wtorek, 9 lutego 2021

Od Isidoro - Event

Pogoda była podobna do tej sprzed kilku dni. Trzaskający okiennicami i zrywający kapelusze z głów wiatr w końcu ucichł, za to z nieba lał się deszcz tak rzęsisty, że nawet pobliskie budynki niknęły za jego szaroburą zasłoną. Bezustanny szum kropel tłukących się o dachy, okna i trotuar zagłuszał każdy dźwięk, a jego monotonia wypychała z umysłu każdą myśl.
Tak jak przed paroma dniami, Isidoro wartko szedł przez miasto u boku Balthazara. Bibliotekarz kroczył środkiem opustoszałej drogi, starannie wybierając trasę tam, gdzie nie było kolein ani żadnych kałuż. Rozłożysty parasol co prawda chronił go przed niezmordowanym deszczem, nie chronił jednak przed wszechobecną wilgocią i demon już czuł, jak jego starannie nakrochmalony kołnierzyk powoli zaczyna opadać, a futro coraz bardziej się zawija.
Zaraz za nimi zdążał Cahir, choć trudno było go rozpoznać pod sięgającym kostek płaszczem, którego kaptur mężczyzna naciągnął niemal na oczy. Krople deszczu turlały się po nawoskowanym materiale jak po szkle, spływały spiesznie wzdłuż zagięć i zaraz znajdowały swe miejsce w mijanych przez mężczyznę kałużach. Dzięki staraniom Raviego, poparzona dłoń Cahira zagoiła się w ledwie kilka dni, choć faun uprzedził, że blizna na palcu pozostanie mu zapewne do końca życia. Szpieg przejmował się tym faktem o wiele mniej, niż Mattia.
Trójka gildyjczyków podążała za miasto, tam, gdzie mieściło się wejście do opuszczonej od dawna kopalni soli.
— Jest szansa, że znaleźli przejście pomiędzy jaskiniami a tamtą starą kopalnią! — nalegal profesor Ceronetti, gdy prosił Cervana o pomoc w odnalezieniu zaginionych doktorantów. Mistrz był sceptyczny. — Są w stanie przeżyć ze stypendium rektora, to jakiś tam przypływ na pewno ich nie zabije!
Wiara profesora w jego podopiecznych była godna podziwu – tak przynajmniej uważał Isidoro. Co nie zmieniało faktu, że położenie doktorantów było raczej nieciekawe - mieli przeprowadzić jakieś badania geologiczne w odsłoniętej przez nagły odpływ podwodnej jaskini, nie przewidzieli jednak, że kolejny przypływ nadciągnie tak szybko i całkowicie odetnie im drogę powrotną. Profesor panikował, wspominał, że wyposażył doktorantów w jakiś drogi sprzęt, i że dziekan zmyje mu głowę, jeśli ów sprzęt nie wróci. Nie wspominał, co dziekan zrobi, jeśli to doktoranci nie wrócą, ale Isidoro był przekonany, że reakcja dziekana byłaby o wiele straszniejsza i gwałtowniejsza. Prawda?
W końcu cała grupa dotarła do terenów kopalni. Opuszczone od lat resztki budynków straszyły potrzaskanymi murami i całkowicie zapadniętymi dachami. We wnętrzach cechowni i markowni, rosły drzewa, których konary już dawno sięgały powyżej stropu. Brukowana droga prowadząca do kopalni stanowiła tylko pasmo ledwie widocznych w trawie kamieni, zaś o czym miał informować wbity w ziemię znak, utonęło w mrokach historii.
— To wygląda gorzej, niż myślałem — Cahir popatrzył wokół, złowił wzrokiem rozpadający się żuraw szybu kopalni i skrzywił się. — Ta konstrukcja w ogóle jest bezpieczna?
— Upływ czasu zrobił swoje — Balthazar również nie wyglądał na zachwyconego perspektywą.
— Z szybu już prawie nic nie zostało. Pójdziemy schodami ewakuacyjnymi — zawyrokował Isidoro.
Ciężkie westchnienie Balthazara utonęło w nieustannym szumie deszczu.
Schody ewakuacyjne okazały się niekończącą się spiralą ściemniałych ze starości desek, których niepokojące skrzypienie odbijało się zwielokrotnionym echem, ginęło w bezgranicznej ciemności w dole. W miarę jak szli, towarzyszący gildyjczykom od tylu dni monotonny dźwięk deszczu stopniowo cichł, aż zniknął zupełnie. Cahir odkrył, że wcale nie przyniosło mu to ulgi, a ciepłe, złociste światło, które wyczarował dla nich Balthazar, nie rozprasza przytłaczającego, klaustrofobicznego uczucia napierających ze wszystkich stron zwałów skały.
— Już coraz bliżej — rzucił Isidoro czując pod podeszwami kruszące się kryształki soli.
Im niżej schodzili, tym więcej soli porastało schody. Początkowo widać było jedynie drobne, blade kępki przycupnięte na krawędziach desek, ale bardzo szybko zmieniły się one w równe firanki obrastające każdy stopień, a w końcu - w szczelnie opatulające drewno kryształowe mufki.
Przejście dalej ukazało się akurat wtedy, gdy Isidoro czuł, że zaczyna mu się kręcić w głowie od ciągłego chodzenia w kółko. Gildyjczycy dotarli do rozległej kawerny na najniższym poziomie kopalni. Balthazar skinieniem dłoni posłał jeszcze kilka ogników, by rozświetliły pomieszczenie - w ich blasku można było dostrzec górę połamanych belek, które niegdyś musiały być windą, teraz jednak porośnięte były drobnymi, solnymi kryształami – tak, jak niemal wszystko w opuszczonej kopalni. Ściany przebite były kolejnymi tonącymi w mroku przejściami, gdzieś z boku leżała kolejna góra drewna, ale Isidoro nie był w stanie stwierdzić, czym w przeszłości musiała być. Lekkie wybrzuszenie na podłodze wskazywało miejsce, gdzie niegdyś ciągnęły się tory kolejki, kawałek dalej leżała jakaś kanciasta bryła. Gdy Cahir podszedł bliżej, rozpoznał w niej porzucony wagonik. Sól pożarła niemal wszystkie jego metalowe elementy, pozostawiając jedynie powyginane drewno porośnięte białym, solnym futerkiem.
Isidoro wyjął wahadełko z torby. Astrolog nie odezwał się, jednak obsydian zawibrował na łańcuszku i wychylił się, wskazując drogę.
— Chodźmy. Czeka nas dość długi spacer — zawyrokował, prowadząc pozostałych w jedno z przejść.
Obszerny korytarz zawijał się łagodnie, niemal niedostrzegalnie schodził w dół. Gładkie ściany podparto drewnianymi wspornikami, czas ozdobił je nieco chaotycznymi, kryształowymi fryzami soli. Od czasu do czasu ze wspornika wystawał kikut przeżartej przez sól lampy oliwnej.
— Właściwie dlaczego zamknęli tę kopalnię? — rzucił Cahir, przerywając panującą ciszę. — Tu jest jeszcze pełno soli.
— Ach, podejrzewam, że to zasługa powstania warzelni — odpowiedział mu Balthazar. — Praca w kopalni soli należy do niebezpiecznych, okupiona jest często trwałym uszczerbkiem na zdrowiu. Historycznie, do takich kopalni zsyłano głównie więźniów, a nie zwykłych robotników. Sól to cenna i użyteczna przyprawa, jednak jak ze wszystkim – jej nadmiar potrafi być toksyczny i stopniowo wyniszczyć organizm, toteż do pracy w kopalni zmuszano tylko tych, po których nikt by nie rozpaczał…
— No jasne — prychnął Cahir.
Korytarz przeszedł w następną kawernę. Isidoro zerknął na wahadełko, poprowadził wszystkich dalej, wybierając następną odnogę prowadzącą dalej, w głąb solnego labiryntu.
— Trudno odmówić tej kopalni walorów estetycznych — podjął bibliotekarz, ruchem dłoni posyłając swoje magiczne światła pod sam sufit kolejnego szerokiego korytarza. — Wydaje mi się, że wcześniej nie natknęliśmy się na tak okazałe skupiska kryształów.
Cahir zerknął w górę. Faktycznie, dopiero teraz zwrócił uwagę na przejrzyste odłamki wystające z sufitu pod dziwnymi kątami. Szkoda, że nie było z nimi Nicolasa - może wynalazca zauważyłby, że zwykła sól nigdy nie krystalizuje w tak egzotyczne formy.
Isidoro przysłuchiwał się w milczeniu urywkom rozmowy. Balthazar i Cahir od czasu do czasu komentowali jakieś krystaliczne twory, gdybali na temat funkcjonowania kopalni. Astrolog zauważył tylko, że Balthazar coraz częściej porusza uszami, coraz częściej skubie bródkę i przeciera nos chusteczką.
— Doprawdy, to suche powietrze zaczyna dawać się we znaki — rzucił w końcu.
Sierść zawilgła mu od deszczu, teraz zaś traciła całą swoją miękkość przez krystalizującą na niej sól, drażniła wrażliwe uszy i nos. Może dlatego demon nie zwrócił uwagi na to, że to subtelne drgnienie magii które wyczuwał, nie pochodzi wyłącznie od Isidoro.
— Spierze się bez śladu — astrolog rzucił przez ramię do Cahira, który z niepokojem obserwował solne wykwity na swoim nowym płaszczu.
Cahir denerwował się, kruszył w palcach nalot na materiale, strzepywał z niego słony pył. Może dlatego szpieg nie zwrócił uwagi na to, że echo kroków które słyszał, nie pochodzi wyłącznie od trójki gildyjczyków.
Isidoro poprowadził wszystkich dalej, jakąś boczną odnogą. W pewnym momencie cała trójka znalazła się w ślepym zaułku. Balthazar zatrzymał się, obdarzył Isidoro zaskoczonym spojrzeniem.
— Czyżbyśmy zgubili drogę?
Astrolog pokręcił głową.
— Nie, nie. To dobre miejsce. Jesteśmy tu, gdzie powinniśmy być.
Cahir otaksował wzrokiem porośnięte kryształami ściany zaułka, widać spodziewając się jakiegoś tajemnego przejścia, albo czegoś podobnego. Jednak solne twory nie skrywały żadnego mechanizmu, nigdzie nie było podejrzanie wyglądającego załomu albo wąskich, wklejonych w kąt zaułka stopni, które ciężko byłoby dostrzec. Szpieg westchnął, obrócił się i zamarł.
— To jest jakaś kpina — wydusił, instynktownie sięgając dłonią do rękojeści kordu.
Wyjście z zaułka blokowały dwa niezidentyfikowane stwory przypominające swoim kształtem artystyczną fantazję na temat ludzi, skorpionów i kryształów. Chude kończyny sięgały im niemal ziemi, a rozdęte głowy kołysały się na cienkich szyjach. Dziwaczne twarze pozbawione były oczu, za to wyposażone w pionowe pęknięcia pełne twardych, guzowatych zębów. We wnętrzu długich, przejrzystych tułowi drgał jakiś ni to mechanizm, ni to organ, dźwięczał urywanie, gdy jego niski ton co i rusz wychodził poza granicę ludzkiej słyszalności. Osiem odnóży nerwowo przestępowało w miejscu, opasłe odwłoki pokrywały drobne, mieniące się kryształki, przez co istoty wyglądały na porośnięte miękkim futrem. Wrażenie to było jednak złudne - jeden dotyk dłoni pozostawiłby w skórze całą garść ostrych jak brzytwa odłamków. Ponad tym wszystkim kołysały się zagięte ogony zakończone lśniącym, przejrzystym ostrzem.
— Można liczyć na jakieś piekielne ognie? — Rzucił Cahir, ważąc w dłoni broń, Balthazar jednak nie był tak skory do uciekania się do destruktywnej magii, jak Zarrozoth, w którego niedawno się wcielał. Pokręcił głową i przyjrzał się stworom z zaciekawieniem.
— Nie wyglądają na agresywne.
— Na razie… Poczekamy, aż im się odmieni?
W tym momencie jedna z istot uniosła kończynę. W kryształowej łapie dzierżyła kamień.
— Właśnie o tym mówię — Cahir cofnął się pół kroku, złapał Isidoro za łokieć i pociągnął niezbyt rozgarniętego astrologa do tyłu.
Kamień poleciał, upadł przed Balthazarem, potoczył się pod same jego kopyta. Bibliotekarz uniósł brew, przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę, nie do końca pewny, jak interpretować zachowanie istot. Następny kamień poleciał w kierunku Cahira, szpieg odskoczył do tyłu, ale i tym razem skała upadła przy jego nogach, nie czyniąc mu krzywdy. W końcu przyszła kolej Isidoro - trzeci kamień wylądował u jego stóp.
— Co to ma być?
— Wymiana podarków — wyjaśnił Isidoro, sięgając do własnej torby.
Wyjął z niej dwa kryształowe wahadełka, które dał mu jakiś czas temu Balthazar - były w skrzyni, którą razem znaleźli na plaży, teraz zaś zgrywały się idealnie z tym, czego pragnął los, by wydarzenia potoczyły się szczęśliwym torem. Astrolog rzucił oba wahadełka w kierunku istot i podniósł kamień, który przed nim leżał. W jego ślady poszedł i Balthazar.
— Bardzo zacny obyczaj — skwitował, uważnie oglądając trzymany w dłoni otoczak, kamień wyglądał jednak zupełnie zwyczajnie. — Zdaje się, że w dobrym tonie byłoby, abyśmy wszyscy przyjęli nasze podarki, czyż nie?
Isidoro odwrócił się do Cahira, pokiwał mu głową. Szpieg z powątpiewaniem popatrzył na leżący kamień, ale w końcu go podniósł. Ostrożnie i z rezerwą, jakby skała mogła w każdej chwili wybuchnąć mu w ręku.
Dziwne istoty, czymkolwiek były, wydawały się zadowolone z wahadełek. Obracały je w kryształowych łapach, przesypywały w nich zaśniedziałe ogniwa łańcuszków. W końcu każda z istot przytknęła swoje wahadełko gdzieś w okolicach piersi, przejrzyste kryształy stopiły się cudownie z ciałem istot - nawet łańcuszek zniknął gdzieś wśród błyszczących załomów. Isidoro włożył swój kamień do torby, podobnie też postąpił Balthazar, bardzo szybko przyswajając sobie protokół dyplomatyczny ledwie co poznanych stworzeń. Po chwili namysłu Cahir też schował swój kamień. Do najbardziej zewnętrznej kieszeni torby.
— Mogę to wywalić, jak wyjdziemy z kopalni?
— Możesz. Ale będziesz tego żałował — odpowiedział mu Isidoro.
Tymczasem stworzenia się naradzały. Wydawały z siebie owe dziwne, urywane dźwięki, organ w ich wnętrzu drgał i skręcał się. Segmentowane nogi przestępowały w nieregularnym rytmie, dziwaczne głowy przekrzywiały się to w jedną, to w drugą stronę. Balthazar obserwował istoty, w zamyśleniu sięgnął, by poskubać brodę, skruszył nieco porastajacych ją solnych kryształów.
— Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że już gdzieś widziałem takie stowrzenia — powiedział cicho, marszcząc brwi i kołysząc nieco ogonem. — Ale gdzie?
Bibliotekarz nie miał szansy dłużej się zastanawiać, stworzenia zaczęły się zbliżać. Cahir spiął się, jego dłoń ponownie powędrowała do schowanego wcześniej kordu.
— Przepuśćmy je — powiedział Isidoro, odsuwając się.
Skorpiony przeszły powoli obok, Cahir mimowolnie spojrzał na ich odnóża. Wyglądały jak kryształowe miecze, twardsze i ostrzejsze niż stalowe.
Jeden ze stworów wyciągnął długą rękę, pod jego dotykiem skała zadrżała niczym ożywiona jakąś nieznaną magią. Zwały ziemi i kamienia skurczyły się, cofnęły na boki i rozstąpiły niczym kotara, ukazując przejście dalej. Istoty przeszły parę kroków, odwróciły się, jakby czekając. Isidoro zaczął za nimi podążać, ale Cahir go zatrzymał.
— Sporo wiesz o ich obyczajach.
— Nic nie wiem — odpowiedział mu astrolog zgodnie z prawdą. — Ale wiem, co należy zrobić, żeby wydarzenia potoczyły się właściwym torem.
Szpieg nie wydawał się usatysfakcjonowany odpowiedzią, mimo to dołączył do Isidoro i Balthazara. Cała trójka udała się wraz ze stworzeniami w głąb nieznanego korytarza, a bibliotekarz przywołał więcej światełek, by rozświetliły dalszą drogę. Zaraz też do uszu gildyjczyków dotarły jakieś głosy. Ktoś wołał, echo niosło się wśród załomów.
— To ci doktoranci!
Mężczyźni przyspieszyli. Również i stworzenia wydały się bardziej ożywione, z łatwością dotrzymywały kroku gildyjczykom, brzęczały cicho między sobą, wymieniając widać jakieś uwagi.
— Heej! Tutaj! Na dole! Pomocyyy!
Isidoro zatrzymał się przy skalnej krawędzi, zerknął w dół ku urwisku. Część korytarza była zawalona, z jednej strony odgrodzona rumowiskiem soli i żwiru, z drugiej zaś poszarpaną, skalną ścianą. Szpieg również popatrzył za krawędź, gwizdnął przez zęby. Nie było zbyt głęboko, ale podejście było koszmarnie trudne. Bez względu na to, czy doktoranci postanowiliby się cofnąć i pokonać rumowisko, czy iść do przodu i wspinać się po niemal pionowej ścianie, czekałaby ich ryzykowna przeprawa.
— Są państwo ranni? — zapytał Balthazar, dołączając się do pozostałych, posyłając swoje światełka w dół pieczary.
W ich blasku ukazały się im trzy osoby - dwie młode dziewczyny i chłopak stali na środku zawalonego przejścia. Pierwsza z dziewcząt, nieco niższa i o ciemnej karnacji, zarzuciła już plecak na plecy, gotowa na to, by wyciągnął ją jakiś dzielny i przystojny ratownik. Druga, jasnowłosa i piegowata, patrzyła w górę z mieszanką niepewności i oczekiwania. Korpulentny chłopak z charakterystycznym kucykiem i bokobrodami ocierał właśnie zasmarkany nos.
— Myślałem, że zostaniemy tu na zawsze! — wychlipiał.
Doktoranci byli ewidentnie zmęczeni i nieco poturbowani, jednak żadne z nich nie wyglądało na ciężko ranne. Mrużyli oczy przed światłami, Cahir dostrzegł porzucone u ich stóp wypalone pochodnie. Musieli siedzieć tam w kompletnej ciemności, na dnie osuwiska, z której nie potrafili się wydostać, w najgłębszej części jaskini, z której też nie mogli znaleźć wyjścia.
— Tylko trochę potłuczeni i zmęczeni — zawołała niższa z dziewcząt. — Ale mamy wyniki i sprzęt jest cały, niech profesor Ceronetti się nie martwi!
Balthazar ze zrezygnowaniem pokręcił głową nad priorytetami doktorantki.
— Potłuczeni i zmęczeni? To było straszne! Nawet jakieś monstra przyszły i chciały nas pozabijać! Rzucały w nas kamieniami, ale nie trafiły i sobie poszły... — dodał chłopak z bokobrodami.
Isidoro odwrócił się do stojących z boku skorpionów. Doktoranci na razie ich nie widzieli, istoty stały zbyt daleko od krawędzi. Wyraźnie obserwowały sytuację i oczekiwały na rozwój wypadków. To był najlepszy moment, by wyjaśnić doktorantom nieporozumienie.
— To były krysmale — odezwał się do nich Balthazar, widać przypomniawszy sobie w końcu nazwę stworzeń. — Są inteligentne i nieskore do agresji, zaś jeśli chodzi o kamienie... Chciały państwu je po prostu dać.
Doktoranci nieco niedowierzali, zaraz podniosła się dyskusja, Balthazar profesjonalnie odpowiadał na pytania i rozwiewał wątpliwości. Tymczasem zaś Cahir nie tracił czasu - przyszli tu przecież w określonym celu. Szpieg wybrał stabilnie wyglądający załom skalny, opasał go wyjętą z torby liną, sprawdził kilka razy węzeł. Koniec liny poleciał w dół, ku doktorantom. Cahir otaksował wzrokiem grupę przyszłych naukowców - żadne z nich nie wyglądało na doświadczone we wspinaczce.
— Isidoro, pomożesz im tu, na górze. Ja zejdę do nich i będę ich asekurował z dołu. Balthazarze? — Demon odwrócił się, skinął mu głową. — Dobrze, miejmy to już z głowy.
Cahir szybko znalazł się na dole, tłumaczył doktorantom, jak opasać się liną, gdzie stawiać stopy. Balthazar asekurował wchodzących magią, ujmując im ciężaru, Isidoro zaś pomagał pod sam koniec, przeciągając przez krawędź.
Pierwszy poszedł chłopak z bokobrodami, Porco, który zdecydowanie najgorzej znosił konieczność pobytu w jaskini - pomogło mu to jednak we wspinaczce, gnany strachem doktorant zaskakująco dobrze poradził sobie z zadaniem. Zaraz za nim podążyła jasnowłosa, małomówna Emma, na końcu zaś Amber, która nalegała, że nigdzie nie pójdzie, dopóki Balthazar nie wyciągnie najpierw zebranych przez doktorantów próbek.
— A jakież to próbki udało się państwu zebrać? — zapytał demon z uprzejmym zainteresowaniem, wyciągając rękę po pękatą sakwę płynącą leniwie w powietrzu w jego stronę.
— Mamy trzynaście rodzajów nietoperzego guana! — oznajmiła z dumą Amber.
Dłoń bibliotekarza drgnęła, sakwa momentalnie zmieniła kierunek i wylądowała bezpiecznie na jakiejś skale, dobre parę kroków od demona.
— Nad wyraz intrygujące osiągnięcie — skwitował krótko.
W końcu trójka doktorantów znalazła się bezpiecznie na górze. Ich wzrok od razu złowił stojące z boku krysmale, które niepewnie przestępowały z nogi na nogę, wyraźnie odsuwając się od doktorantów, i nerwowo pocierając o siebie przejrzyste łapy. Według wiedzy Balthazara, kryształowe istoty przywiązywały ogromną wagę do uprzejmych powitań, a każde odstępstwo od etykiety sprawiało, że czuły się nieswojo.
— To... teraz te podarki, tak? — dopytała Amber, podrzucając w dłoni jeden z kamieni, którymi "monstra" próbowały "zabić" doktorantów.
Krysmale wyraźnie się ożywiły, podeszły kilka kroków.
— No to... przyjmujemy te kamienie! — powiedziała uroczyście doktorantka, chowając skałkę do torby. — I w zamian em... przyjmijcie to... to kolorowe szkło!
Amber wyjęła dwa bezkształtne fragmenty szkła morskiego, które znalazła parę dni temu na plaży i które zawieruszyły się w jej zabałaganionej torbie. Jeden zielony, drugi ciemnobrązowy - ewidentnie były kiedyś kawałkami butelki, pewnie takiej z winem, którą los roztrzaskał o kadłub statku lub burtę łodzi. Lata spędzone wśród morskich fal wygładziły wszystkie ostre krawędzie, zabrały ten charakterystyczny, szklany blask, dały im jednak w zamian niespotykaną, chropowatą fakturę, której nie dało się uzyskać żadnymi innymi metodami.
Dziewczyna podeszła do krysmali, położyła odłamki na ziemi i odsunęła się. Stworzenia podeszły, podniosły szkło.
— O kurde — wypalił Porco, widząc, jak szkło morskie stapia się z kryształowym tułowiem krysmali.
Stworzenia wydawały się zadowolone, wydobywały z siebie wyższe, szybsze tony, zbliżyły się też nieco do całej grupy. Porco zapobiegliwie schował się za Amber, ale nie było to potrzebne.
— Hm, czas się nam chyba pożegnać — podjął Balthazar, zerkając na krysmale.
— Nie wiem, czy zauważyliście, ale zamknęły przejście za nami — Cahir kiwnął głową w stronę, z której przyszli gildyjczycy, a potem zwrócił się do Isidoro. — Którędy wrócimy?
— Moment, to panowie nie wiedzą, jak stąd wyjść? — odezwała się Emma, pierwszy raz wypowiadając jakieś dłuższe zdanie. Może to dlatego tak złowróżbnie to zabrzmiało.
Oczy Balthazara i Cahira skupione były na Isidoro, ten jednak nawet nie wyciągnął swojego wahadełka.
— Czekamy na coś?
Astrolog pokiwał głową.
— Na krysmale.
Tymczasem stworzenia wymieniały jakieś uwagi, jeden z krysmali gestykulował z ożywieniem. Kryształowa łapa machała to w stronę ludzi i demona, to w jakimś nieokreślonym kierunku w górze. Widać, że istoty doszły w końcu do porozumienia. Jeden z nich podszedł do ściany, położył na niej dłoń. Ponownie, skała zafalowała i zadrżała, twardy kamień zaczął się wyginać, otwierając niemal pionowy szyb. Przez długi czas słychać było hurgot przemieszczających się zwałów ziemi, aż w końcu z góry spadł snop światła. Szyb sięgnął powierzchni.
— Słuchaj, jeśli one myślą, że wespniemy się tym szybem, to...
— Nie, spokojnie. Widziały, jak sobie radzimy ze wspinaczką — Astrolog odpowiedział Cahirowi i podszedł do szybu. — Pomogą nam. Chodźcie.
— Jakbyś nam tak wytłumaczył, na czym ma polegać ta pomoc...
— Najlepiej będzie, jak sam zobaczysz.
Ziemia pod ich stopami zamruczała. Porco pisnął, gdy całą grupę otoczyło nagle pęknięcie, jakby ktoś nożem wyciął kawałek gruntu. Posadzka uniosła się, Balthazar zdążył tylko rzucić ostatnie spojrzenie na krysmale, gdy z czterech stron otoczyły ich zwały skał. Kamienna platforma windy przesuwała się powoli do góry, hurgot trących o siebie kamieni, i sypiącego się żwiru zagłuszał wszelkie rozmowy. Światło powierzchni zbliżało się, Isidoro przysłonił dłonią oczy. Balthazar zapobiegliwie rozłożył swój parasol i już po chwili usłyszał rozbijające się na nim pierwsze krople deszczu. Znaleźli się na powierzchni.


Doktoranci powrócili cali i zdrowi do profesora Ceronettiego, powrócił też ów bezcenny sprzęt do - jak się okazało - zbierania nietoperzego guana. Próbki były całe, a profesor nie posiadał się z radości z powodu uzyskania nowego materiału badawczego.
Był wieczór, gdy Cahir w końcu wrócił do bursy. Z westchnieniem rzucił torbę na stolik, a głośny stuk przypomniał mu, że w końcu nie wyrzucił tego otoczaka, który wcisnęły mu krysmale. Szpieg otworzył zewnętrzną kieszeń, zerknął do środka. Kamień pękł, przez jego środek ciągnęła się ciemna szrama. Mężczyzna ostrożnie sięgnął po niego tak, by nie rozpadł się do reszty i położył kamień obok, na stoliku.
Skałka zakołysała się lekko, jakby niepewnie, a potem pękła do reszty, ukazując swoje wnętrze.
Torba zjechała z drugiej strony stołu, upadła na podłogę, ale Cahir nawet tego nie zauważył. Wzrok skupiony miał jedynie na charakterystycznym błękicie kryształów tanzanitu wypełniających geodę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz