwidoczniej tak miało być. — Macie kogoś takiego?
Kobieta również odwdzięczyła się mocno oceniającym zlustrowaniem całej, żabiej sylwetki. Grabarz, niepewnie trzymający się przy drzwiach, jakby bał się postawić w przybytku choć jeden krok więcej, parsknął cichym śmiechem.
— Zależy, ile zapłaci. A coś mi się wydaje — skrzywiła się, dostrzegając cylinder — że dużo. 
— O pieniądze się proszę nie martwić. 
Kobieta westchnęła, po czym machnęła dłonią. Podbiegł do niej chłopak w wyjątkowo kusym jak na adepta magicznej sztuki stroju, ten również ze zdziwieniem zerknął na coraz bardziej zniecierpliwioną żabę. Coś mu szepnięto na ucho, ten skinął głową i chwilę później wbiegał już po schodach. Materiał na biodrach podskoczył, odsłonił pośladki wbiegającego młodzieńca, Tadeusz zadrżał z trwogą. Do czego to doszło, że tak szanowana i elegancka sztuka stała się tym czymś. Kuglarze i iluzjoniści na ulicach defroskiej stolicy przy tym wszystkim wydawali się niezwykłymi świętoszkami. 
Przed Tadeuszem stanęła dziesiątka młodzieńców, wszyscy w niezwykle kusych strojach. Medyk co prawda nie skrywał swojego oburzenia i obrzydzenia, komentarzem jednak nikogo nie obdarzył – nie był w końcu u siebie, a najwidoczniej w Almerze panowały inne zasady obowiązujące adeptów. Zresztą, czy w swojej młodości, gdy był jeszcze żakiem, sam nie nosił niezwykle frywolnych strojów? Niebieskich fraków ozdobionych różowymi, żeńskimi nićmi? No właśnie!
Tu najwidoczniej ledwo zakrywało się własne genitalia. 
Żaba uniosła łapsko w powietrze, przymknęła szklane oczy. Wyciągnęła jeden, obślizgły palec i pozwoliła zadziałać losowi, a może i odrobinie magii, która w młodych adeptach znajdować się w końcu choć w śladowej ilości musiała. Poczuł, jak powietrze wokół dłoni zadrżało i pociągnęło palec w kierunku jednego z chłopców.
Tadeusz powoli uniósł powieki. Wszystko to z odpowiednim patosem i powagą, oczywiście.
Kobieta, cały czas kręcąca się niecierpliwie za jego plecami (kto to słyszał, gdy ktoś akurat zbiera magię!), prychnęła z irytacją.
— To bierze czy nie bierze i wychodzi?
— Oczywiście, że bierze! — zaskrzeczała żaba, wręcz podskakując w miejscu tym kompletnym brakiem ogłady. — Tego pana poproszę. — Ponownie wskazał na egzotycznie prezentującego się, teraz nie wiadomo czemu drżącego młodzieńca. — Jutro powinien wrócić.
— Ale jak to… jutro? Płaci się za godziny, w dodatku wszystko w pokojach, nie… gdzieś.
Softmantle zawarczał, o ile żaby w ogóle potrafiły warczeć.
— Asaimie, trzymaj mnie! — krzyknął, unosząc laskę ku sufitowi. Poszły z niej iskry. —  Ile?
— Cały woreczek. — Wskazała palcem na wystający zza fraka worek. Na szczęście i dzięki bogom, nie ten tego poranka wskazany przez Balthazara.
Tadeusz westchnął ciężko i wziął się za rozwiązywanie sznurków trzymających pieniądze u jego pasa.
— Pół.
— Cały.
— Pół i ani korony więcej. — Potrząsnął nim przed sobą, gdzieś na wysokości piersi kobiety.
— Stoi. 
Młodzieniec podszedł do Tadeusza, który dopiero teraz dostrzegł złotawy łańcuch zwisający u szyi chłopca. Adept chwycił za jedno z ogniw, po czym wyciągnął je w kierunku medyka. Ten zmrużył oczy, prychnął głośno.
— A to od kiedy alumn musi być prowadzony na smyczy jak pies? Sam się prowadź!


— To teraz dobrodziej mi zdradzi, po co nam prostytutka na cmentarzu? — zapytał grabarz, pocierając zmarznięte ramiona. Swój, cóż, złachany, ale na szczęście długi płaszcz oddał kusemu odzianemu młodzieńcowi, który szedł przy dwójce dziarskich osobników dosyć nieśmiałym krokiem i równie nieśmiałym spojrzeniem omiatał swoje stopy. Zadrżał na określenie, którym go nazwano.
Tadeusza wryło w ziemię, kończyny niezbyt chciały ruszyć do przodu. Z oburzeniem łypnął na młodzika, którego ciemne oczy uciekły jeszcze z większą paniką, niż tuż przed chwilą.
— Prostytutka? 
Chłopiec pokiwał głową, kręcone loki podążyły za nią. Grabarz za to wybuchnął śmiechem, brakowało jedynie złapania się za brzuch i skierowania garbatego nosa ku nocnemu, zachmurzonemu niebu. 
— A co dobrodziej myślał?
— Że… Że… — bąknął Tadeusz, raz po raz przejeżdżając szklanym spojrzeniem po biednym, skulonym chłopięciu. Ciężkie kadzidła i jaskrawe kolory, nie wspominając o kusych strojach czy tym uciążliwym łańcuchu, który cały czas był przez biedaka ściskany w wątłych dłoniach, nagle zyskały sens. — Że to przytułek adeptów! Że uczą się magii! Nie… Och, Asaimie. — Żaba ściągnęła cylinder, ścisnęła jego rondo w łapskach. Gdzieś w oddali błysnęło, w jakieś drzewo uderzył piorun. — No na miłość!
— Czyli nie będę musiał…? — odezwał się w końcu chłopak, po raz pierwszy tej nocy. Twardy, obcy akcent zabrzmiał w uszach, w które rzuciło się również specyficzne akcentowanie na pierwszą sylabę. 
— Oczywiście, że nie! — żachnął się Tadeusz. W końcu ponownie założył cylinder na łysy czerep, łapskiem przejechał po obślizgłej twarzy. Przymknął oczy i ponownie wskazał paluchem na chłopca. Powietrze zadrżało charakterystycznie, iskry z laski również opadły na grunt. — Ale już jako naczynie ciebie wykorzystam — oświadczył, odetchnął z ulgą. Ruszył przed siebie, przekraczając widowiskową, metalową bramę uchyloną przez grabarza, który nadal podśmiewał się pod nosem, kręcąc głową. 
— Naczynie?
— Tak, naczynie. Jesteś bowiem, szanowny panie, wypełniony magią niczym szklanka pełna wody. Aż chlupocze, dawno tego nie czułem! 
— I co pan — chłopiec zawahał się przez chwilę — ze mną zrobi?
— Nie z tobą, tobie nic nie zrobię. — Chyba, ale tego dodawać nie musiał, bo panika na magiczną energię nigdy dobrze nie wpływała. — Ale z magią, a i owszem, podziałam, bo w przeciwieństwie do ciebie wiem jak nią pokierować, jak z niej skorzystać i tak dalej, szczegóły. Uszczknę więc odrobinę, ale spokojnie, zregenerujesz się tak szybko, jak weźmiesz w płuca oddech. Młodyś, to wytrzymasz i się w pół nie złamiesz. 
— Ale czy to oznacza, że jestem magiem? — Młodzieniec przystanął, w brązowych oczętach nawet i zaiskrzyło pewniej.
Tadeusz prychnął kpiąco, ale gdzieś w głębi mógłby się na tę ekscytację uśmiechnąć. W końcu zareagował tak samo. 
— Nie. Ale jakiś potencjał pewnie masz…
— Rafee.
— Rafee — powtórzył pod nim Tadeusz. Skinął głową do grabarza, który otworzył wrota do grobowca, po czym zaczął schodzić po stopniach prowadzących do groty.
Mężczyźni za nim podążyli, ale wcale nie pewniej. Dźwięki kroków odbijały się echem od kamiennych ścian, a płomień pochodni poruszał się niespokojnie – cienie się wydłużyły, ludzkie twarze przykryła ostro cięta ciemność. W końcu stopy uderzyły o podłogę grobowca. Grabarz wsadził pochodnię w metalowy uchwyt na ścianie, po czym sam się o nią oparł, oczekując dalszego działania. Nic więcej do roboty w tych kwestiach, przynajmniej na teraz, nie miał. Rafee czaił się gdzieś w rogu, podczas gdy dowodzący całym przedsięwzięciem podszedł do kopca, trącił grunt laską.
— Chłopcze, podejdziesz?
Ten zrobił to niezwykle nieśmiało, ale w końcu stanął przy Tadeuszu, uważnie przyglądając się rozkopanej ziemi oraz połamanej płycie. 
— Stań przede mną — polecił, a chłopiec się posłuchał, choć zmarszczył młode czoło. Do czółka tego przyłożono biały kamień laski. Rafee drgnął z niepokojem. — Spokojnie, potrzebuję tylko — Tadeusz również zmarszczył własne czoło, zaiskrzyło — o właśnie tego.
A następnie otworzył gębę, te przebrzydłą i obślizgłą gębę, a wyszedł z niej krystaliczny, przeszywający głos posługujący się nieznanym przez mężczyzn językiem — i choć Tadeusz doskonale znał jego podstawy, tak pozwalał się kierować magii, to ona przepływała przez krtań i formowała czyste słowa, odbijające się przeszywającym echem od marmurowych ścian. Ogień pochodni zakołysał się, zatańczył, cienie wydłużyły się niebezpiecznie. Ciemne oczy Rafeego zasłoniły powieki, miękkie wargi rozchyliły się delikatnie. Loki nastroszyły się, niczym potarte wełnianą rękawicą. 
Ten piękny moment przerwały dźwięki kroków na schodach i zdecydowanie mniej krystaliczny od Tadeuszowego głosu śmiech. Laska gwałtownie oderwała się od młodego czoła, by następnie zostać skierowaną ku źródłowi niepokojących dźwięków w obronnym geście, choć, szczerze stwierdzając, ten nie za wiele tajemniczemu uciekinierowi by zrobił.
— Czy umarły człowiek już nie może pooglądać nocą księżyca, za którym tak bardzo zatęsknił? Już mu każecie się kłaść?
Zza kamienia wynurzył się mężczyzna opływający w iluzję – dla niezbyt wprawionego oka zdecydowanie przekonującą. Bo stał przed nimi piękny młodzieniec o długich lokach spływających po ramionach oraz ze ze skrzącym się spojrzeniem. To wszystko zaakcentowane doskonale dopasowanym, ale pogrzebowym, garniturem – czarodzieje w końcu dbali o swą prezencję, nawet tę pośmiertną. Uśmiechnął się przekonywująco białymi ząbkami, po czym skłonił się w pasie, wystarczająco nisko, by włosy musnęły marmur grobowca.
— Barabasz Astrolites Farbridge, niezwykle miło mi szanownych panów poznać — przedstawił się, a język w stanie rozkładu chlapnął o podłogę, na dobre odrywając się od swojego właściciela. O tej drobnostce jednak Tadeusz wolał swoim towarzyszom nie wspominać. Jeszcze by pouciekali, a tak przynajmniej mogli spoglądać na czarodzieja zdecydowanie w latach swej świetności. Że pośmiertnej? Cóż, inna kwestia. 
— Nam również. — Tadeusz skinął mu głową. — Tadeusz Idiveus Softmantle.
— Ten Idiveus Softmantle? — śmiech opuścił odrobinę dziurawą krtań, wyszedł polikiem, przez który medyk mógł dostrzec środek jamy ustnej nieboszczyka. — Rektor żaba?
— W całej swej okazałości — odpowiedział sucho, chłodno. 
— Kto by pomyślał, legenda mnie będzie kłaść do grobu! 
I może nawet gdyby miał do tego zdolność, to Tadeusz właśnie by się zarumienił. Ze skromności jednak nigdy nie słynął. 
— A i owszem. Szanowny pan…
— Piotrek. Wystarczy Piotrek — głos grabarza niezbyt pewnie rozszedł się po kamiennej sali. 
— Szanowny pan Piotr zatrudnił mnie w związku z twoją ucieczką, Astrolitesie.
— Oj, zaraz ucieczka! Trzasnęło we mnie, to stwierdziłem, że wykorzystam sytuację i tyle. — Martwy czarodziej wzruszył ramionami. Kciuk prawej dłoni upadł na podłogę, tuż obok języka. — Czy sam w tym nie grzebałeś? No właśnie! A na księżyc to zawsze miło popatrzeć. Przecież nie chcę zaraz podbijać świata…
Tadeusz prychnął, bo przecież doskonale znał swoich kolegów po fachu. Zawsze się tak mówiło – nie chcę podbijać świata, to tak tylko z ciekawości. A później wszyscy czarnoksiężnicy kontynentu mieli na swoich głowach kolejnego Archimedensa Rivensa, tylko w zdecydowanie potężniejszej, bo inteligentnej i zdolnej do posługiwania się magią, wersji. 
Żaba pokiwała głową.
— No już, do łóżka mój drogi przyjacielu. Zanim rozpadniesz się nam w progu. 
— Ano, na to jeszcze nic nie poradziłem. Słuszna uwaga. Jak myślisz, czy…
— Nie, nie zadziałałoby. Próbowałem.
Grabarz oraz chłopiec mrużyli oczy, mrugali powiekami, przecierali twarze ze zdziwieniem. Prawdopodobnie nigdy mieli nie zapomnieć tej specyficznej rozmowy.
— I to dlatego…?
— Nie, w tym przypadku ktoś podał mi złą samogłoskę. Wyszło, jak wyszło.
— Wyrazy szczerego współczucia.
— A szanownemu panu szczere kondolencje.
Astrolites parsknął głośnym śmiechem. W końcu skinął głową i ruszył ku swojej twardej, chłodnej pościeli. Noga zadrżała niepewnie, a Tadeusz dostrzegł, jak odsłonięty staw skokowy z nadszarpniętym więzadłem przesunął się nie w tym kierunku, co wypada i należy.
— Pomożesz, przyjacielu?
Softmantle skinął głową, ruszył ku nieboszczykowi. Schował się pod jego pachą, przytrzymał za miednicę. Dosłownie.
— Panie Piotrze, jak pan będzie sypać, to prosiłbym o trochę luzu. Chcę jednak mieć miejsce na przewracanie się, jak każdy nieboszczyk powinien.
— Słuszna uwaga, na pewno ją rozpatrzymy. — Grabarz Piotr pokiwał głową, szykując łopatę.


Ciemne oczy błysnęły błagalnie, ale krtani nie opuściło ani jedno słowo. Nadal ściskał w dłoni ciężki łańcuch pokryty pseudo złotem, które zostawiało po sobie jedynie brudny ślad na skórze oraz ciężar na duszy. Metalowa brama od cmentarza trzasnęła, ją również owinięto łańcuchem. Leżał na niej jednak całkiem nieźle, w przeciwieństwie do tego połączonego z obrożą na szyi. Okropieństwo. 
— Rafee. — Tadeusz łypnął, całkiem przyjaźnie jak na siebie, na chłopca.
Ten zerknął na niego i eksczarnoksiężnik mógłby się zarzec, że dostrzegł w kącikach brązowych oczu łzy. Szybko przysłoniły je jednak loki.
— Skąd jesteś?
Chłopak wzruszył ramionami, spojrzeniem uciekł w dal. Żaba westchnęła cicho, otworzyła poła swego fraka i sięgnęła do środka, by wyciągnąć z niej woreczek. Ten sam, który mogłoby się wydawać, został u rajfurki. Rzucił pieniądze w kierunku rozedrgane Rafeego, monety w środku zabrzęczały ciężko, poświadczając swoją wartość.
— Do Defros ci nie wystarczy, ale kieruj się do Verborn, jeżeli będziesz wydawać rozważnie, powinieneś sobie poradzić. Stamtąd prosta droga do Toirie — oświadczył, po czym zerknął na grabarza, który już szykował się do odejścia od bramy. — Zapłaty nie chcę, po prostu daj mu trochę prowiantu, ubranie i pozbądź się tego obrzydlistwa z szyi. A ty, Rafee, gdy już uda ci się dostać do stolicy, za co mocno trzymam kciuki, chociaż, cóż, nie do końca je posiadam, powołaj się na Uniwersytecie Magicznym na żabę pieczoną po cesarsku i oświadcz, że chcesz przejść próbę. Nie stresuj się tylko zbytnio, przejdziesz ją na pewno, mój drogi, zwłaszcza po tym haśle. Nie wiem, umiesz czytać?
— Nie do końca — głos chłopca zadrżał z niepewnością. Tadeusz westchnął. 
— To teraz będziesz się musiał nauczyć. I popracuj nad akcentem, dobrze?
W chłopięcych oczach pojawiły się łzy, ale nie były one łzami smutku. 
𝔗

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz