piątek, 5 lutego 2021

Od Mattii - Event

Mattia przystanął na moment, wchodząc do pomieszczenia razem z Isidoro i potoczył zdziwionym wzrokiem po zebranych. W sali znajdowali się wszyscy. Naprawdę wszyscy - Cervan zwołał posiedzenie całej Gildii. Astrolog szybko zajął miejsce pomiędzy swoim bratem i Cahirem spodziewając się, że oto Mistrz postanowił podzielić się jakimiś informacjami o Zwierciadle - odłamków było coraz więcej, pogoda była coraz gorsza, lada chwila musiał nastąpić jakiś przełom. Jakież więc było jego zdziwienie, gdy okazało się, że chodzi o coś zupełnie innego.
— Zostaliśmy poproszeni o pomoc w dość trudnej sprawie, niemniej jednak sądzę, że jej rozwiązanie leży w mocy Gildii. — Zaczął Cervan, ogarniając wzrokiem zebranych i splatając dłonie na blacie przed sobą. — Na pewno każdy z was słyszał o rodzinie Gael. — Po sali rozniósł się szmer, kilka głów pokiwało twierdząco. — Otóż zostaliśmy poproszeni o wsparcie w wystawieniu pewnej sztuki. Może oddam teraz głos głowie rodziny, panu Audovaldowi.
Cervan wskazał siedzącego obok niziołka, Mattia dopiero teraz w ogóle zwrócił na niego uwagę. Audovald był niski i krągły, jak większość przedstawicieli jego rasy, a gęste, wełniste włosy okalały jego głowę niczym owcze runo. Mimo posuniętego wieku, oczy miał błyszczące, żwawe, lśniące wewnętrznym ogniem świadczącym o sile charakteru.
— Szanowni zebrani. — Odezwał się niziołek, jego głos był zaskakująco niski i mocny, jak na jego niewielką posturę. — Tak jak zechciał mnie przedstawić Mistrz Teroise, nazywam się Audovald Gael i jestem głównym reżyserem rodziny Gael. Naszym życiem jest teatr, nasze drogi prowadzą od miasta do miasta i od wsi do wsi, gdzie dzielimy się naszą pasją do sztuki z każdym, kto zechce poświęcić nieco swego czasu. Historie o męstwie i honorze, opowieści o miłości i zdradzie – wszystko to jest w naszym repertuarze, a żeby porwać tłum w wir wydarzeń, potrzebujemy jedynie wolnego placu, ledwie pustego rogu ulicy. To się jednak zmieniło. — Audovald zawiesił głos, zrobił efektowną pauzę. Mattia spostrzegł, że sam na moment wstrzymał oddech w oczekiwaniu. — Otrzymaliśmy propozycję od Teatru Almery, by na jego deskach wystawić nasze popisowe dzieło, “Epos o Primrose”. Każdy niziołek je zna! To heroiczna opowieść oparta o trzy elementy stanowiące samo serce naszych wartości – rodzinę, przyjaźń i jedzenie!
Mattia przechylił głowę, uniósł brew. Jeden element odróżniał się nieco od pozostałych.
— Wielka szansa, wielkie nadzieje! Nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji wystawiać żadnej z naszych sztuk pod dachem prawdziwego teatru. Jest urok w tym, by sztukę wystawić gdziekolwiek, za rekwizyty i kostiumy mając najprostsze rzeczy. Jest też niezaprzeczalny urok w profesjonalnej scenie, wielkich dekoracjach i bogatych kostiumach. Ach, radości nie było końca! — Zawołał z emfazą. — Cała rodzina brała udział w próbach, wszyscy ćwiczyli role do późnej nocy, krawcy szyli kostiumy, robotnicy pracowali nad dekoracjami. To było błogosławieństwo losu! Właśnie, było…
Audovald ponownie zrobił efektowną pauzę, jego wzrok pociemniał. Miało się wrażenie, jakby w całym pomieszczeniu atmosfera zgęstniała, kiedy opowieść docierała do momentu nieuniknionej katastrofy.
— Wczoraj doszło do tragedii — powiedział nagle, szybko, już zupełnie innym tonem. — Aktorzy wracali z próby. Było ciemno, burza targała niebem. Piorun uderzył w kalenicę. Poleciały dachówki. — Audovald zamilkł, zakrył dłonią twarz. — Powinienem dziękować bogom, że w swej łaskawości oszczędzili życia mej rodzinie, zadowalając się jedynie przetrąconymi stawami, strzaskanymi kośćmi, sińcami i rozcięciami. Że jedynym, co postanowiła zabrać ich chciwa ręka było nasze szczęście, nasza szansa na wystąpienie w prawdziwym teatrze. Jednakże… — Reżyser popatrzył po zebranych, uśmiechnął się kątem ust, determinacja błysnęła w jego oku. — Jest rzeczą właściwą śmiertelnikom, by nie godzić się z tym, co niesie los, by stawać do walki z przeznaczeniem! I ja nie zamierzam składać broni, póki tchu jeszcze starczy w piersi! Dlatego też przybyłem tutaj, szukać pomocy pośród tych, którzy dumnie rzucają rękawicę rzeczywistości. Wśród was są osoby o wielu talentach, często niespotykanych w społeczeństwie. Każdy z owych talentów jest kluczowym, by mimo wszystko przedstawienie to doszło do skutku. Wierzę, że jeśli wszyscy zadziałamy wspólnie – zarówno rodzina Gael, Teatr Almery oraz Gildia Kissan Viikset – to nie będzie takiej siły, która mogłaby nam sprostać! — Audovald uderzył otwartą dłonią w stół. — To się uda! I będzie to największe wydarzenie teatralne w skali stulecia! A państwa nazwiska przejdą do historii!
Reżyser skończył mówić, Mattia w ostatniej chwili powstrzymał dłonie, bo odruchowo chciał zacząć klaskać. Z resztą nie on jeden - przemówienie było na tyle porywające, że lekki pomruk przetoczył się po całej sali. Niemniej jednak, chociaż Audovald mówił niezwykle zajmująco, perspektywa nowego zadania stojącego przed Gildią była co najmniej… Cóż, Mattia sądził, że Xavier i Kai mogli czuć się podekscytowani perspektywą wystąpienia w przedstawieniu, jednak na nich lista ta zapewne się kończyła.
— Rozmawialiśmy już na temat tego, jaka dokładnie pomoc jest potrzebna i wspólnie rozdzieliliśmy zadania. — To mówiąc Cervan przekazał pokaźny stos papierów Ignatiusowi, który zaraz zaczął rozdawać odpowiednie pliki kartek poszczególnym osobom. — Nikt nie dostanie zadania, które go przerasta. Ani pod względem umiejętności, ani charakteru. Nie musicie się tym przejmować. Niektórych czeka przejęcie roli aktorów, którzy ucierpieli w wypadku i nie są w stanie uczestniczyć w przedstawieniu, większość to jednak wsparcie za kulisami przedstawienia. Niemniej jednak role te zostały tak dostosowane i zmodyfikowane, że są do opanowania.
— Przepraszam… — Nicolas odezwał się, wołając Ignatiusa. — Chyba zaszła pomyłka, dostałem dwa skrypty…
— Nie, wszystko w porządku. Po prostu dla ciebie przewidziane są dwie role. — Uspokoił go Cervan.
— Och, no nie wiem… — Nicolas nie wydawał się w najmniejszym stopniu uspokojony. — Widzę tutaj plany dekoracji, tym oczywiście bardzo chętnie się zajmę, jednak… Jednak to drugie zadanie… Nie sądzę, bym był w stanie mu sprostać, na pewno znajdzie się ktoś lepszy ode mnie…
Audovald popatrzył na Cervana.
— Ma Mistrz rację, jest idealny. — Reżyser zwrócił się do Nicolasa. — Doskonale rozumie pan charakter postaci i opanował pan już jedną z kwestii. Proszę się nie przejmować, nie zostanie pan sam ze wszystkim.
Mattia zważył w dłoni swój skrypt - był niepokojąco gruby i astrolog aż się bał, co znajdzie w środku. Zerknął po sali - Balthazar kiwał głową, przerzucając kartki, zaraz dalej siedział Taavetti.
— Oczywiście, moja rola jest idealnie dopasowana! Któż, jeśli nie ja… — Mówił do siedzącej obok Tilly, czarodziejka wydawała się go jednak nie słuchać.
— Kurwa, zajebiście! — Mattia nie musiał się zastanawiać by wiedzieć, że to słowa Yuuki.
Astrolog odwrócił się, złowił wzrokiem Xaviera. Bard szybko kartkował swój skrypt. Twarz nie zdradzała wielu emocji, jednak w oczach błyszczały radosne iskierki, palce bębniły po gładkim papierze. Drugi mężczyzna widać wyczuł spojrzenie Mattii. Podniósł wzrok, uniósł się z krzesła, pochylił w tej niewielkiej przerwie między astrologiem i Cahirem. Odezwał się do tego ostatniego.
— I jak tam? Noszenie dekoracji, czy Jesion nr. 3? — Zapytał kpiąco, jego wzrok padł na skrypt Cahira. Bard zamarł, wpatrując się w imię postaci na pierwszej stronie. W końcu parsknął śmiechem. — Moje kondolencje! Kiedy pogrzeb?
Mattia też spojrzał, też zamarł. Poczuł, jak Isidoro opiera mu się o udo, starając się przeczytać, jaką rolę dostał Cahir.
— Czemu pogrzeb? — Isidoro przechylił głowę, nie rozumiejąc. — Cahirowi będzie ładnie w zielonym. Tak sądzę.
— Ja nawet nie lubię zielonego! — zaprotestował szpieg. Minę miał nietęgą.
Mattia jeszcze raz zerknął po sali i z niepokojem doszedł do wniosku, że tylko na twarzy Cahira maluje się niechęć do przydzielonej roli. Nawet Nicolas, choć niepewny, kiwał coś do siebie głową i w jakiś cudowny sposób sam się chyba przekonywał do czekającego go zadania. Astrolog złowił wzrokiem spojrzenie Cervana. Mistrz uniósł brew w niemym pytaniu, jego wzrok na ułamek sekundy zawisł na postaci szpiega. Mattia skinął starszemu mężczyźnie głową, zwrócił się ponownie do Cahira.
— Wiesz co, popatrz tutaj… — To mówiąc otworzył skrypt Cahira, wskazał jakiś fragment. Już w miarę wiedział, jak nakłonić szpiega do przekwalifikowania się na aktora.

Siedem dni do premiery

Ustalenia dotyczące przedstawienia ciągnęły się do późnej nocy, ale nawet gdy już wszyscy opuścili główną salę, w korytarzach burs wciąż trwały ożywione dyskusje odnośnie ról, rekwizytów, kostiumów i kwestii. Właściwe próby i przygotowania ruszyły pełną parą następnego ranka.
Rodzina Gael była o wiele liczniejsza, niż można było się spodziewać. I dużo bardziej różnorodna. Audovald wychodził z założenia, że miłość do teatru łączy równie mocno, co więzy krwi, toteż w osławionej trupie teatralnej można było spotkać również kilkoro ludzi, jednego krasnoluda, gnoma, półelfa i sylfidę. Z tej przyczyny owo czasowe połączenie sił Gildii i rodziny Gael nawet nie wyglądało dziwnie.
Astrolog martwił się nieco swoją rolą. Gdzieś kątem ucha usłyszał, że postać, którą ma grać to “bożyszcze kobiet” i chociaż nie miał kompleksów na punkcie swojego wyglądu, to jednak nie był do końca przekonany, czy kto inny nie sprawdzi się lepiej w tej roli. Miał grać jedną z głównych ról w eposie - epos to w końcu dzieło heroiczne, astrolog też mgliście sobie przypominał, że było tam nieco walki, zaś “bożyszcze kobiet” Mattia wyobrażał sobie jako gładkolicego, potężnego i barczystego rycerza. Z tych kryteriów Mattia spełniał jedno, a i to tylko, jak się dobrze wyspał.
— Wszyjemy ci do kostiumu dużo poduszek w strategicznych miejscach — rzucił stojący obok niego Nikolai, porównując “objętość” kostiumu Mattii do jego gabarytów tu i tam. — Bardzo dużo poduszek.


Yuuki popatrzyła na otrzymane poprzedniego wieczoru kartki, przeniosła wzrok na pobojowisko przed sobą. Znów zerknęła na kartki, i znów na rozgrzebane dekoracje. Robotnicy patrzyli po sobie z powątpiewaniem, nie dało się ukryć, że trzymana przez kobietę Lucynka przyciąga całą ich uwagę. Kura szarpała się, próbowała dziobać i wyrwać Yuuki kartki z ręki, ale kobieta bez problemu unieruchamiała ją strategicznie przyciśniętym łokciem.
— Mili panowie — zaczęła anielica, odkładając w końcu kartki na bok. — Porównałam obecny stopień zaawansowania prac z tym, co powinno być wykonane według planu na dzień dzisiejszy, a także to, co jeszcze jest do zrobienia. Mój profesjonalny werdykt brzmi następująco: — Yuuki zrobiła efektowną pauzę. — Jesteśmy w czarnej dupie!
Przez zbiorowisko przetoczył się pomruk konsternacji, ktoś zaczął zgłaszać sprzeciw. Yuki klasnęła dłonią o udo, dźwięk niepokojąco przypominał strzał z bicza.
— Proszę się nic nie przejmować! Nie taki burdel się już ogarniało! Są panowie w dobrych rękach i mojej czułej opiece... — Kobieta uśmiechnęła się szeroko, uśmiech ten jednak nie zapowiadał niczego dobrego. Yuuki odwróciła się nagle do jednego z robotników, wskazała go palcem. — Ty! Jak się nazywasz?
Mężczyznę wcięło.
— J-ja… ja… — zająknął się.
— Jan! Świetnie! Bierz się za miotłę, tych wiórków ma tu nie być. Migiem! — Robotnik podskoczył, niemal natychmiast chwycił najbliższą miotłę. Yuuki zajęła się następnym. — A ty? Jak się nazywasz?
— A-ale… — zaczął, Yuki nie dała mu skończyć.
— Alek! Łap te belki, trzeba to stąd wynieść. No już, nie mamy całego dnia!
Audovald Gael, reżyser całego spektaklu, patrzył na to wszystko początkowo z lekkim zaniepokojeniem, jednak bardzo szybko jego nastrój się poprawił. Yuuki ochrzciła już sobie całą ekipę robotników i ledwie po paru chwilach wszyscy reagowali na swoje nowe imiona. Nikt nie odważył się zaprotestować. W pomieszczeniu zawrzało, na oczach niziołka uprzątnięto niepotrzebne drewno i walający się wszędzie materiał. Wiórki zapakowano do worków razem z pakułami, wszystko wylądowało na swoim miejscu pod ścianą. Yuuki zerknęła na plan pracy i zaraz zabrała się za wydawanie kolejnych poleceń. Nie minęła godzina, a już było widać rosnące stelaże kolejnych rekwizytów.

Sześć dni do premiery

Duzi ludzie wyjątkowo się skończyli – wszyscy zostali zagarnięci przez Yuuki do zbijania dekoracji z desek, a konieczność zmontowania przesuwającej się platformy została zrzucona na barki trzyosobowego zespołu składającego się wyłącznie z niziołków. Dalsza i młodsza gałąź rodziny Gael co prawda miała mnóstwo chęci i zapału do pracy, możliwości jej były jednak, jakie były, a pomyślunku było mniej niż zero.
Młodsze niziołki nie przewidziały, że jeśli wielkie, łukowane przęsło z drutu zostanie zamontowane najpierw, to potem nie będą w stanie wygodnie do niego sięgnąć, by przyozdobić wszystko zielonym tiulem i uszytymi przez krawców kwiatami. Gorzej nawet - przesuwająca się platforma nie pozwalała nawet, by oprzeć o nią drabinę, a to było jedyne, co mogłoby jeszcze uratować niziołki. Teraz zaś dekoracja była już zbita i jedynym sposobem, by niziołki były w stanie dodać do niej pozostałe elementy, było ją ponownie rozmontować, marnując gwoździe i inne materiały.
— Tata nas zabije... — powiedział jeden z niziołków, przeczesując włosy palcami. Popatrzył na towarzyszących mu kuzynów, ale oni też mieli nietęgie miny. Wtedy jego wzrok padł na stojącego z boku mężczyznę.
— Proszę pana!
Syriusz drgnął, zerknął na niziołka. Wokół działo się zbyt wiele rzeczy na raz, cały czas ktoś gdzieś biegł, pokrzykiwał, co i rusz odzywało się parę taktów muzyki tylko po to, by urwać się wraz z gniewnym “Nie, to nie tak! Źle, jeszcze raz! Od początku!”. Tilly pogarszała jeszcze harmider swoimi zaklęciami, a unoszący się w powietrzu zapach schnącego kleju, farby i krochmalu przyprawiał o ból głowy.
— Coś się stało? — zapytał skrytobójca. Jego wzrok powędrował do dekoracji i już wiedział, co się stało. Westchnął. — Dobrze, dajcie mi ten materiał.
Syriusz podszedł do dekoracji, wsparł dłonie na drewnianym podwyższeniu i podciągnął się. Stanął w szerokim rozkroku, opierając się stopami o smukłe kolumny, które niebezpiecznie zatrzeszczały. Mężczyzna się nie przejmował. Jakoś wytrzymają.
Wziął do ręki wąski pas materiału podany przez niziołka i sięgnął nad głowę, gdzie rozpościerał się ten druciany łuk. Owijał błyszczący metal jeszcze bardziej błyszczącym materiałem, który w zamierzeniu miał chyba imitować gałązki róż. Co jakiś wplatał w to wszystko usłużnie podaną przez niziołki tiulową różę. Dopiero po chwili zauważył, że same niziołki nie były w stanie nawet normalnie sięgnąć do niego - jeden wszedł drugiemu na plecy i dopiero tak podawali mu kwiaty. Skrytobójca już miał parsknąć śmiechem, ale trzeszczenie dekoracji przypomniało mu, że to może nie być taki dobry pomysł.


Przymiarki kostiumów szły różnie.
Isidoro stał bez ruchu na środku garderoby, dłonie miał lekko odwiedzione od tułowia. Wokół niego chodziła krawcowa rodziny Gael - pani Baldechildis patrzyła z powątpiewaniem na odstające kawałki materiału. Sięgnęła nad głowę, pociągnęła lekko za wybrzuszenie sukna pod pachą astrologa, spróbowała zrobić zakładkę.
— Trzeba będzie tu ciąć i zszyć ponownie. Będzie robota, a nie mamy tyle czasu. I cały kostium będzie do śmieci po przedstawieniu, nie będzie pasował na nikogo innego — mruknęła, odgarniając dłonią włosy.
— Może nie będzie tak źle.
Nikolai popatrzył z góry na Isidoro. Kostium astrologa leżał dość dobrze na brzuchu i biodrach, ale górna część katastrofalnie odstawała.
— Podnieś jeszcze trochę ręce.
Isidoro zrobił, jak go poinstruowano. Nikolai sięgnął, zebrał materiał na plecach astrologa, docisnął przy żebrach. Zmarszczył w skupieniu brwi, wplótł palce w odstające fałdy. Krawcowa patrzyła na jego poczynania początkowo z powątpiewaniem, ale w pewnym momencie zobaczyła, do czego mężczyzna zmierza. Sięgnęła po pudełko szpilek.
— I teraz zrobimy zakładkę tu, z przodu… — Nikolai nieco pociągnął, materiał posłusznie złożył się niczym origami. — Trochę fastrygi, żeby nie poszło w trakcie przedstawienia, a resztę zepniemy haftką. Potem będzie można odpruć i kostium będzie jak nowy.
Krawcowa momentalnie natarła ze szpilkami, spinając trzymany przez Nikolaia materiał. Okrawkiem mydła naniosła jakieś kreski, których znaczenie wiadome było pewnie tylko krawcom.
— I obejdzie się nawet bez dodatkowych wstawek, świetnie! Daisy! — krzyknęła na jedną z pomocnic. — Ten jest gotowy, zaszyjesz tak, jak jest mydło. Tylko migiem! — Niziołczyca zwróciła się do Nikolaia. — Doskonale, jeden mamy z głowy. Zostało jeszcze osiem.


Eugeniusz patrzył w plany konstrukcyjne długo i uważnie, ale nie było mu to potrzebne. Na usta cisnęło mu się tylko jedno stwierdzenie.
To jebnie.
Audovald Gael wpadł w swym artystycznym geniuszu na pomysł, by wykonać pewną bardzo specjalną platformę. Marzenie artysty bywało zazwyczaj koszmarem inżyniera i Eugeniusz nie musiał dopytywać, by wiedzieć, że stojący obok niego Nicolas sądzi dokładnie tak samo.
— Mam pewne obawy, że ta konstrukcja może nie być do końca bezpieczna w obecnej formie — odezwał się wynalazca, ubierając myśli Eugeniusza w dużo łagodniejsze słowa.
— I dlatego właśnie potrzeba polotu i geniuszu wielkich umysłów! By nierealne stało się rzeczywistością! — zawołał Audovald, wychodząc z założenia, że jeśli połechce nieco próżność obu mężczyzn, to w jakiś cudowny sposób jego wymarzona platforma powstanie.
Eugeniusz trochę za długo żył już na tym świecie, żeby gładkie słówka robiły na nim jakieś większe wrażenie, nawet jeśli wychodziły z ust doświadczonego aktora. A może właśnie przez to? Nicolas bezskutecznie próbował wyjaśnić niziołkowi bezlitosną fizykę skazującą jego projekt na porażkę, Eugeniusz zaś rozejrzał się po teatrze.
Wszyscy gdzieś biegli. Robota paliła im się w rękach, chaos był gorszy niż przy największym sztormie. Ktoś gdzieś krzyczał, zaraz zagłuszyły go bębny, których jazgot urwał się jak nożem uciął. Z boku huknęły jakieś iskry, zaśmierdziało osmolonym impregnatem.
— Żeby to miało ręce i nogi, trzeba sezonowanych bel jesionowych, nie taniej sośniny — odezwał się w końcu cieśla, krzyżując ręce na piersi. — Jeśli ta platforma ma utrzymać stojące na niej osoby, musi być zbudowana jak pokład statku, nie podłoga w wiejskiej chacie.
Panika odmalowała się na twarzy Audovalda.
— Skąd ja teraz wytrzasnę… Moment, Almera to port! — Niziołek z emfazą pacnął się w czoło. Eugeniusz miał wrażenie, że aktor i poza sceną odgrywa jakieś role. — Czyli to jest możliwe! Jeśli pojawi się drewno do budowy statków, uda się tę platformę zbudować, tak?
— Jeśli pojawi się szybko — Eugeniusz podkreślił ostatnie słowo.
— Doskonale! — Reżyser klasnął w dłonie. — W takim razie do dzieła! Na pewno coś się uda znaleźć!
Audovald poleciał organizować odpowiednie drewno tak szybko, że miało się wrażenie, jakby się zdematerializował.
— Ech, praca, praca… — mruknął pod nosem cieśla.

Pięć dni do premiery

Tadeusz obrócił pióro w łapie.
“To tylko drobne nieścisłości z biletami. Może gdzieś się numeracja nie zgadza. To nic wielkiego, trzeba tylko trochę posortować. Panu na pewno to sprawnie pójdzie, jedno popołudnie!” zapewniał dyrektor teatru i chociaż Tadeusz świetnie przeczuwał, że problem musi być dużo większy i dyrektor usiłuje ubrać go w ładne słówka, to jednak nie przewidział, że przyjdzie mu mierzyć się z takim chaosem.
Powinien był odmówić na wstępie! Rzucić to wszystko, nie angażować się w żadną pomoc, niech Cervan znajdzie sobie kogoś innego! Przecież sprzątanie cudzego bałaganu administracyjnego w żaden sposób nie wiązało się z celem, dla którego w ogóle fatygował się do Almery. Spanie byłoby produktywniejsze, przynajmniej by odpoczął. A tak? Psuł oczy i nadwyrężał kręgosłup, siedząc przy lichym ogarku i kręcąc się na zbyt niskim krześle. Mimo wyłożenia go poduszkami, niewiele to pomagało i Tadeusz czuł, jak niefizjologicznie układała się przez to jego miednica.
Nie, tak na pewno nie będzie. Skoro już tu był i zobowiązał się do pomocy, to niech przynajmniej coś z tego ma.
Tadeusz jeszcze raz popatrzył na listę nazwisk, otaksował wzrokiem plan teatru. Dyrektor, w swym “geniuszu” posprzedawał niektóre miejsca kilka razy, a żeby było ciekawiej, to sprzedał je oczywiście szlachcie. Czyli ludziom, którym nie można było po prostu powiedzieć, że zaszła pomyłka, odprawić z kwitkiem i się nie przejmować. Dyrektor był książkowym przykładem idioty na wysokim stanowisku, toteż wszelkie generowane przez niego problemy musiały zawsze objawiać się w najgorszej możliwej formie.
Jednak i w tym przypadku była pewna szansa na odwrócenie losu i Tadeusz zamierzał ją oczywiście wykorzystać. W tym celu spojrzał na problem od drugiej strony. Poproszono go o rozwiązanie problemu teatru. Ale jeśli potraktować by to zadanie jako “rozwiązanie problemu szlachty”, cel stawał się jaśniejszy. To oni musieli być zadowoleni, to oni musieli dostać dobre miejsca i nie czuć się pokrzywdzeni. I wiedzieć, kto ich z tego problemu wyciągnął. Interesy teatru się nie liczyły - Tadeusz uznał, że jeśli do osiągnięcia celu będzie musiał przeorganizować całą widownię, to trudno. Dyrektor powinien był myśleć wcześniej - może wtedy nie narażałby się na koszty i nie musiał powierzać losów swojego teatru innej osobie.
Najtrudniejszą partię szachów dało się wygrać, jeśli dobrze zrobiło się użytek ze wszystkich figur. Tadeusz podsumował w myślach, czego mógł użyć.
Na pewno będzie zmuszony do pousadzania większej liczby osób w lożach. Zazwyczaj w każdej loży siedziały góra cztery osoby, jednak miejsca starczało bez problemu na dziesięć - w przypadku tych miejsc płaciło się za komfort i prywatność. Jednakże, jako że przedstawienie dotyczyło siły przyjaźni i podobnych bzdetów, można było tego użyć jako dobrego uzasadnienia, dlaczego nagle jest się zmuszonym dzielić lożę z kimś innym. Można udać, że to było zaplanowane, że to taka niespodzianka. Jeśli zręcznie by to przedstawić, nikt nawet nie pomyśli, że mogło być inaczej. Do tego reżyser wspominał, że na koniec przedstawienia przewidziany jest jakiś poczęstunek - tym też mógłby się posłużyć, prawda?
Ludzi niższego stanu spokojnie dało się upchnąć na parterze. Przejścia wzdłuż rzędów foteli nie musiały być aż tak szerokie, część dodatkowych siedzisk można było też ustawić przy kolumnach. I już - w ten sposób mógł tanim kosztem zyskać co najmniej pięćdziesiąt miejsc więcej.
Tadeusz przysunął sobie całą wielką ryzę gładkich kartek. Czekało go teraz mnóstwo pisania, już na samą perspektywę czuł, jak zaczyna boleć go nadgarstek. Powoli zaczął planować, jak by tu wszystkich porozsadzać tak, aby przypadkowe spotkania zaowocowały intratnymi znajomościami, a obie strony wiedziały, komu zawdzięczają ten cudowny uśmiech losu…


Tilly wyciągnęła przed siebie dłonie. Wyczarowane światła poderwały się w górę, zawirowały wokół dekoracji i rozprysły się w fontannie iskier.
— Tak, tak, bardzo dobrze! Właśnie o takie kolory chodziło! — wykrzyknął stojący obok niej niziołek.
Pan Ilberic Gael był starszym niziołkiem, a zapytany o zawód mówił, że jest inżynierem dźwięku. Tilly nie była do końca pewna, co dokładnie to oznacza, Ilberic był jednak miły i całkiem dobrze tłumaczył, o co mu chodzi. Na swój nieco niezwykły i ekscentryczny sposób.
— To teraz przejdźmy do tej sceny z mieczem. Tu trzeba się będzie dobrze skupić, to trzeba zrobić z muzyką — powiedział poważnie, przerzucając kilka kartek skryptu, otwierając go na omawianej scenie. — Zaczyna się od tematu muzycznego głównej postaci. Flety jadą z tym takim fiu-fiu-fiu, tak? No i potem to przejmują skrzypce, robi się goręcej, jest takie tiri-riri-tuu, a potem jest jeszcze szybciej, wchodzą bębny, takie tum-ta-ta i umca-umca, tak? — Ilberic w jednej ręce dzierżył skrypt, drugą zaś wymachiwał w powietrzu, wybijając tempo niewidzialną pałeczką. — I wtedy, jak już jest umca-umca, to już musi być całe światło i w ogóle. Czyli tak - na fiu-fiu-fiu nic nie ma, iskierki się zaczynają na tiri-riri-tuu, potem w trakcie tego tum-ta-ta to się wszystko musi rozwinąć, tego będą tylko cztery takty! No i na umca-umca jedziemy na pełnej… No, jedziemy, w każdym razie. Wszystko jasne? Tak?
Czarodziejka uśmiechnęła się słabo, skinęła głową.
— W miarę…?
— Dobrze, to teraz to przećwiczymy. To jest ostry fragment, więc się nie patyczkujemy. Ja będę orkiestrą, a ty czarujesz. Trzy-dwa-jeden! Zaczynamy!


Mężczyzna rozejrzał się ostatni raz, a potem czmychnął za kotarę. Schylił się, by nie uderzyć głową o żadną z drewnianych rozpórek, podtrzymujących dekorację od wewnątrz. Kawałek sztucznego pagórka był już w pełni gotowy i został odstawiony na bok, by nie przeszkadzał. Nikt już nad nim nie pracował, czekał jedynie na dzień przedstawienia. Wnętrze było puste i dzięki temu dekoracja stanowiła doskonałe miejsce, gdzie robotnicy mogli ukryć się przed wzrokiem Yuuki i gniewnym syczeniem jej demonicznej kury, Lucynki.
— Masz towar? — zapytał jeden z siedzących już w środku mężczyzn. Ten drugi wyciągnął szklaną butelkę pełną przezroczystego płynu zza pazuchy.
— Ja bym z pustymi rękami przyszedł? Hehe! Lepiej dawaj zagrychę!
Robotnicy kucali, zbici razem w ciasne kółko. Na środku, między nimi, stał zapalony ogarek świecy – nikły płomień dawał ledwie tyle światła, by dało się rozróżnić twarze, jednak nie byłby widoczny z zewnątrz. Zaraz obok, na kawałku szmatki, leżał krzywo pokrojony chleb i okrawki pasztetu. Niewielkie kieliszki, każdy innego rozmiaru i koloru, czekały już tylko na rozlanie alkoholu.
— Tu nas ta diablica nie znajdzie, hehe. Polewaj, polewaj! Coś się człowiekowi od życia należy, mam rację? — Rzucił robotnik, podstawiając się z kieliszkiem.
Zaabsorbowani alkoholem, jedzeniem i obsmarowywaniem swojej przełożonej, nie zauważyli kompletnie nadciągającej katastrofy.
— A, pies to trącał! — warknął jeden, strzepując z dłoni małego pająka. — Nie dają człekowi usiąść na zadku! Tylko “To zrób, tamto zrób! Migiem, migiem!” Kto to słyszał, w takich warunkach pracować!
— Noo! — Zgodził się z nim drugi. Odgonił kolejnego pająka, który łaził za blisko pasztetu. — Trzeba też odpoczywać! Gdzie są te… no… prawa pracowników, o!
— Ech, pracownik nie ma praw w tym świecie. Lepiej polej, pasztecik też lubi pływać, hehe. — Robotnik podstawił się z kieliszkiem, ale nim można było go napełnić, wytrzepał z wnętrza niewielkiego pająka, który widać spadł z sufitu. — Ale tu jest syf! Co robi ekipa od sprzątania? Obijają się!
— Noo… tylko my tu pracujemy, i nikt tego nawet nie docenia!
— Jeszcze w tym syfie...
Polewano, jedzono i narzekano. Nie od razu mężczyźni zauważyli, że żaden “syf” nie byłby w stanie wytłumaczyć takiej liczby pająków. Już nie tylko łaziły w pobliżu zakąsek, o nie! Ich zastępy kłębiły się w ciemnościach zalegających kąty, tam gdzie nie sięgało już skąpe światło ogarka.
— Co jest, do cholery! — Warknął robotnik, zniecierpliwionym gestem odganiając pająka, który właśnie zjeżdżał w dół po nici, idealnie na wysokości wzroku mężczyzny.
I wtedy to zobaczył.
Sufit był czarny, włochaty. Kłębił się, niczym żywe stworzenie, kiedy legion pająków defilował po nim, wybijając rytm nieprzeliczonymi, cieniutkimi odnóżami.
— Kurwaaaa!
Mężczyzna zawył ze strachu, zerwał się jak oparzony, przyskrzynił głową w deski aż dźwięknęło. Sztuczny pagórek zadrżał, z sufitu spadł deszcz pająków.
Madeleine stała kawałek dalej, śmiejąc się do rozpuku. Drewniany pagórek ożył, zadygotał i niemal się wywrócił, gdy robotnicy uciekali w panice, ciskając najpodlejszymi przekleństwami. Wylecieli spod dekoracji, podskakując i okładając się rękami, usiłując pozbyć się kłębiących się pająków. Jeden wręcz rzucił się na ziemię i zaczął turlać, a harmider przyciągnął tą, której najbardziej chcieli uniknąć.
Yuuki patrzyła na nich z góry, jej usta rozciągały się w drapieżnym uśmiechu, a zmrużone oczy ciskały gromy. Tkwiąca pod jej pachą Lucynka syczała przeraźliwie, usiłując wyswobodzić się z żelaznego uścisku anielicy, nie mogąc się zdecydować, czy w obecnej sytuacji woli zadziobać swoją właścicielkę, czy też może rzucić się na robotników.
— Ależ panowie żywotni! Skoro mają tyle energii, by tak tańcować, to na pewno mają jej też w bród, żeby ponosić worki z piaskiem, prawda? Te duże. Po pięćdziesiąt kilo. — Yuuki uśmiechnęła się jeszcze szerzej, widząc przerażone spojrzenie mężczyzn. Puściła oko do Madeleine. — Dziękuję za znalezienie moich zabłąkanych owieczek.
— Polecam się — odparła aksamitnym głosem Madeleine, pozwalając jednemu ze swoich pająków spłynąć po zwieszającej się z jej palca nici.

Cztery dni do premiery

Eugeniusz przestał piłować i podniósł się znad belki, gdy do pomieszczenia wpadł zziajany pomocnik, Niall. Chłopak miał może ze trzynaście lat, ale był dużo bardziej rozgarnięty, niż inni robotnicy, nawet ci starsi. Zawsze wiedział, co się gdzie znajduje i skąd wziąć brakujące materiały. Z tej przyczyny cieśla chętnie zlecał mu zadania organizacyjne, pracę z drewnem zostawiając sobie i pozostałym mężczyznom.
Mina Nialla nie napawała optymizmem. Nie zdołał wykrztusić słowa, dysząc ciężko i podpierajac dłonie na kolanach, ale pokręcił głową ze smutkiem.
— Czyli nie będzie gwoździ — Eugeniusz odłożył piłę, przeciągnął się. Słysząc jego słowa, pozostali też przerwali pracę.
— No i co teraz? Jak nie ma gwoździ, to jak zbijemy dekoracje? Na sznurek powiązać? Nie utrzyma aktorów, będzie się huśtać… — Odezwały się głosy.
Niepokój szybko ogarnął zespół. Niziołki denerwowały się, że wyczekiwane przedstawienie nie dojdzie do skutku, zaś najęci przez teatr ludzie - że dyrektor utnie im pensje. Biorąc pod uwagę to, jak nastawiony na zysk był ten człowiek, był to bardzo prawdopodobny scenariusz.
— Eh, dzieci, dzieci — westchnął Eugeniusz. — Brakuje jednej zabawki i od razu panika. Jak nie będzie gwoździ, poradzimy sobie inaczej. Podaj mi rysik — zwrócił się do Nialla.
Cieśla nie miał pojęcia, gdzie znajduje się jakikolwiek rysik, ale chłopak jak zwykle go nie zawiódł i już po chwili Eugeniusz mógł się wziąć za szkicowanie.
— Zbierzcie się wszyscy i popatrzcie… Drewno można ze sobą łączyć bez użycia gwoździ. Trzeba do tego celu upiłować oba końce w taki pasujący do siebie kształt — Eugeniusz zaczął szkicować na kawałku drewna jakieś ni to trójkąty, ni to zęby. Wziął leżącą obok małą, cienką piłę i w kilku ruchach wypiłował kawałki. — Tylko to trzeba uważnie zrobić, bo inaczej się nie połączą. — Cieśla zetknął ze sobą oba kawałki drewna, jeden wsunął się w drugi niemalże bez śladu. Wśród robotników podniosły się zaskoczone głosy. — Takie spojenie nazywa się “jaskółczy ogon”. Hm, może ja będę rysował, o co chodzi, a panowie będą piłować…
Cóż, dostał do pomocy przy dekoracjach samych zwyczajnych robotników, nikt nawet nie zajmował się specjalnie ciesiołką. Nic dziwnego, że metody stare jak świat robiły na nich takie wrażenie. Ale każdy przecież gdzieś zaczynał, zaś Eugeniusz nie w takich warunkach już musiał pracować.


Kai stała na szczycie drewnianego podwyższenia, mającego w ciągu kilku następnych dni stać się majestatycznym klifem. Przez jego środek prowadziły upiornie strome schody, którymi kobieta miała zejść powoli w dół. Bez trzymanki. Śpiewając. I mając na głowie ciężką koronę.
Aktorka, która pierwotnie miała grać tę rolę, siedziała na krześle na dole, w napięciu obserwując Kai. Długie, hebanowe włosy spięła w luźny kok, na kolanach położyła swoją lutnię. Tahani była idealna do tej roli. Wysoka, harmonijnie zbudowana, poruszała się z gracją tancerki i godnością cesarzowej. Nawet pokraczne łupki i zwoje bandaży otulających jej nogę nie potrafiły zatrzeć tego wrażenia. Kiedy pierwszy raz ją zobaczyła, Kai martwiła się, jak będzie przebiegała ich współpraca. Po prostu nie wierzyła, że zazdrość nie zatruje jej choć trochę, że nie przebije się przez profesjonalizm. A jednak. Tahani robiła wszystko, co w jej mocy, by przygotować Kai do roli i kobieta wyraźnie czuła, że nie ma w tym żadnych złych intencji.
— Musisz patrzeć w jeden punkt. Skupić się tylko na nim, na niczym więcej. — Zawołała do niej z dołu. — Wyobraź to sobie! Siedem mórz jest ci posłusznych, wszystkie ich skarby należą do ciebie! Nikt nie ma nad tobą władzy, możesz robić co ci się tylko podoba! Jesteś władczynią! Najpiękniejszą, najpotężniejszą i najwspanialszą! — Tahani wzięła lutnię z kolan. — Spróbujemy jeszcze raz, od początku. Pamiętaj, jeden punkt! Nie patrz pod nogi! Nie patrz na boki! Tylko przed siebie!
Uderzyła w struny, melodia popłynęła, Kai zaczęła śpiewać.
Już dawno zapamiętała tekst, nie był trudny. Również melodia szybko stała się znajoma i kobieta mogła bez problemu skupić się na emocjach i interpretacji. A raczej mogłaby, gdyby nie te nieszczęsne schody i korona. Wpatrzyła się w plamę na kurtynie, zaczęła iść.
Drobny wzrost nie ułatwiał sprawy. Miała wrażenie, że poniżej jest tylko przepaść, że jej stopa zanurza się w pustkę, toteż z ulgą powitała w końcu twardy stopień pod palcami. Przeniosła ciężar ciała, zrobiła drugi krok. Znów bezbrzeżna pustka i znów ten upragniony stopień. I kolejny. I jeszcze następny. Musiała zrobić każdy krok do melodii, by dotrzeć na sam dół gdy skończy się fraza. Na bogów! Te parę taktów rozciągało się dla niej w pełną symfonię.
I dotarła na sam dół. Tym razem ani razu się nie zachwiała, nie musiała kurczowo łapać się poręczy ani w ostatniej chwili ratować korony. Tahani uśmiechała się od ucha do ucha.
— Brawo, dokładnie o to chodziło! To teraz to samo, tylko w butach!
Kai westchnęła widząc, jak aktorka wyjmuje z pudełka parę monstrualnych, złotych koturn.


— Jest za krótki! — Wykrzyknęła krawcowa, gdy robotnicy rozwinęli belę tiulu.
Zwiewny materiał miał okalać stojacy na podwyższeniu tron - w projekcie scenografii zwoje materiału miały spływać po stopniach niczym drogocenny wodospad i kłaść się miękko na podłodze. Tymczasem zaś materiału nie starczyło nawet na połowę stopni i nie było szans, by w te parę dni zdobyć skądś nowy. Baldechildis złapała się za głowę. To był koniec.
— Nikolaaai! — zawołała w przestrzeń, instynktownie szukając pomocy gildyjnego krawca.
Przez te parę dni współpracy nauczyła się polegać na mężczyźnie i ufać jego osądowi w kwestii kostiumów i dekoracji. Popatrzyła wokół, próbując złowić wzrokiem charakterystyczną, wysoką sylwetkę i płowe włosy.
— Już jestem — Nikolai wychynął zza jednej z niesionych przez robotników dekoracji. Podszedł bliżej, jego wzrok padł na tron i ten nieszczęsny tiul. Zmarszczył brwi. — Za dużo zużyliśmy na róże. Hm…
Robili te róże poprzedniej nocy, a że dobrze się rozmawiało, to kwiatów wyszła jakaś obłąkana liczba. Cóż, pewna donica miała dzięki temu wyglądać niesamowicie, szkoda tylko trochę, że cierpiała teraz sala tronowa. Naczelni krawcowie stali przez chwilę w milczeniu.
— Ale jest jeszcze cała bela tej starej satyny, co Daisy znalazła wczoraj w magazynie.
— Ta satyna jest biała, a miała być czerwona… I jest niezbyt czysta, za długo leżała. — Baldechildis pokręciła głową, nieprzekonana do pomysłu.
— Udrapujemy ją tak, że nie będzie widać plam. A jeśli chodzi o kolor, to… — Nikolaj poszukał Tilly wzrokiem, a gdy znalazł, pomachał do czarodziejki by podeszła. — To wszystko załatwi to nasz genialny oświetleniowiec. Tilly, bo jest taka sprawa… — zaczął i wziął się za wyjaśnianie swojej koncepcji.

Trzy dni do premiery

Skrytobójca naciągnął maskę na twarz, poprawił dopasowane rękawice. Z bliska trudno było rozpoznać, że obleczona w dziwny strój postać, to właśnie on – nawet jego charakterystyczne, srebrne włosy skryte były pod materiałem. Mężczyzna wziął ze stołu przedziwne, metalowe urządzenie, przypominające jakiś egzotyczny prototyp broni palnej. Stojący obok Nicolas odsunął się parę kroków, wskazał Syriuszowi w stronę drewnianej dekoracji.
Mężczyzna wyciągnął dziwne urządzenie, pociągnął za spust.
Syknęło, gwizdnęło i chmura farby pomknęła w stronę drewna. Syriusz gładko przesunął ręką, wprawnie kierując rozpylonym strumieniem i w jednej chwili pokrywając połowę dekoracji farbą.
— Szkoda, że nie mieliśmy tego od razu — rzucił do Nicolasa. — Mógłbyś zrobić na tym wynalazku interes.
Wynalazca kaszlnął w zgięcie łokcia, cofnął się jeszcze parę kroków. Smród rozpuszczalnika gryzł w oczy, a rozpylona w powietrzu farba brudziła zarówno podłogę, jak i “malarza”. Syriusz jednak nic sobie z tego nie robił - maska zakrywała szczelnie jego twarz, a reszta stroju całkowicie chroniła skórę i ubrania.
— To mniej, niż prototyp. Są za duże straty materiału, połowa farby trafia nie tam, gdzie powinna… — odpowiedział mu, znów kaszlnął. — I co jakiś czas trzeba sprężać powietrze w kanistrze, żeby utrzymać ciśnienie.
Drugi mężczyzna zerknął na podejrzanie wyglądające urządzenie wyposażone w pojedynczą dźwignię. Nicolas zapewniał go, że na pewno nie wyleci w powietrze. Może nawet miał rację.
— Już wolę sprężać to powietrze, niż malować wałkiem — westchnął.


Tilly siedziała ciężko na jakiejś skrzynce. Pochylała głowę nisko, trzymając ją niemal między nogami. Do nosa przyciskała usianą czerwonymi plamami chusteczkę. Ilberic patrzył na nią z przerażeniem w oczach.
— To tak nie może wyglądać, przecież ty mi zemdlejesz na premierze! — Niziołek przeczesał dłonią włosy, tworząc na głowie jeszcze większy nieporządek, niż był tam wcześniej.
— Poradzę sobie — czarodziejka nie dawała za wygraną. — Po prostu… te próby trwają już kilka dni, wiele scen trzeba powtarzać. To dlatego.
Ilberic nie wydawał się przekonany.
— Ja uh… nie wątpię w twoje umiejętności! Co to, to nie! Doskonale czujesz muzykę, efekty są wspaniałe. Ale nie możemy dopuścić do tego, żebyś się tak przemęczała! Część mniej wymagających rzeczy musi wziąć ktoś inny.
— Ale nie ma nikogo innego — Tilly odważyła się nieco wyprostować, odsunęła chusteczkę od twarzy. Zerknęła na materiał, zwróciła się do Ilberica. — Leci mi jeszcze?
— Może jeszcze potrzymaj — Niziołek poprawił chustkę w jej dłoni i z powrotem przycisnął jej do nosa. — Był u was jeszcze jeden czarodziej, Audovald o nim wspominał. Hm, taki dość wysoki…
— Xavier? — Zapytała Tilly.
— Nie, on nie śpiewa. Taki z ciemnymi włosami.
Czarodziejka wpatrzyła się w Ilberica, starając się dociec, o kim też mógłby mówić.
— Ale Nicolas nie ma daru magii…
— Nie, nie pan inżynier. Ten taki trochę wyższy, tak ciekawie się ubiera — Niziołek zaczął coś gestykulować wokół szyi. — Nosi tu takie różne szaliczki.
— Balthazar?
— Tak, tak! Ten jegomość!
Tilly parsknęła śmiechem. Okazało się to kiepskim pomysłem, na chustce wykwitła kolejna czerwona plama.
— Tilly, doprawdy! Musisz bardziej szanować swoje zdrowie. Wy, młodzi ludzie, jesteście czasem tacy lekkomyślni… — Oparł dłonie na biodrach, westchnął. — Poszukam Balthazara, może się zgodzi trochę pomóc. A ty już dzisiaj nic nie czarujesz!
— Odpocznę i mi przejdzie — zaprotestowała.
— Właśnie! Odpoczniesz! — Ilberic pogroził jej palcem. — Nigdzie mi się stąd nie ruszaj!
Niziołek oddalił się gdzieś szybkim krokiem, a Tillly przebiegła w myślach fabułę przedstawienia. Bibliotekarz pojawiał się na deskach w mniej więcej w co drugiej scenie, a do pomocy przy efektach specjalnych musiałby dostać się do suflerki.
— To się biedak nabiega… — mruknęła pod nosem.


Ravi przestępował z nogi na nogę, deski konstrukcji lekko skrzypiały pod jego kopytami. Stojąca obok Naga wydawała się tym kompletnie niewzruszona. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji, smukłe dłonie miała złożone w kontemplacyjnym geście.
— Pójdźmy — powiedziała nagle, wyciągając dłoń przed siebie. — Niechaj poszukujący już dłużej nie szukają, niechaj usłyszą prawdę, której tak potrzebują.
Ravi podstawił jej swe ramię, Naga położyła na nim dłoń. Kroczyli razem, wybierając dostojne tempo, jednak faun kulił się nieco i powłóczał kopytami.
— W czym bierzemy udział, próbą się nazywa, wbrew mianu swemu jednak, zagrożenia dla nas nie niesie — odezwała się ledwie słyszalnie egzorcystka, starając się dodać medykowi odwagi.
— Boję się, że się pomylę — przyznał ze skruchą Ravi.
— Przeznaczenie ludzkie życia kładzie w twoje ręce, lecz gdy skalpel dzierżysz, serce twe wolnym jest od strachu. Tutaj ni słowa nie oczekuje się z twych ust, jednak lęku lepkie pęta oblepiają cię niczym pajęczyna.
— Cóż poradzić. Nigdy nie byłem aktorem i nigdy nie miałem takich ambicji.
— Proszę się skupić na roli! — huknął na nich reżyser. Naga pozostała niewzruszona, Ravi jeszcze mocniej się skulił.
Po drugiej stronie sceny pojawili się Mattia i Ignatius.
— O, bracie, cóż to za straszliwe moczary! Opar ten przegniły…
— Jam ślepa — szepnęła ponownie Naga do Raviego. — I tu, i w sztuce, wzrok mój mgła zakrywa. Niczym pacjenta bezbronnego mnie potraktuj, podaj dłoń, gdy muszę wstać, prowadź mnie, bym nie zgubiła drogi. Familiarne te zadania niechaj zdejmą strach z twych barków.
Ravi popatrzył na nią.
— Na co dzień radzisz sobie świetnie. Nie chcę… urazić cię, traktując jak kalekę.
— Niezależnym być, to wielka wartość, wielka również praca. Choć pomoc nie jest mi potrzebna, miłym memu sercu jest, by czasem ją otrzymać.
— Proszę państwa! — krzyknął ponownie reżyser w kierunku Raviego i Nagi.
— Któż przybywa do mej samotni, któż przerywa ciszę tej ostoi! — Głos Nagi stał się nagle głośny, potoczysty. Egzorcystka władczo wyciągnęła rękę, siedzący na jej ramieniu kruk rozłożył groźnie skrzydła, krzyknął przeszywająco.
— O, wiedząca… — Mattia zaczął mówić swoją kwestię.
— Niechaj umowa będzie między nami — szepnęła Naga do Raviego. — Póki na deskach teatru się znajdujemy, traktuj mnie, jakobym ledwie wczoraj wzrok straciła. Dla mnie rola będzie lżejszą, ty zaś myśli zajmiesz inną rzeczą.
Naga nie potrzebowała widzieć, by wiedzieć, że faun nieco się uśmiechnął.
— Niech w takim razie będzie taka umowa.


Mattia zerknął jeszcze raz dla pewności w skrypt. Skinął głową Ignatiusowi, popatrzył na reżysera i…
— Żądam zmiany roli! — Taavetti wpadł do pokoju jak burza, cisnął swój skrypt na stojący w pobliżu stolik. Plik papieru pojechał kawałek po blacie i zleciał z drugiej strony. — Nie będę grał tego nadętego bufona! To uwłacza mej godności! Do tego kostium jest niewygodny i ciężki!
— Proszę pana, to jest rola, nikt nie czyni przytyków do pańskiego charakteru… — zaczął ostrożnie Audovald, ale Mattia rzucił mu spojrzenie, pokręcił głową. Reżyser skinął niemal niezauważalnie, oddając “problem” astrologowi.
— Któż prócz szlachcica z prawdziwego zdarzenia będzie w stanie zagrać głowę państwa? — zapytał go Mattia, podchodząc bliżej. Ignatius odłożył trzymany w ręku patyk i dołączył do nich.
— Ha, co za pytanie! Ale nie w tym rzecz. Widziałeś, jak on się zachowuje? Jak traktuje własne dziecko? Daj mi to. — Młody Belmaro bez skrupułów złapał skrypt Mattii, przewrócił kilka stron i wskazał. — “Syn mój tchórzliwy, niegodny cnót rycerskich…” Jaki ojciec wyrazi się tak o swoim dziecku? Jeszcze publicznie!
Mattia uniósł brwi, ale uśmiechnął się w duchu. Zarówno Lennart Belmaro, ojciec Taavettiego, jak i Rudolf, jego wuj, uchodzili za ludzi surowych, ale skutecznych. Niektórzy ich za to krytykowali, prawda, nikomu jednak nigdy nie przyszło do głowy, by czepiać się tego, jakie wartości przekazują Taavettiemu. Było powszechnie wiadomo, że ojciec i wuj zajmują poczesne miejsce w sercu młodego szlachcica i nigdy nie szczędzili mu swojej uwagi. Z tej też przyczyny, figura ojcowska musiała stać wysoko na piedestale w sercu Taavettiego i konieczność grania “wyrodnego rodzica” najpewniej brał jako osobisty afront. Taavetti nie był człowiekiem, którego dało się ugiąć i do czegoś nakłonić, jeśli szlachcic nie uważał, że sam do tego doszedł. Mattia nie zamierzał się mu stawiać. Musiał go jakoś przekierować.
— Spójrz na to z drugiej strony. Przecież wiesz, jak się to wszystko kończy. Słowa króla, choć ostre…
— Ostre? To mało powiedziane! — Wpadł mu w słowo Belmaro.
— ...to jednak pchają jego syna na właściwe tory. — Kontynuował Mattia, niezrażony. — Sztuka nie ukazuje nam, co działo się wcześniej. Może król wiele razy próbował już rozmawiać z synem, może starał się go przekonać, jakoś namówić, ale wszystkie jego wysiłki spełzły na niczym? Nie wiemy tego. Wyobraź sobie taką sytuację: — Mattia zamknął i odłożył skrypt, zmuszając Belmaro, by podniósł wzrok na astrologa. — Jesteś władcą kraju, masz pod opieką nie tylko rodzinę, ale i nieprzeliczone rzesze obywateli, za których jesteś odpowiedzialny. Twój ukochany syn, któremu przecież w końcu przekażesz królestwo, spędza całe dnie na wątpieniu w siebie i pogrążaniu się w depresji. Dałeś mu wszystko, co mogłeś, dałeś mu edukację, poświęcałeś uwagę, troszczyłeś się, on zaś nadal uważa, że to za mało, że sobie nie poradzi. Tyle razy już z nim o tym rozmawiałeś, ale nic to nie dało.
— Ojciec zna swoje dziecko i wie, co dla niego dobre. — Wtrącił Ignatius, krzyżując ręce na piersi. — Myślę, że dla niego to też było trudne. Ale nie miał wyjścia. Dla dobra syna i kraju.
Taavetti zamyślił się, chrząknął coś pod nosem.
— Hm, gdyby tak na to spojrzeć… Mógłbym odegrać ojca, który nie ma wyboru i musi uciec się do tak drastycznych środków, by w końcu wybić swoje dziecko z tego bagna marazmu…
— Och, to byłaby bardzo interesująca rola, nadałaby mnóstwo głębi postaci, jednak jest dużo trudniejsza do odegrania i interpretacji... — wtrącił reżyser, płynnie wspomagając Mattię i Ignatiusa w zepchnięciu Belmaro na właściwe tory. W dłoniach trzymał już ciśnięty przez szlachcica skrypt.
— Poradzę sobie — odparł mężczyzna dumnie. — Tak, ta wymyślona przeze mnie wersja jest dużo ciekawsza. Oczywiście nie ma pan nic przeciwko? — zapytał reżysera, na co ten z uśmiechem pokręcił głową:
— Ależ nie, w pełni ufam pana osądowi i umiejętnościom.
— Doskonale. Pójdę teraz sprawdzić, jak stoją sprawy z moim płaszczem. Można by było dodać do niego więcej gronostaja. — To mówiąc, Taavetti odebrał reżyserowi swój skrypt i wyszedł z pomieszczenia tak samo szybko i bez pytania, jak do niego wparował.

Dwa dni do premiery

— Nie, źle! O, bogowie! Przecież panowie mówili, że potrafią walczyć mieczem! To dlaczego to tak wygląda? — Godomar Gael, niziołczy choreograf, złapał się za głowę, widząc poczynania Cahira i Ignatiusa na scenie.
— Co jest tym razem nie tak? — Szpieg opuścił drewniany miecz. Marszczył brwi, poirytowany.
— Pański sposób walki — odpowiedział mu bez ogródek choreograf, na co Cahir tylko parsknął. — Pan się tym mieczem zasłania!
— O ile się nie mylę, w skrypcie jest zapisane “zasłania się mieczem przed przeciwnikiem”
— Właśnie! Przed przeciwnikiem! A pan się zasłania też przed widownią, przecież to niedopuszczalne!
Cahir i Ignatius popatrzyli po sobie.
— Inny sposób parowania jest nieefektywny — wtrącił młodszy mężczyzna.
Choreograf wzniósł oczy ku niebu, westchnął przeciągle.
— Panowie! Tu jest teatr! Tu nie ma być efektywnie. Tu ma być efektownie! Jak panowie walczą, to proszę włożyć w to więcej dramatyzmu! — Godomar podkreślił ostatnie słowo szerokim gestem dłoni. — Panowie tak walczą, jakby chcieli pokonać przeciwnika, a tu zupełnie nie o to chodzi! Proszę tak… Wyżej miecz podnieść, szerzej ciąć, krzyknąć trochę! Tak ekspresyjnie! No, zacznijmy od początku. Proszę na miejsca! Bogowie, może tę scenę trzeba będzie zmienić…? — Niziołek podrapał się po głowie, zwrócił do Cahira. — Pan umie strzelać z łuku?
— Niespecjalnie — odparł szpieg zgodnie z prawdą.
— Hm, hm… No trudno, to zrobimy to jeszcze inaczej. Tego fragmentu nie będzie, przearanżujemy wszystko! O, już nawet mam pomysł! Proszę posłuchać…


— O, nieroztropny śmiertelniku! Chciwość twa będzie twoją zgubą! — ryknął Balthazar, oskarżycielsko wskazując palcem kulącego się u jego stóp niziołka.
— Iiik! — zapiszczał aktor, kuląc się jeszcze bardziej.
Balthazar opuścił dłoń, zerknął w trzymany w drugiej ręce skrypt.
— Nie, nie, to nie ta kwestia. Pan teraz mówi “Litości, straszliwy demonie!”, tak?
Bibliotekarz popatrzył na drugiego aktora z troską. Coś było nie tak, przecież to nie był żaden zastępca, tylko aktor, który miał grać w pierwotnym składzie. A tymczasem bez przerwy mylił rolę, cały czas przechodził do swojej ostatniej kwestii.
Audovald patrzył na to wszystko z niepokojem. Kiedy pierwszy raz zobaczył Balthazara, nie posiadał się z radości. Demon wyglądał, jakby żywcem wyjęli go ze sztuki - zgadzało się po prostu wszystko, zarówno fizjonomia, głos, jak i kostium. Teraz jednak reżyser widział, że w osobie Balthazara dostał trochę za dużo – demon był tak świetny w swojej roli, że aktor grający Grimalda zwyczajnie się go bał. Reżyser podszedł do niziołka, złapał go pod pachy i postawił na nogi.
— Chłopie, zbierz się! Jesteś aktorem, do kroćset! — powiedział, nachylając się do niego.
— Czy coś nie tak? — zapytał Balthazar, podchodząc bliżej.
Chciał dobrze, ale nie był to najlepszy pomysł. Aktor cofnął się, nastąpił reżyserowi na stopę, stracił równowagę. W ostatniej chwili złapał się stojącej obok dekoracji.
— Może… może przećwiczymy inną scenę, tak — zarządził w końcu reżyser. — Balthazarze, jeśli czujesz się na siłach, to weźmy się za następną scenę, tę na łące.
Bibliotekarz rzucił ostatnie spojrzenie drugiemu aktorowi, niziołek zadrżał.
— Skoro tak…


— No i co z tą drabiną?
Na środku sceny stało trzech robotników. U ich stóp leżało kilka zwojów liny i kołowrotki.
— Wsiąkła. Nie wiem, przeszukałem całe zaplecze i nie ma. Po prostu nie i tyle — Kolejny robotnik, dużo młodszy od pozostałych, wzruszył bezsilnie ramionami.
— Ta jest za krótka! — Najstarszy z trzech mężczyzn wskazał dłonią inną drabinę, opierającą się o pobliską ścianę. Przeczesał palcami włosy, zaklął. — No i co teraz? Nie zawiesimy tych chrzanionych kołowrotków! Niech ten ichniejszy inżynier powymyśla sobie jakieś inne rzeczy! — Rzucił pod adresem Nicolasa.
— Ale jak tego nie zrobimy, diablica z kurą nas prześwięci!
Robotnicy stali zafrasowani, nie potrafili wymyślić niczego sensownego, więc zwyczajnie trwonili czas, skrobiąc się po głowach i popatrując dookoła.
Aurora stała w kulisach, jej wzrok prześlizgiwał się od drabiny do niknących w ciemności pod sufitem metalowych przęseł. To na nich miały zawisnąć liny z kołowrotkami, jednak żaden z robotników nie byłby w stanie do nich bezpiecznie dosięgnąć używając tylko tej przykrótkiej drabiny. Na ziemi nie było ani jednego materaca - zdaje się, że wszystkie były potrzebne Xavierowi - więc wystarczył jeden nieostrożny ruch, by zwyczajnie skręcić kark. Łowczyni zastanowiła się chwilę, zmrużyła oczy. A potem podeszła do robotników.
— Proszę mi potrzymać tę drabinę — powiedziała. Mężczyźni jak na komendę rzucili jej zaskoczone spojrzenia.
— Ale ona jest za krótka, nie sięgnie tam.
— Ale ja sięgnę. Proszę się nie martwić.
Robotnicy popatrzyli po sobie. Zwątpienie wymalowane było na wszystkich twarzach, jednak nie mając innej alternatywy, zgodzili się na pomysł Aurory. Najstarszy z robotników szybko wytłumaczył kobiecie, gdzie przywiązać liny i jak zamocować kołowrotki. Łowczyni przerzuciła sobie ciężkie zwoje przez ramię, przypięła kołowrotki do pasa. Przez ten czas pozostali przenieśli drabinę i postawili ją na sztorc. Nie sięgała, więc nie było ją o co oprzeć. Mężczyźni musieli zwyczajnie ją trzymać i za nic nie dać się jej przewrócić.
— Panienka tam na siebie uważa! — Rzucił jej z dołu jeden z mężczyzn, gdy Aurora żwawym krokiem podążała w górę po drabinie.
Fizyka była jednak nieubłagana. Im wyżej wchodziła, tym bardziej ciężar łowczyni kołysał drabiną. Robotnicy zapierali się z całych sił, drewno zaczynało niebezpiecznie trzeszczeć. Aurora zwolniła. Kolejne kroki stawiała już z coraz większą rozwagą, ostrożnie, byle tylko utrzymywać środek ciężkości w tej samej osi. Drabina ponownie zatrzeszczała. Jeszcze dwa stopnie. Jeszcze jeden.
Łowczyni postawiła jedną stopę na najwyższym szczeblu, dołączyła drugą. Siedziała w kucki na samym szczycie drabiny, mentalnie przygotowywała się do iście kaskaderskiego przedsięwzięcia. Popatrzyła na wiszące jej nad głową metalowe przęsło. Napięła mięśnie i skoczyła.
Gwałtowny skok Aurory przeważył drabinę. Huknęło, drewno załomotało o deski teatru, robotnicy krzyknęli zaskoczeni.
— Ty, weszła tam! Dała radę! — Jeden z mężczyzn wskazał łowczynię palcem. — Brawo, panienko!
Aurora zaśmiała się, pomachała im, siedząc okrakiem na przęśle. Zdjęła z ramienia liny i zabrała się za montowanie kołowrotków.

Dzień przed premierą

Mattia usiadł ciężko na jakiejś skrzynce. Akurat miał chwilę przerwy i mógł odpocząć te kilka minut. A odpoczynek był mu potrzebny - reżyser Audovald nie miał litości, pędził wszystkich swoich nowych aktorów do pracy, ile tylko mógł. Astrolog nigdy nie interesował się nadmiernie teatrem, ale też nie dewaluował pracy aktorów. Jednak konieczność brania udziału w tych wszystkich próbach, pracy nad swoją rolą i ciągłego biegania po scenie, powtarzając coraz to nowe sekwencje - Mattia naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, jak koszmarnej ilości wysiłku to wymagało.
Siedział, miał pustkę w głowie. Jego wzrok leniwie przenosił się od osoby do osoby, które akurat przemieszczały się w jego polu widzenia. W pewnym momencie trafił na grupę niziołków niosącą beczkę.
Mattia uniósł brew, zerknął wyżej.
Na beczce stał Xavier. Śpiewał, dłonie miał wyciągnięte w pełnym dramatyzmu geście. Beczka kołysała się, niziołki taszczyły ją w pocie czoła. W końcu Xavier urwał gwałtownie frazę, jedną stopę oderwał od beczki, a następnie z emfazą runął wprost w przygotowane dla niego materace.
— Huh, nawet pada z godnością — zauważył Mattia.
— Co nie? Szkoda tylko, że tego upadku nie ma w skrypcie — dodał stojący obok Cahir.
Jak na potwierdzenie jego słów, przy Xavierze zaraz pojawił się Audovald, gniewnie wymachując bardowi nad głową wyświechtanym skryptem i gestykulując żywo. To był ostatni dzień prób. I skoro nawet Xavier sobie nie radził, to Mattia widział przyszłość tego przedstawienia w naprawdę ciemnych barwach.


Cervan z niepokojem robił obchód po teatrze. Do premiery nie zostało wiele czasu, a chociaż przygotowania szły pełną parą, mężczyzna naprawdę nie był pewien, czy wszystko się uda. Może nie powinien był angażować Gildii do pomocy rodzinie Gael? Może to jednak był błąd? Cóż, nie było sensu teraz nad tym dywagować – dał już swoje słowo, obiecał pomoc i jeśli okaże się, że wzięli na siebie więcej, niż mogą udźwignąć, będzie musiał ponieść tego konsekwencje. Bogowie mogliby ten jeden raz okazać się nieco bardziej litościwi...
Mistrz wszedł do pomieszczenia, w którym zespół krawiecki zajmował się kostiumami. Rozległy pokój zawalony był skrzynkami, z których wypływały zwały tiulu, satyny i tafty. Pod ścianami stały manekiny z gotowymi kostiumami, złote światło licznych lamp igrało w bogatych ozdobach. Na środku pomieszczenia stał ostatni manekin, jednak założony na niego kostium mocno odróżniał się od pozostałych. Przypominał bardziej obdarte, żebracze odzienie, mimo to klęczący przy nim Nikolai wydawał się pracować w skupieniu godnym projektowania królewskiej szaty. Wokół niego leżało kilka par nożyczek o fantazyjnych kształtach, jakieś wełniane motki, kilka uszytych z materiału kwiatków, obok stał też piecyk z żelazkiem i miska z wodą, w której smętnie pływała trójkątna gąbka. Cervan stał chwilę za plecami krawca, starając się wymyślić, do czego też muszą służyć te wszystkie sprzęty, jednak te rozważania do niczego go nie doprowadziły. Przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, zaskrzypiały deski.
— Jak idzie? — Odważył się zapytać.
— Kończymy — odparł Nikolai. Zaskakująco wyraźnie, biorąc pod uwagę to, że w ustach trzymał chyba z pięć szpilek. Sięgnął do miski, wyłowił gąbkę. Zmoczył nią kawałek materiału kostiumu, zaraz wrzucił ją z powrotem do wody, a potem wziął żelazko i starannie zaprasował kant. Syknęło, mokra plama zmieniła się w kłąb pary.
— Ta jest najtrudniejsza.
Cervan przekrzywił nieco głowę, otaksował wzrokiem bezkształtny “worek”. Nikolai jakby wyczuł to powątpiewające spojrzenie i odwrócił się do mistrza. Na jego wargach błąkał się lekki uśmiech.
— Zobaczy mistrz w trakcie przedstawienia. To będzie absolutny hit… jeśli oczywiście wszystko inne zadziała.
— Jeśli wszystko inne zadziała… — W zamyśleniu powtórzył za nim Cervan.

Premiera

Pierwsi widzowie kręcili się już po widowni. Mattia słyszał ich przez opuszczoną kurtynę. Dziwne, wydawało mu się, że będzie się bardziej denerwował, że trema przed występem nie pozwoli mu nawet nic zjeść tego dnia. Może uspokajała go ta absolutna pewność i opanowanie Isidoro, który również nigdy nie występował na scenie, a możliwe, że dostał nawet trudniejszą rolę, niż Mattia.
Scenografia była już gotowa. Astrolog złowił wzrokiem Syriusza niosącego gdzieś jakieś wiadro. Mężczyzna był ubrany od stóp do głów na czarno, jego barki i biodra ciasno oplatały paski uprzęży. Razem z Aurorą odpowiadał za oświetlenie w trakcie przedstawienia, a to wymagało wspinania się na rampę - konstrukcja z żelaznych przęseł znajdowała się nad sceną i nie należała do najbezpieczniejszych miejsc. Gdy Nicolas zobaczył, jak to wygląda, nalegał na dodanie tam kładek z desek, bo na siatkę zabezpieczającą nie wyrażono zgody. Wynalazca przejął się bezpieczeństwem dużo bardziej, niż sami zainteresowani – na Aurorze i Syriuszu całość jakoś nie robiła wrażenia, a konieczność noszenia uprzęży skwitowali lekkim zdziwieniem.
Cały zespół pracujący za kulisami również był już gotowy. Yuuki, Madeleine i Eugeniusz pilnowali, by dekoracje zmieniały się płynnie między kolejnymi scenami. Starszy cieśla ostatni raz sprawdzał, czy wszystkie liny dobrze trzymają, poprawiał jakieś węzły, tłumaczył coś jeszcze robotnikom. Yuuki wydawała się zupełnie rozluźniona i pogodna, zaś Mad siedziała na kawałku żerdzi, jednak sama jej obecność sprawiała, że robotnicy przyspieszali nieco pracę.
Tego astrolog nie mógł widzieć, ale domyślał się, że Tadeusz zapewne krząta się gdzieś na widowni, witając co bardziej znaczących gości i kierując tych mniej rozgarniętych do ich przydzielonych lóż.
Mattia wrócił za kulisy do głównej sali, w której siedzieli aktorzy. Isidoro też był już gotowy i właśnie grzecznie pochylał głowę, gdy Nova starannie rozczesywała mu grzywkę.
Ravi przestępował z nogi na nogę. Faun miał chyba najmniej wymagającą rolę, mimo to był najbardziej zdenerwowany z całej obsady. Mattia po prostu nie mógł wyjść z podziwu, że mężczyzna, któremu ręka nie drgnie przy opatrywaniu krwawych ran może się aż tak zestresować przed wyjściem do publiczności.
Zaraz obok stał Cahir – pojawiał się na scenie dużo później, ale widać i u niego zdenerwowanie robiło swoje. Szpieg zajął się wcieraniem kalafonii w podeszwy butów, monotonne zajęcie zdawało się pochłaniać go bez reszty.
Xavier siedział kawałek dalej razem z Kai. Oboje byli w szlafrokach i krzykliwym makijażu. Mattia zazdrościł im trochę przewiewnego i cienkiego stroju – on sam prawie się gotował w swoim, a Nikolai przecież naprawdę starał się, żeby nie przegrzał się od poduszek.
Balthazar przesunął cienką miotełką z piór po końcu rękawa, pozbywając się jakichś niewidzialnych kłaczków i paprochów. Jako jedyny nie musiał mieć dopasowywanego żadnego kostiumu - wybrał po prostu najbardziej szykowne odzienie ze swej garderoby i już był gotów. Pod brodą pyszniła mu się starannie nakrochmalona, śnieżnobiała kryza, zaś jego lejący się, czarny płaszcz podbity był od spodu karmazynowym materiałem – robił piorunujące wrażenie, gdy demon z emfazą go odrzucał, co czynił niemal w każdej scenie sztuki.
Z kącie pokoju stał Nicolas. Wynalazca mruczał coś do siebie, lekko gestykulował, zapewne powtarzając rolę. Widać, że Nicolas był przyzwyczajony do uczenia się wielu rzeczy, bo wszystkie swoje kwestie zapamiętał chyba już drugiego dnia prób. Inaczej miała się sprawa z samym poruszaniem się na scenie, ale i to udało się w końcu wyćwiczyć.
Taavetti zasiadał na jednym z krzeseł, obszyty gronostajem płaszcz spływał mu z ramion do samej ziemi. Szlachcic obracał w dłoniach złotą koronę, wzrok miał poważny i zamyślony. Naprawdę dziwnie wyglądał bez tego swojego charakterystycznego, pełnego wyższości uśmieszku i ciągłego unoszenia jednej brwi w nieco pogardliwym wyrazie.
Ignatius chodził po pokoju, nie mógł sobie znaleźć miejsca. Na jednym ze stolików położył swój skrypt. Co chwilę do niego podchodził, przerzucał parę kartek, zaraz go zamykał i wracał do spaceru.
W końcu drzwi do pokoju się otworzyły, do pokoju wszedł Audovald. Wszystkie spojrzenia momentalnie zogniskowały się na reżyserze. Niziołek kiwnął z namaszczeniem głową.
— Już czas.

Akt I

Trzeci gong wybrzmiał w korytarzach, jednak wszyscy widzowie dawno siedzieli już na widowni. W zalanej lodowatym deszczem Almerze brakło typowych dla uzdrowiska form spędzania wolnego czasu, toteż ludzie lgnęli do każdej możliwej rozrywki “pod dachem”. Wieść o spektaklu wystawianym przez osławioną rodzinę Gael przyciągnęła rzesze chętnych, a gdy okazało się, że rodzina dostanie wsparcie od Gildii, wyprzedały się nawet miejsca stojące.
Ostatnie szepty na sali ucichły, wraz z gasnącym światłem nie było już słychać nawet szelestu sukien. W panującej ciszy odezwały się pierwsze takty muzyki.
Kurtyna poszła w górę.
Z boku olbrzymiej, zaciemnionej sceny, kuliła się pojedyncza, drobna postać. Porywisty wiatr targał jej płaszczem, rzęsisty deszcz zalewał twarz. Bębny i talerze huczały, przywołując bijące co chwilę pioruny. Mimo to postać parła naprzód, podążający za nią snop reflektora ukazał, jak dopada do wrót opuszczonego zamku. Przemoknięty niziołek uwiesił się klamki, drzwi zaskrzypiały potępieńczo, wpuszczając go do środka. Zamknęły się za nim powoli, złowróżbny huk uciął szelest deszczu. Szalejąca burza pozostała na zewnątrz, już tylko głuche pomruki grzmotów świadczyły o tym, że wciąż tam jest i tylko czeka, aż niziołek opuści swe przytulne, bezpieczne schronienie. Czy jednak było ono takie bezpieczne…?
— Ach, wytchnienie! — zawołał aktor, zdejmując ociekający wodą kaptur. — Tutaj przeczekam straszną tę ulewę, która dopadła mnie, gdy po długich wojażach wracam już do domu. Rok mija, jak nie widziałem mej ukochanej żony, Madelgarde, i mych najdroższych synów, dzielnego Nitharda i nadobnego Floriberta.
Niziołek ściągnął z barków plecak, popatrzył na ruiny wokół.
— Mroczna ta siedziba, samotność i czas odarły ją z całego piękna. Nie będę jednak narzekał, skoro tak dobrze chroni mnie przed gniewem niebios. — Mężczyzna począł się rozpakowywać. Rozłożył posłanie na posadzce zamku, wyjął prowiant. — Ach, drwa mi trzeba! Jakże strawę ugotuję i płaszcz wysuszę, jeśli nijak ognia nie rozpalę? Wybacz mi, o prastary zamku, że na resztkę twych drewnianych mebli się połaszę.
Niziołek wstał, zaczął chodzić po rozległym pomieszczeniu. Łagodny snop światła z rampy podążał za nim, stopniowo ukazując widowni wnętrze opuszczonego zamku. Scena ruszyła, obracając się powoli, wciągając widzów w głąb mrocznych ruin.
Odrapane obmurowania, strzaskane kolumny i pokruszone schody straszyły nierównymi szczerbami. Stojące na postumentach lśniące zbroje zmieniły się w kupki rdzy, a zdobiące niegdyś ściany portrety były już tylko ciemnymi, zbutwiałymi plamami. Głębiej w zamku nie było już słychać burzy. Panowała tam ciężka i lepka cisza, przerywana jedynie głuchym echem kroków nierozważnego niziołka.
— Cóż to za dziwo? — Niziołek wskazał przed siebie, światło wspięło się po resztkach schodów, zatrzymało na olbrzymiej, glinianej donicy. Wszechobecną szarość ruin przełamała nagle intensywna czerwień tiulowych róż wylewających się obficie z ozdobnej misy. — Żywe kwiaty w tych ruinach? Och, jakże piękny jest ich kolor! Gdybym jeden z takich kwiatów podarował Madelgarde, na pewno ucieszy to jej serce!
Niziołek ruszył w stronę róż, rozbrzmiała orkiestra. Staccato smyczków, choć początkowo ciche, zapowiadało nadciągającą zgubę. Z każdym pokonanym przez niziołka schodkiem tempo rosło i rosło, dźwięki wspinały się po skali, ich coraz wyższy głos stał się panicznym krzykiem.
I stało się.
Niziołek zerwał różę, załomotały bębny, a scena zamieniła się w piekło. Czerwone światło zalało ruiny, siarkowy dym wypełnił krużganki. Wrota na piętrze rozwarły się z ogłuszającym hukiem, wśród snopów piekielnych iskier ukazała się mrożąca krew w żyłach, rogata sylwetka demona. Ktoś na widowni krzyknął. Balthazar szedł dostojnie, długi płaszcz wlókł się po podłodze, a starannie wypolerowane kopyta leniwie wybijały złowróżbny rytm.
— O, nieroztropny śmiertelniku! Chciwość twa będzie twoją zgubą! — ryknął demon, oskarżycielsko wskazując na kulącego się przy doniczce niziołka.
— Litości, straszliwy demonie! — krzyknął przerażony mężczyzna, ściskając w dłoniach pojedynczą różę. — N-nie wiedziałem, że zamek ten twoją jest siedzibą! O, wybacz mi, dostojny władco! Przed burzą chciałem się schronić, jednak jeśli nie chcesz mej tu obecności, zaraz ruszę dalej i nigdy więcej noga ma tu nie postanie! Zerwaną różę zaraz również oddam i…
— Głupcze! Cóż mi po tym, że siedzibę mą opuścisz albo różę oddasz? Od lat kwitła w zaklętej mej donicy, twe łapczywe dłonie w mig ją życia pozbawiły! Z zimną krwią zamordowałeś ten niewinny kwiat! Niefrasobliwość twa, jednakowoż, nie pozostanie bezkarną - oto ja, potężny Zarrozoth, wymierzę teraz sprawiedliwość!
— Iiik! — zapiszczał w panice niziołek, kuląc się jeszcze bardziej.
Balthazar wzniósł dłonie, ostre pazury rozbłysły na tle purpurowych świateł. Ich drapieżny cień otoczył niziołka niczym śmiercionośny potrzask.
— Odebrałeś mi mą własność! W zamian dasz mi to, co masz, a o czym jeszcze nie wiesz! Niech sam los zdecyduje o twej karze, niech zadziała święte prawo niespodzianki!
— O, ja przeklęty! — krzyknął w rozpaczy niziołek. — Bodaj mi się było nie urodzić, niż wpaść w demoniczne sidła!
— Sam żeś wszedł w nie przez swój brak umiaru! Uchodź teraz! Niechaj nie oglądam więcej twojej podłej twarzy, aż nadejdzie dzień zapłaty!
Mężczyzna w panice zerwał się spod donicy, zbiegł po schodach, potknął się i niemal runął na posadzkę. Wybiegł z zamku, goniony tubalnym śmiechem demona, ściskając w dłoni ową nieszczęsną, tiulową różę.


Światła zgasły, scena utonęła w mroku. Gdy wytężyło się wzrok, tajemnicze kształty przepływały w tle. Przez dźwięki orkiestry przebijało się szuranie i jęk zawiasów, gdy w pośpiechu zmieniano dekorację.
Rozbłysło słońce, zazieleniły się pagórki. Na przyzbie przytulnej, niziołczej norki siedziała korpulentna kobieta – w ramionach kołysała niemowlę, a u jej stóp bawiło się dwoje dzieci. Po drugiej stronie sceny, zza kulis wyszedł niziołek, w dłoni trzymał różę. Kobieta podniosła wzrok, na jej twarzy zakwitł uśmiech.
— Ach, Grimaldzie, mój najdroższy mężu! W końcu powracasz do domu z twych dalekich wypraw!
Kobieta wstała, jednak dzieci były szybsze.
— Tata! — zakrzyknęły razem i pobiegły, by rzucić się ojcu na szyję.
Grimald wyściskał swoich synów, przywitał czule żonę i wręczył jej różę.
— Nie było dnia, bym nie marzył o powrocie do domu! Miejsce niziołka jest z jego rodziną i nie powinien podróżować tyle w interesach! — Mężczyzna zwrócił uwagę na niemowlę. — Czyjąż to kruszynkę dostałaś do opieki? Czyż to dziecię naszych sąsiadów, Underburrowów, czy też siostry twojej, Fridoliny?
Madelgarde uśmiechnęła się.
— Nie było cię wiele miesięcy. Gdy wyjeżdżałeś, nie wiedząc o tym, zostawiłeś mnie brzemienną. Oto nasza upragniona córka, Primrose!
Jednak zamiast oczekiwanej radości, groza odmalowała się na twarzy Grimalda. Złapał się za głowę.
— Nie! Cóż za straszliwa klątwa! O, najdroższa Madelgarde, usiądź i posłuchaj! Poznaj powód moich łez!
Oboje przeszli na bok sceny, usiedli na przyzbie. Grimald westchnął ciężko, głos łamał mu się z rozpaczy:
— Gdym wracał już w rodzinne strony, wpadłem w pułapkę okrutnego demona. On to przeklął mnie i zażyczył sobie, bym oddał mu to, co posiadam, a jeszcze o tym nie wiem! — Mężczyzna zsunął się z siedziska, upadł na kolana i zaniósł się szlochem. — Nasza najdroższa córeczka, światło naszego życia, przeznaczona jest bezdusznemu Zarrozothowi, który wyciągnie po nią swe chciwe łapy, gdy nadejdzie czas!
— Cóż mówisz, mężu! — Madelgarde uklęknęła przy nim równie przerażona. — Ach, okrutny losie! Dni naszego szczęścia są już policzone, zegar przeznaczenia tyka! Jedyne, co nam pozostało, to otoczyć nasze dziecię troską i miłością. Niech chociaż te krótkie lata swego dzieciństwa przeżyje w szczęściu, skoro dola tak ciężka ją czeka!


Cienka kurtyna osłoniła scenę, słońce na moment czmychnęło za kulisy. Dekoracje ponownie zaszurały. Dom niziołków zniknął, zastąpił go niewielki pagórek i już po chwili widzowie oglądali umajoną wielobarwnymi kwiatami łąkę.
Ignatius wszedł na scenę w podskokach, pod pachą niósł puchaty koc w czerwoną kratkę. Prosta, zgrzebna koszula, do tego spodnie ogrodniczki i bose stopy sprawiały, że chłopak spokojnie mógł uchodzić za niziołka. Ignatius odwrócił się z szerokim uśmiechem na twarzy, pomachał w stronę kulis.
— Chodźcie, chodźcie! — Zawołał, potem rozwinął i rozłożył na trawie koc.
Zaraz zza kulis wyszedł Mattia. Szedł spokojnie, wypchane pakułami poduszki imitowały kryjący się pod koszulą brzuch. Jego krągłość podkreślała jeszcze stercząca na środku klamra paska, podtrzymującego spodnie z łatami na kolanach. “Bożyszcze kobiet” w sztuce było robione pod gusta niziołczyc, im zaś kolana miękły na widok mężczyzny dobrze odżywionego, zdolnego poradzić sobie bez marudzenia z obiadem z czterech dań i deserem.
Mattia podszedł bliżej, postawił niesiony koszyk na kocu i zaraz sam też usiadł.
— Primrose! — zawołał, gdy Ignatius usiadł wraz z nim na kocu.
Spomiędzy kulis wyszedł Isidoro. Błękitna sukienka ledwo zakrywała mu kolana, zaś zaprojektowane przez Nikolaia zakładki z materiału imitowały mały, dziewczęcy biust. Grube wstążki spinały włosy astrologa w dwa symetryczne kucyki. Na głowie kwietny miał wianek, w ręku zielony badylek. Przed nim bieżył iluzoryczny baranek, a nad nim latał motylek.
Grający Primrose Isidoro usiadł pomiędzy swymi braćmi – krągłym i powabnym Floribertem, i dużo szczuplejszym, acz zwinniejszym od niego Nithardem. Trójka niziołków od razu zajęła się zawartością przyniesionego przez Floriberta koszyka. Wyciągnęli z wnętrza drewniane talerze i upieczone przez matkę ciasto. Zaraz pojawiły się też kubki, Primrose otworzyła butelkę soku z malin i nalała go swoim braciom. Piknik trwał w najlepsze, niziołki śmiały się, rozmawiały o ostatnich zbiorach, o przepisach na kruche ciasteczka i przyjemnej, letniej pogodzie.
Idylliczna scena miał się jednak ku końcowi. Słońce nieco przygasło, schowało się za chmurami. Porywisty wiatr rozwiał grzywkę Primrose.
— Cóż się dzieje? Czy to deszcz idzie? — Zapytał grający Floriberta Mattia.
Nadciągało jednak coś o wiele gorszego, niż deszcz. Tony orkiestry sposępniały, wesoła melodia fletów płynnie zmieniła się w urywane takty smyczków znane z ruin zamku. Na łąkę padł cień przerażającej, rogatej sylwetki, a których kwiatów sięgnął, te zamykały ze strachu swe barwne kielichy. Balthazar wyłonił się zza pagórków w całym majestacie swej demonicznej postaci, w otoczeniu popielnego oparu i parzących iskier.
— Co to za pokraczna maszkara! — wykrzyknął Nithard, podrywając się z koca. — Stańcie za mną, Primrose i Floribercie, ja was obronię! — Ignatius przytomnie sięgnął po pustą już butelkę po soku, chwycił ją niczym pałkę, od razu gotowy do walki z demonem.
— Odstąp, dziecko. Nie w twej mocy leży, by wyzwanie rzucić przeznaczeniu.
— O jakim przeznaczeniu mówisz, demonie? — włączył się Floribert, również zasłaniając sobą Primrose. Demon wpatrzył się w niego uważnie, pokiwał głową.
— W twarzach waszych poznaję rysy tego, co krzywdę mi wyrządził. — Balthazar podszedł bliżej, jego czarny płaszcz zakrył pół pagórka. — Ojca swego spytajcie, jak grabieży w zamku mym dokonał. Lata temu chciwe jego ręce odebrały moją własność. Zapłacić za nią miał, jednak do tej pory zwlekał, aż sam przybyłem, by rachunek ten uregulować.
Niziołki popatrzyły po sobie zaskoczone.
— Jakże ojciec nasz miałby się dopuścić kradzieży?
— Jeszcze w zamku demona?
— Niemożliwe!
Zarrozoth żachnął się.
— Niemądre dzieci! Niechaj ojciec sam wam to opowie. O, już tu bieży! Wie, cóż ciemność ta zwiastuje; wie, że czas zapłaty nadszedł!
Na polanę wpadł Grimald, zaraz za nim podążała Madelgarde.
— O nie! — zakrzyknął niziołek. Podbiegł bliżej, stanął między swymi dziećmi i demonem. — Błagam! Jeśli tylko krew gniew twój może ukoić, weź tedy moje życie! Zostaw jednak Primrose w spokoju, ona niczym ci nie zawiniła!
— Primrose? — Balthazar przeniósł wzrok na obejmowanego przez Madelgarde Isidoro. — A więc to dziecię jest tym, co miałeś, a jeszcze o tym nie wiedziałeś? Ha, los przednio z ciebie zakpił! Tak, jak ty zabrałeś moją różę, tak teraz ja zabiorę twoją!
Zarrozoth wyciągnął szponiaste ręce, płomienne iskry rozbłysnęły między palcami. W takt huczących nagle bębnów, Primrose uniosła się w powietrze, wyrwana gwałtownie z objęć matki.
— Aach! Pomocy! — zawołał Isidoro.
— Nie, Isi… Primrose! — Mattia poprawił się w ostatniej chwili, wyciągając desperacko rękę, starając się złapać drugiego astrologa.
Nithard nie czekał, zważył butelkę w dłoni i natarł z bojowym okrzykiem na Balthazara. Ten tylko się roześmiał, machnięciem ręki posłał Ignatiusa w trawę. Primrose szarpała się w magicznym uścisku, jednak wszystko na próżno. Już po chwili była w łapach Zarrozotha, jego długi płaszcz owijał ją niczym kokon.
— Teraz dług jest spłacony. Ciesz się, że za zwłokę nie pobieram należnej mi rekompensaty!
Demon zniknął w siarkowych oparach, ale choć na polanę zaraz powróciło słońce, jego okrutny śmiech wciąż wybrzmiewał w powietrzu.
— Primrose! Nasza Primrose! Zabrana przez tego plugawca! — zawodził Grimald, obejmując łkającą żonę.
Nithard pozbierał się szybko z trawy:
— Nie bój się, ojcze! Odzyskamy naszą siostrę!
— Och, najdroższy synu! Nie wiesz, co mówisz! Zarrozoth nie ma serca, a jego moc magiczna jest wielka. Nie w niziołczej mocy paktować z tym okrutnikiem! Siostra twa… Już niby martwa jest… — Głos Grimalda się załamał, on również zaczął płakać.
— To niepodobne… — odezwał się Floribert. — Czy ucho mnie nie zmyliło? Czy demon naprawdę życia zażądał w zamian za jedną różę?
— Tak właśnie było, mój Floribercie. Zarrozoth zdolny jest tak straszliwy wyrok wydać i wartość zwykłego kwiatu zrównać z życiem niziołka.
— Nie można godzić się na tę niesprawiedliwość. Ojcze! Może i nie jest w mocy niziołka, by paktować z demonem, ale niepodobna nam siedzieć z założonymi rękami, pochować siostrę jeszcze za życia! Nithardzie, czy zgodzisz się ze mną? Czy w tym trudnym zadaniu staniesz u mego boku?
Nithard skinął głową z zapałem.
— By odzyskać naszą Primrose, jestem gotów iść na koniec świata!
— Udajmy się tedy do wiedzącej! Niechaj jej mądrość powie nam, co czynić w tej sprawie!


Światła znów zgasły, kryjąc w mroku całą scenę. Odezwały się dziwne, egzotyczne dźwięki okaryny i ksylofonu, w tle szurały dekoracje. Po chwili widok wypełniło mdłe, zielonkawe światło, którego miękki poblask rozpraszał się we wszechobecnej mgle. Tu i tam, z zalanej gęstym błotem ziemi, wystawały pojedyncze, powykręcane drzewa.
Nithard i Floribert szli mozolnie przez bagna, ostrożnie stawiając bose stopy na wystających ponad wodę kępach mchu. Rozglądali się, jednak na obu twarzach malowało się zagubienie.
— Jak wiedzącą odnajdziemy, skoro nie wiemy nawet, gdzie w tych bagnach można znaleźć jej siedzibę?
— Ponoć wiedząca sama przybywa do tych, którzy rady jej szukają. Nasza sprawa prawą jest, toteż wierzę, że wiedząca wkrótce nam się ukaże.
Początkowo nikt z widowni nie zwrócił uwagi na dwie postaci, których sylwetki okrywał bagienny opar. W pewnym momencie jednak rozwiał się nieco, ukazując Nagę i Raviego stojących na uboczu, zasłoniętych przed wzrokiem niziołków. Naga przyodziana była w jasną, powłóczystą szatę kryjącą niemal całą jej sylwetkę sprawiając, że przypominała jakąś marę lub upiora. Dla kontrastu, postać Raviego obleczona była w ciemny, sztywny materiał, odstający w okolicach stawów, co do kompletu z rogami mężczyzny dziwnie upodabniało go do powykręcanego drzewa.
Wiedząca zastanawiała się, jej dłoń wyciągnięta była w stronę błądzących mężczyzn. Widać w końcu jednak podjęła decyzję. Odezwała się do swego towarzysza.
— Pójdźmy. Niechaj poszukujący już dłużej nie szukają, niechaj usłyszą prawdę, której tak potrzebują.
— O, bracie, cóż to za straszliwe moczary! Opar ten przegniły rozstępuje się niespodzianie, niby przedziwna kurtyna! Ach, kto się tu zbliża!
— Któż przybywa do mej samotni, któż przerywa ciszę tej ostoi! — Głos Nagi był głośny, potoczysty. Egzorcystka władczo wyciągnęła rękę, siedzący na jej ramieniu kruk rozłożył groźnie skrzydła, krzyknął przeszywająco.
— Bądź pozdrowiona, wiedząca Dhyhdialae, i ty, jej wierny towarzyszu, niemy Mukhizie! — Zaczął Floribert. — Wybacz, że niepokoimy was w tej samotni. Jam jest Floribert, oto mój brat Nithard. Siostra nasza, Primrose, została porwana przez okrutnego demona, Zarrozotha. Pragniemy wyrwać ją ze szponów tego potwora, jednak siły nasze są zbyt małe, by stawić czoła demonowi. Dlatego pragniemy zasięgnąć twej rady, o wiedząca, byś powiedziała nam, jak demona tego pokonać i siostry życie uratować.
Siedzący na ramieniu Nagi kruk ponownie krzyknął złowróżbnie. Egzorcystka przybrała smutną, zaniepokojoną minę. Od strony orkiestry odezwały się ciche, zalęknione tony ksylofonu.
— Straszliwa to tragedia spadła na wasze młode barki i rację macie, że jedynie we dwójkę ciężaru tego nie podźwigniecie. Wielu mówi, że niziołki to najsłabsze spośród stworzenia. Nie mają elfiej magii, nie mają gracji trytonów, ani krasnoludzkiej siły. Brak im ludzkiego uporu i ognia, którym władają smoki. Ale bogowie, w swej mądrości, nie pozostawili tego ludu na zatracenie. Dali im serca tknięte blaskiem słońca, na których ciepło i otwartość nikt nie pozostaje obojętnym. To właśnie jest odpowiedź na wasze pytanie. — Naga wyciągnęła w górę dłoń, podkreślając wagę słów. — Udacie się do krajów ludzi, elfów i trytonów. Tam będziecie prosić o pomoc, by wraz z wami na wyprawę udał się książę każdego z tych ludów. Za każdym razem próbom będziecie poddani. Jeśli jednak wasza wola jest silna, jeśli miłość do siostry prawdziwa, każdej z prób podołacie i przed obliczem Zarrozotha dobrze uzbrojeni staniecie. Jeśli jednak w sercach waszych męstwa zabraknie, los gorszy od śmierci zgotuje dla was przeznaczenie. Zastanówcie się więc dobrze, czy sił wam na to starczy, czy zgryzot chcecie dodać swym rodzicom. Jedną pociechę już przecież stracili, niepodobnym byłoby, aby całą waszą trójkę żegnać musieli.
— Serca nasze mężne, lęku nie znają! — zawołał Nithard.
— Dziękujemy ci za twą radę, wiedząca Dhyhdialae, dziękujemy i za ostrzeżenie. Jednak moje myśli zgodne są z Nithardem - nie możemy siostry zostawić na pastwę okrutnego Zarrozotha. Nasze życia od kołyski są splecione, niepodobnym dla nas jest, by pozostać wśród swoich, gdy jedno z nas w niewoli cierpi.
Wiedząca pokiwała z namaszczeniem głową.
— Skoro taka wasza decyzja, niechaj tak będzie. Udajcie się wpierw do królestwa ludzi. Ja zaś będę mieć was w pamięci i polecę imiona wasze bogom, niech mają was w swej opiece i przychylnym okiem spojrzą na starania.
Nithard i Floribert skłonili się wiedzącej. Znów podniósł się mleczny opar, zasłaniając Nagę i Raviego, a światła z rampy stopniowo przygasały, otulając scenę mrokiem.
Purpurowa kurtyna zjechała w dół, złote frędzle zamiotły podłogę. Na widowni zapalono światła - oto wśród gromkich braw skończył się akt pierwszy.

Akt II

Zamek Zarrozotha, choć zrujnowany, zawierał nieco pomieszczeń, w których można było wygodnie spędzać czas i mieszkać. Demon zabrał swój nowy nabytek do jednego z takich właśnie miejsc - niewielkiego, przytulnego salonu. Centralną jego część zajmował kominek, w którym Zarrozoth jednym gestem rozpalił ogień, zaraz obok znajdował się też miękki fotel, w którym to demon wygodnie się rozparł. Primrose stała nieco z boku, z przejęciem mnąc róg sukienki.
Niewygodna cisza się przedłużała, demon skubał w zniecierpliwieniu brodę.
— Ach, cóż za kłopot, cóż za pech! Winienem był tamtego dnia złodzieja precz przepędzić i o jego zuchwalstwie zapomnieć, jednak w gniewie swym przeznaczenie samo na sędziego wezwałem, do prawa niespodzianki się uciekając. Gdyby tylko tamtemu złodziejowi suka się oszczeniła, miałbym przynajmniej psa, który przychodziłby na zawołanie i ufnie nadstawiał łeb swój do głaskania. Ale nie! Los ze mnie zakpił, wybierając niziołcze dziecię jako mą zapłatę. — Zarrozoth westchnął przeciągle, ucisnął palcami kąciki oczu. Odezwał się głośniej. — Primrose! Czy jak cię tam zwą!
Isidoro drgnął, z przestrachem zerknął na Balthazara, ale zaraz spuścił wzrok. Demon prychnął, poirytowany.
— Zbliż się, dziecko! I zostaw tę sukienkę – zaraz podrzesz materiał i nie będziesz mieć w czym chodzić. Ja odziewać cię nie będę, już wystarczającym jesteś mi kłopotem!
Grający Primrose Isidoro puścił materiał i krok za krokiem, powoli, podszedł do Balthazara.
— Ładne w tobie tylko imię, reszta twej postury słaba jest, nikczemna. Bić się nie potrafisz, magią też nie władasz. Siły w twym ramieniu brak, nawet dziki ogr byłby od ciebie przydatniejszy. Los zdecydował jednak, że do mnie masz należeć. Jak mi się przydasz, dziecko? Co ktoś taki, jak ty, może zaoferować komuś takiemu, jak ja? — Zarrozoth podkreślił ostatnie słowa, wskazując na swą majestatyczną sylwetkę.
Primrose przestąpiła z nogi na nogę. Odruchowo sięgnęła do rąbka sukienki, ale zaraz się zreflektowała.
— Umiem piec ciasta.
— Ha, to dopiero żart! I cóż wiejskie dziecko, które świata poza swoją chatką nie widziało, może przygotować dla podniebienia smakosza? Na jedno me skinienie, dżiny z dalekich krain przybędą, by zastawić stół mój najbardziej wymyślnymi z egzotycznych potraw. Jakiż to dzieło kulinarne możesz temu przeciwstawić?
— Biszkopt babci Sophie — odparła Primrose.
Zarrozoth zamilkł na dłuższą chwilę, wpatrywał się w Primrose, a potem wybuchnął śmiechem.
— Niechaj tak będzie. Zobaczmy tedy, co są warte owe niziołcze wypieki.


Scenę ponownie rozświetliły światła z rampy. Tym razem historia przeniosła się znów do Nitharda i Floriberta, którzy to dotarli do pierwszego punktu swej wyprawy - królestwa ludzi.
Rogi i tuby zadęły w uroczyste, dostojne tony. Sala tronowa władcy opływała w złoto i błękity. Na środku, na podwyższeniu, znajdował się majestatyczny tron, na którym zasiadał król. Srebrzysta broda spływała mu na pierś, zaś skronie zdobiła masywna, złota korona, której ciężar zdawał się przyginać nieco jego dumną głowę. Przez sztuczną brodę, zwały purpury i gronostajów trudno było w ogóle poznać, że to młody Belmaro wcielał się w postać starszego króla. Szpaler odzianych w lśniące zbroje gwardzistów okalał tron z obu stron, ich ozdobne halabardy migotały w blasku świateł.
U stóp tronu stali Nithard i Floribert. Niziołki skłoniły się głęboko władcy, ten pozdrowił ich gestem dłoni. Floribert począł przedstawiać królowi sprawę:
— Jaśnie Panujący Królu Utherze! Jam jest Floribert, oto brat mój, Nithard. Przybywamy do Waszej Mości w wielkiej potrzebie. Straszliwy demon, Zarrozoth, porwał naszą najdroższą siostrę, Primrose. Wydarł ją wprost z objęć matki i przetrzymuje teraz w swej plugawej siedzibie. O Jaśnie Panujący! Przez wzgląd na przyjaźń między niziołkami i ludźmi, prosimy cię o pomoc w naszej wyprawie! Wiedząca Dhyhdialae w swej mądrości objawiła nam, że jedynie z pomocą mężnego syna twego, księcia Arthura, sił nam starczy, by naszą ukochaną siostrę wyrwać z łap Zarrozotha.
Uther pokiwał głową i uciszył Floriberta władczym gestem.
— Wraże miano tej podłej istoty jest mi dobrze znane. On i jego plugawe kohorty, terroryzują okolice zrujnowanego zamku, który wybrali sobie na swe potworne leże. Ziemia to niczyja, toteż nie w mej mocy leży zaprowadzenie tam porządku. Jednak jeśli cna niewiasta dostała się w szpony demona, królestwo ludzi nie pozostanie biernym! Nie w naszej to naturze, tchórzliwie pomocy odmawiać i liczyć na to, cóż za zyski działanie nasze może przynieść. Trapi mnie tylko jedna rzecz… — Król efektownie zawiesił głos, wsparł podbródek na przystrojonej złotem dłoni. — Mówisz, iż potrzebna jest pomoc mego mężnego syna, księcia Arthura.
— Owszem, Panie. Wiemy, że prosimy o wiele, jednak...
Uther ponownie uciszył go gestem. Skinął na jednego z gwardzistów.
— Przyprowadźcie mi Arthura!
Gwardzista skłonił się i zniknął za kulisami. Po chwili na scenie pojawił się sam książę.
Nicolasa ledwo dało się poznać w nowej roli.
Jego zmierzwione zazwyczaj włosy zostały gładko i szykownie zaczesane, zaś skronie ozdobiono prostym, delikatnym diademem, lśniącym od srebra i szafirów. Długi, srebrzysty płaszcz spływał z jego ramion, zaś sylwetkę obleczono w dopasowany, dwurzędowy wams przywodzący nieco na myśl wojskowy mundur. Najniezwyklejszym elementem był jednak wąski rapier o rozbudowanym, ozdobnym koszu, który ciążył wynalazcy przy biodrze.
Nicolas postąpił kilka kroków na scenie, pochwa rapiera obijała mu się o cholewę buta. Wynalazca miał spuszczony wzrok i trudno było powiedzieć, czy jest tak zdenerwowany, czy oślepia go padający wprost na niego pionowy słup światła. Audovald miał rację, wycofany Nicolas idealnie nadawał się do roli księcia Arthura, którego można opisać wieloma słowami, ale “mężny” nie było pierwszym, które przychodziło na myśl.
— Syn mój tchórzliwy, niegodny cnót rycerskich — zaczął król, wskazując na swoje dziecko. Arthur jeszcze bardziej skulił się w sobie. — Nie wątpię w wielką mądrość wieszczki Dhyhdialae, jednakowoż sądzę, że sprawie waszej lepiej pomógłby zastęp ciężkozbrojnych rycerzy, nie zaś jeden książę, który dobyć własnego miecza nieskory.
— Czyż doprawdy obecność ma jest tu konieczna? — odezwał się książę, zwracając się w stronę kulis, jakby już chcąc zejść ze sceny tą samą drogą, którą na nią wszedł.
— Jest konieczna. Czy słyszałeś, synu? Dwóch tych niziołków, choć żaden broni nie dzierży, podjęło się heroicznego zadania, by siostrę swą z łap demona wydrzeć. Moją wolą jest, byś wraz z nimi na tę wyprawę się udał — Przerażenie zakwitło na twarzy Nicolasa. — I nie wracał na te ziemie, póki zadania tego nie wypełnisz.
— Ojcze! Cóż to za okrutny rozkaz? Czy moje życie nic dla ciebie nie znaczy?
— Znaczy więcej, niż me własne! — Uther uniósł się z tronu, w jego głosie zadźwięczały emocje. Mattia pokiwał w duchu głową – Taavetti naprawdę się teraz wczuwał, oczy widowni były zwrócone tylko na niego. — Jesteś przyszłością tego królestwa, jednak serce twe wciąż tonie w ciemności strachu i zwątpienia. Na tej wyprawie dowiedziesz, żeś ulepiony z lepszej gliny, że dłonie twe godne są dzierżyć ster królestwa!
— To zadanie… Nie sądzę, bym był w stanie mu sprostać, na pewno znajdzie się ktoś lepszy ode mnie… — zaczął ponownie książę, jednak król uderzył dłonią w oparcie swego tronu - złote pierścienie zadźwięczały o metal.
— Dosyć tego! Jak rzekłem, tak będzie! Idź już, męstwa swego dowiedź i wróć do mnie z podniesionym czołem!


Światła zgasły. Melodia orkiestry płynnie przeszła od dostojnych dźwięków skrzypiec i rogów do łagodnych, śpiewnych melodii fletów i harfy.
Trójka śmiałków podążała przez gęsty las. Na przedzie szedł Nithard wraz z Floribertem, zaraz za nimi, ociągając się nieco, podążał książę Arthur. Scena obracała się powoli, dając wrażenie, jakby sam las przesuwał się wokół bohaterów. W pewnym momencie coś zamajaczyło wśród drzew, jakiś jaśniejący obiekt. Arthur zatrzymał się.
— Ach, los drwi ze mnie! Jeśli mnie wzrok nie myli, oto i Excalibur! Legendarny miecz ten do pierwszych władców królestwa należał, mocą bogów zaś zaklęty został i na wieki wbity w kamień. Tylko ten, którego serce jest mężne i czyste, miecza tego dobędzie.
Scena obróciła się do końca, oczom widowni ukazał się potężny blok granitu, w którego szczyt wbito prosty miecz. Światło padało na klingę, upodabniając ją do zbłąkanego promienia słońca.
— Wieki minęły, stal jednak jest bez skazy, śladem rdzy nie skalana…
Arthur podszedł bliżej, wyciągnął dłoń, zaraz jednak ją cofnął. Odwrócił się od miecza, jego barki obwisły, przygniecione smutkiem.
— Chodźmy stąd. Wielu próbowało dobyć miecza, wielu mężnych i cnych rycerzy, jednak nikomu się to nie udało. Teraz miecz ten zapomniany tutaj tkwi… Chodźmy! Tylko czas tracimy.
To mówiąc ruszył przed siebie ostrzejszym krokiem, Nithard złapał jednak jego płaszcz.
— Czy słyszycie? Cóż to za dźwięk się zbliża?
Cała trójka zamilkła. Gdzieś na granicy słyszalności odezwały się bębny, ich dźwięk przypominał tupot stóp i przybliżał się w zastraszającym tempie, zagłuszając flety. W jednej chwili spokój leśnych ostępów ustąpił chaotycznemu tumultowi, gdy scenę wypełniły drobne postaci o wymalowanych, zamaskowanych twarzach. Ubrane były w brudne, obdarte stroje, a w każdej chudej łapie tkwiła włócznia, albo przerdzewiały miecz.
— O nie, to gobliny!
— Chcą nas pożreć żywcem!
Niziołki przypadły do siebie w przestrachu, nawet nieustraszony Nithard miał nietęgą minę. Mimo to podniósł z ziemi kij, stanął pomiędzy goblinami i Floribertem.
Nicolas niewprawnie dobył rapiera. Ostrze zaklinowało się na chwilę, zazgrzytało w rytm niespokojnego stacatto smyczków. Książę wyciągnął broń w stronę przeciwników, jednak jej koniec kołysał się niepewnie.
— O-odstąpcie! — zawołał, w jego głosie dźwięczała raczej prośba, niż groźba bądź rozkaz.
Najbliższy goblin zaśmiał się tylko ohydnie i potrząsnął drewnianą włócznią. Stwory zaczęły zbliżać się do śmiałków, zacieśniać krąg. Znikąd nie było ratunku, sprawa była przesądzona.
Jeden z goblinów rzucił się na Arthura. Książę spróbował sparować pchnięcie miecza, chybił jednak, rapier wyleciał mu z ręki i zniknął gdzieś w zaroślach. Drugi goblin zaatakował niziołki. Jedno cięcie skróciło trzymany przez Nitharda kij o połowę.
— Aaa! Ratuj nas, Arthurze! — zawołał w panice Floribert, gdy kolejne gobliny próbowały dopaść jego i brata.
Nicolas stanął między skulonym Mattią i Ignatiusem, a grupą przebranych za gobliny niziołków. Rozłożył ręce, srebrzysty płaszcz rozpostarł się niczym skrzydła.
— Zatrzymam ich! Wy tymczasem uchodźcie!
— Jak chcesz walczyć, skoro nie masz broni? — krzyknął Nithard.
— Nie dbam o to! Wy jednak dalej iść musicie, siostrę z łap demona wyswobodzić!
— Oszalał! — Zauważył przytomnie Mattia.
Mimo odważnych słów, książę był nie mniej spanikowany, niż niziołki. Cofał się razem z nimi, w końcu niemal potknął o kamień, w który wbity był Excalibur. Arthur przeniósł wzrok od niziołków, do goblinów i w końcu na sam miecz.
— Dopomóżcie mi, przodkowie! — krzyknął i położył rękę na rękojeści.
Huknęło, błysnęło. Ostrze wysunęło się gładko ze skały, rozpaliło niebiańskim ogniem. Arthur wzniósł Excalibura nad głowę, oślepiając blaskiem gobliny. Stwory piszczały i skrzeczały, zasłaniając głowy, młócąc łapami, gdy w popłochu zderzały się ze sobą, usiłując uciec. Las w okamgnieniu opustoszał, a po grupie ohydnych goblinów pozostały tylko pogubione w panice dzidy i przerdzewiałe miecze. Bębny umilkły, na scenie zapadła cisza.
Arthur z niedowierzaniem patrzył na wyciągnięty z kamienia miecz.
— Jakże to… miecz, który tylu cnych rycerzy odrzucił, w me niegodne ręce trafił…
— Własną piersią przed zagrożeniem chciałeś nas osłonić. Za dwa ledwie poznane niziołki, życie gotowy byłeś oddać. Czynem, nie słowem, dowód dałeś, że serce twe jest mężne, godne legendarnego Excalibura.
Książę milczał, milczenie to było jednak bardziej wymowne, niż najbardziej kwieciste przemowy. Nicolas zważył lśniącą stal w dłoni, wyprostował w końcu ramiona, a na jego twarzy wykwitł uśmiech. Z którejś loży odezwało się rozmarzone westchnienie jakiejś damy.
— Pójdźmy — odezwał się Arthur, jego głos nie miał już nawet śladu dawnej niepewności. — Droga nasza wciąż daleka, a siostra wasza już za długo jest w niewoli.


Światło zgasło, mechanizm sceny zaterkotał. W nagłej ciemności ledwo było widać jasną plamę kamienia zjeżdżającego za kulisy. Ponownie błysnęły światła, a historia przeniosła się do zamku Zarrozotha.
Tym razem widzowie mieli okazję zerknąć do kuchni, w której Primrose krzątała się, przygotowując jakieś ciasto. Z boku sceny, w przylegającym pomieszczeniu, stał sam władca zamku, wyraźnie zdenerwowany i zafrasowany. Chodził tam i z powrotem, jego długi płaszcz furkotał i drgał.
— Niedoczekanie. Po prostu niedoczekanie. Jeszcze niedawno, to niziołcze dziecię bało się podnieść na mnie wzrok, teraz zaś panoszy się po mym zamku, niby we własnej posiadłości. Służące mi chochliki i koboldy, do tej pory las patrolowały, zagrożenia dla mej samotni wypatrując, teraz zaś biegają w tę i nazad z koszykami, by dla Primrose jagód i poziomek przynieść.
Demon przystanął, skrzyżował ręce na piersi. Odetchnął głęboko i jeszcze mocniej zmarszczył brwi.
— Prawdą jednak jest, że jakiekolwiek ciasto Primrose wyjmie z pieca, smak jego godny jest cesarskiego podniebienia. Niemożliwym jest, by nędzne pacholę takich cudów z tortownicą dokonało, niechybnie więc moce magiczne muszą być w to zaangażowane. — Demon zamilkł na chwilę, namyślając się. — Otruć mnie chce! Piecze swe ciasta, czujność mą próbując uśpić, by w decydującym momencie biszkopt swój nie miodem i wywarem z malin nasycić, lecz amigdaliną! Mordercza ta substancja w pestkach jabłek się znajduje, zaś jeśli policzyć, ile blach szarlotki Primrose już dla mnie upiekła, pułk wojska mogłaby pestkami wytruć! Ach, los doprawdy kpi ze mnie, bym we własnym domu trucicielki się wystrzegał! Nie, tak na pewno nie będzie. Zakradnę się teraz do kuchni, by na własne oczy zobaczyć ową niziołczą magię.
To mówiąc, Zarrozoth ostrożnie podkradł się do drzwi kuchennych, dźwięcząc kopytami po posadzce. Primrose zdawała się nie zwracać na to uwagi, pochłonięta zupełnie przygotowywaniem ciasta. Demon zajrzał do środka pomieszczenia.
— Wydaje się… jakby nic podejrzanego się tu nie działo… — Zarrozoth wychylił się mocniej, starając się dokładniej zobaczyć, co się dzieje w kuchni.
— Możesz wejść, jeśli taka twoja wola — odezwała się nagle Primrose, a demon drgnął zaskoczony.
— Ach, ma obecność ujawniona! — rzucił w stronę widowni, a następnie zwrócił się do Primrose. — Jako pan tego zamku przybyłem skontrolować, jak się ma proces wypiekania mojego dzisiejszego deseru — powiedział władczo, wkraczając do kuchni.
— Ależ doskonale! Czy choć raz się zdarzyło, by deser przeze mnie przygotowany nie odpowiadał twoim gustom? Jeśli jednak pieczę chcesz sprawować nad każdym z etapów pieczenia, podejdź tedy, a cały proces ci przedstawię.
Zarrozoth ponownie zwrócił się do widowni:
— To szansa! Skoro sama chce, bym jej na ręce patrzył, zgodzę się i wnet będę wiedział, czy czegoś podejrzanego do ciasta nie dodaje!
Demon wszedł do środka, zajrzał do wnętrz ustawionych na stole misek.
— Ciasto już stygnie. Teraz czas nam polewę do niego zrobić. Podaj mi moździerz i cukier - zetrzemy go zaraz na gładki proszek i przez drobne rzeszoto przesiejemy.
Demon machnął dłonią, zaraz moździerz sfrunął z półki i grzecznie wylądował na stole, dołączył do niego słoik z cukrem.
— I po cóż tyle pracy? Skoro cukier już utarty będzie, dlaczegóż jeszcze i rzeszota użyć?
Primrose podniosła wzrok na Zarrozotha.
— Polewa gładka być musi, bez żadnych grudek. By o to zadbać, cukier przez rzeszoto trzeba przesiać. Skoro mówisz, że to dużo pracy, niechaj w takim razie na dwie osoby się ona rozdzieli. Ty przygotujesz cukier-puder, ja zaś w rondelku już masło zacznę topić.
Demon żachnął się.
— Ja mam w kuchni pracować?
— Jak lepiej skontrolujesz, czy wypiek będzie dobry? — odparła Primrose, podpierając dłonie na biodrach.
Zarrozoth zamilkł, przeniósł wzrok z Primrose, na cukier i moździerz.
— Niechaj i tak będzie. Z moją pomocą ciasto owo godnym bogów niech się stanie!


Trójka śmiałków wciąż przedzierała się przez las. Tym razem jednak to Arthur szedł pierwszy, torując niziołkom drogę poprzez prastarą puszczę. Od razu widać było, że drzewa wokół są o wiele starsze, wręcz wiekowe. Ich masywne konary zdawały się zwieszać ponad niziołkami i księciem, będącymi nieproszonymi gośćmi w tej nietkniętej kniei.
— Las ten tak przepastny, jakże odnajdziemy siedzibę elfów? — Zapytał Arthur, odwracając się do swych towarzyszy. — Nieskore są pokazać swe piękne oblicza, cenią swą samotność, nie mieszają się do spraw świata. Jeśli nie chcą być widziane, można ponoć przejść ledwie krok od ich kryjówki, nie dostrzegając niczego!
— Prawda to, o mężny Arthurze — odparł Floribert. — Wierzę jednak w mądrość słów wiedzącej Dhyhdialae, i w odwieczną przyjaźń, jaka łączy elfy i niziołków. Leśny lud, choć żyje w samotności, nigdy nie odmawia pomocy, gdy słabszemu krzywdę wyrządzają. W wielkiej estymie mają wszystko to, co żywe i nie wahają się, by siły swej użyczyć w słusznej sprawie. Wierzę tedy, że i naszej sprawie przychylne się okażą.
— Stójcie! Ktoś tu idzie… — Nithard podniósł ostrzegawczo dłoń, zatrzymując całą grupę.
Zza zwieszającego się nisko konaru wychynęła jakaś twarzyczka. Okrągłe, przestraszone oczy wpatrywały się w wędrowców, śledząc z niepokojem każdy ich ruch.
— Toż to dziecko! — Arthur podszedł kilka kroków. — Nie bój się, zbłąkane pacholę, krzywdy ci nie uczynimy.
Za konarem zaszeleściło. Łagodny głos księcia przeważył i dziecko wyszło ze swej kryjówki.
Nova ostrożnie postąpiła kilka kroków w stronę grupy. Jej drobna sylwetka obleczona była w bure, bezkształtne szmaty, gorsze nawet niż żebracze ubranie. Strój, nad którym Nikolai tyle pracował, jasno wskazywał na to, że dziecko musiało długo błąkać się samotnie po lesie.
— Wiele dni drogi dzieli nas od najbliższej z ludzkich siedzib. Cud to prawdziwy, że dziecię to wciąż żyje. Na pewno jest głodna - podejdź, dziewczynko! Nie obawiaj się!
Nova podeszła jeszcze kilka kroków. Floribert zdjął plecak, wyjął z niego chleb. Dziewczynce aż się oczy zaświeciły, wyciągnęła dłonie po jedzenie. Pałaszowała pajdę, okruchy sypały się na scenę.
— Biedactwo! Aż się serce ściska. Jak się nazywasz, dziecko? Gdzież są twoi rodzice?
Nova zwróciła oczy na Floriberta, ale nic nie powiedziała. Spuściła wzrok, pokręciła ze smutkiem głową. Niziołek westchnął tylko.
— Pójdź tedy z nami. Razem raźniej podróżować, a gdy las ten opuścimy, droga zaprowadzi nas do ludzkich siedzib. Jeśli los nam będzie sprzyjał, tam może nowy dom dla ciebie będzie.
To mówiąc, cała grupa ruszyła dalej.
Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Wiekowe drzewa wciąż otaczały śmiałków, jednak bystre oko widowni od czasu do czasu mogło dojrzeć jakąś twarz, która mignęła wśród zarośli, lub odzianą w zieleń sylwetkę przemykającą wśród konarów. Muzyka nieznacznie przyspieszyła, wśród łagodnych dźwięków skrzypiec co i rusz pojawiały się nagłe frazy fletni. Z każdym krokiem naszych bohaterów, nieznanych sylwetek było więcej. Trzymały się poza zasięgiem wzroku podróżników, stopniowo zacieśniając krąg.
— Stójcie, intruzi!
Głos był tak nagły i niespodziewany, że cała czwórka drgnęła. Dziewczynka mocniej złapała dłoń Floriberta, skryła się za jego wydatnym brzuchem.
— Pokaż się, kimkolwiek jesteś! — Zawołał Arthur, kładąc dłoń na rękojeści miecza.
Światła z rampy pomknęły w górę, padły na najwyższą gałąź.
Stał tam Cahir w swym książęcym stroju. Tak jak Isidoro przewidział, do twarzy było mu w zielonym kubraku haftowanym złotą nitką, a także w lejącym się do samych stóp szmaragdowym płaszczu. Wysokie buty okrywały jego nogi, błyskały złotymi klamrami, gdy Cahir lekkim, niemal pozbawionym wysiłku krokiem, pokonywał kolejne gałęzie, stopniowo schodząc coraz niżej. Mężczyzna stanął w końcu na ziemi, pełnym gracji ruchem poprawił złoty diadem z dębowych liści, błysnął wysadzaną klejnotami broszą.
— Jam jest książę elfów, Calad’hir. Przybyliście na me ziemie nieproszeni. Kimże jesteście i dlaczego zakłócacie spokój tego miejsca?
Jak i poprzednio, to Floribert wyszedł naprzód, zabrał głos. Opowiedział on elfiemu księciu o strasznym problemie, z jakim borykali się bracia i poprosił, by towarzyszył im w ich przedsięwzięciu. Calad’hir był jednak mniej skłonny do pomocy, niż król Uther.
— O wiele prosisz, Floribercie — zaczął, krzyżując ramiona na piersi. — Elfy nie mieszają się do spraw świata, ale przez wzgląd na przyjaźń między naszymi ludami, ten jeden raz niech stanie się wyjątek. Pod jednym warunkiem. — Książę uniósł palec. — Udowodnić mi musicie, że serca wasze mężne są i prawe, że siły im starczy, gdy czas nadejdzie. Poddam was przeto trzem próbom. Jeśli choć jedną z nich pomyślnie przejdziecie, pójdę z wami stawić czoła demonowi. Jeśli jednak żadnej z nich nie podołacie, znaczyć będzie to, że serca wasze czarne są, niegodne, i lasu tego nigdy już nie opuścicie.
— Smutnym to, by lud tak dumny i wiekowy warunki stawiał, zamiast pomocną dłoń wyciągnąć — powiedział Arthur. — Jednak jeśli tylko jedną próbę z trzech należy pokonać, nie powinniśmy się cofać. Ja również w tej drużynie jestem, na siłę mego ramienia liczyć możecie.
— Przystajecie w takim razie? Czy podejmiecie się prób? — ponaglił ich Calad’hir.
Floribert skinął mu głową.
— Życie siostry cenniejsze jest dla nas, niż wszystko inne. Dla niej to podejmiemy się każdej próby i każdemu niebezpieczeństwu stawimy czoła. Mów tedy, jakież to zadania nas czekają?
— Dobrze więc, skoro taka wasza wola. Oto jest i pierwsza próba. — Calad’hir wyciągnął dłoń, wskazał na jedno z drzew. — To drzewo rośnie tu od wieków, jego drewno twarde jest, a pień gruby. Nim słońce zajdzie, zetnijcie je, a wtedy pójdę z wami, by potykać się z Zarrozothem!
Floribert i Nithard popatrzyli po sobie, Arthur zmarszczył brwi.
— Zaiste trudne to zadanie, ale nie jest ono niewykonalne. Gdyby siekierę porządnie naostrzyć, przed zachodem słońca drzewo to niechybnie padnie…
Książę już wykonał ruch, by podejść do Calad’hira, Floribert złapał go jednak za łokieć, powstrzymując. Sam odezwał się do elfa.
— Próba ta okrutną mi się zdaje. Jak sam powiedziałeś, drzewo to rośnie w puszczy od wieków, niezliczonym istotom cień dając i schronienie. Zbrodnią wydaje mi się, by kłaść kres owemu życiu po to tylko, by tę próbę przejść. Próbę, do której przymuszeni przecież nie jesteśmy, skoro jedną z trzech wybrać możemy.
— Czy mam rozumieć, że odrzucacie tę próbę? Że nie chcecie podjąć się zadania? — Calad’hir uniósł brwi, Floribert zaś skinął głową, zdecydowany. — Ach, zadziwia mnie to. Myślałem, że przysługę wam wyświadczam, próbę czyniąc prostą, widzę jednak, żem srodze się pomylił. Dobrze więc, skoro taka wasza wola, może kolejna z prób bardziej przypadnie wam do gustu. Posłuchajcie. — Calad’hir wskazał dłonią leśne ostępy. — Las ten pełen jest wszelakiej zwierzyny. Upolujcie dla mnie trzy zwierzęta, każde innego gatunku, a pójdę z wami do siedziby Zarrozotha.
— Ach, lepiej już nam było z siekierą zamierzyć się na drzewo — zauważył Nithard. — Bracie, ta próba, choć trudnejsza, nadal jest do pokonania. Gdybyśmy sidła założyli, trzy różne zwierzęta się w nie złapią. Książę Calad’hir nie mówił, jak duża ma być ta zwierzyna, może trzy niewielkie ptaki mu wystarczą…
Floribert pokręcił tylko głową.
— Nie, Nithardzie, i tej próby przejść nie możemy. W poprzedniej jedno życie kazano nam odebrać niepotrzebnie, teraz zaś aż trzy. Cóż to są za próby, że w każdej z nich niewinne istoty mają ginąć z naszej ręki?
— Prawa natury twarde są i nieugięte. Mówiłem już - dowieść mi musicie, że serca wasze mężne są, że ręka się nie waha. Czy i tej próbie odmawiacie?
Floribert potwierdził, na jego twarzy malowało się jednak napięcie.
— Odmawiamy. Potworne to życzenie, nie będziemy plamić dłoni krwią.
— Obyś słów swych nie żałował, niziołku, kiedy trzecią z prób usłyszysz. — To mówiąc, Calad’hir wskazał na towarzyszącą im niemą dziewczynkę. — Jeśli chcecie, bym do warowni demona się udał, pozostawcie te dziecię w lesie. I ona przybyła tu nieproszona, z gościny zarośli i jagód korzystała. Niechaj służbą na mym dworze odpracuje to, co wzięła.
Nova przypadła do Floriberta, jeszcze bardziej skuliła się za jego obszerną sylwetką. Mattia stanął szerzej, bardziej zasłaniając ją przed Cahirem.
— Czyż mnie uszy mylą, czy prawda to, że tak nieczułe słowa mogą paść z ust elfa? — Odezwał się niziołek, w jego głosie pierwszy raz zadźwięczał gniew. — Spójrz na te dziecię! Głodne jest i przemarznięte, na pastwę głuszy tej wydane! Ty zaś, do którego las ten cały należy, palcem nawet nie kiwnąłeś, by nad bezbronną opiekę swą roztoczyć. Teraz zaś domagasz się, by służyła na twym dworze? Zapłaty żądasz, za jedzenie, którego jej nie dałeś i za schronienie, którego jej nie udzieliłeś!
— Czy to znaczy, że i trzeciej próbie odmawiasz? — Calad’hir uniósł brwi. — Widzę, że życie siostry mniej dla ciebie znaczy, niż życie przybłędy, zwierząt, lub pojedynczego drzewa. Jeśli tak, żaden z was nie ma szans z Zarrozothem.
To mówiąc, książę elfów płynnym krokiem wskoczył na najniższą gałąź. Skinął głową na swych towarzyszy i zaraz spomiędzy zarośli błysnęły groty strzał. Arthur zaraz stanął przy niziołkach i Novie, jednak łuczników było zbyt wielu, dobyty Excalibur nie zdołałby ich obronić.
— Jak powiedziałem - jeśli żadnej z prób nie podołacie, lasu tego nie dam wam opuścić. Czy nie zmienicie zdania? Oto wasza ostatnia szansa! — Cahir zaczął powoli podnosić rękę, cięciwy napięły się z cichym jękiem.
— To nasze ostatnie słowo! Nie zmusisz nas, byśmy tych okropieństw się dopuszczali!
— Skoro taka wasza wola — Calad’hir westchnął, już miał dać znak łucznikom, gdy…
— Stać!
To dziewczynka-niemowa wyszła zza Floriberta. Teraz jednak w jej postaci nie było widać żadnego strachu. Odważnie postąpiła w kierunku Calad’hira, ten zaś zeskoczył ze swej gałęzi i skłonił się jej dwornie.
— Wasza Wysokość.
— Opuśćcie łuki. — Rozkazała władczo Nova, elfy natychmiast posłuchały i zaraz też wyszły ze skrywających je zarośli.
Tymczasem dziewczynka podeszła na środek sceny. Muzyka się zmieniła, smyczki ustąpiły wibrującym nutom harf i dzwonków. Nova odwróciła się w takt melodii, sięgnęła dłonią do jednego z troczków przy sukience i pociągnęła.
W jednej chwili żebracze odzienie pękło niczym łupina orzecha, wysypując ze środka morze fiołków. Długa, roziskrzona suknia królowej elfów zaprezentowała się publiczności w całej swej okazałości, a przez widownię przetoczyło się głośne “Ach!”. Nova w niczym już nie przypominała obdartego, głodnego dziecka, które nasi bohaterowie odnaleźli w leśnej głuszy. Zwróciła się do niziołków i księcia Arthura.
— Jam jest Filverella, królowa elfów. W mym władaniu jest las ten cały, nad którego bezpieczeństwem czuwa brat mój, Calad’hir.
— Wybaczcie nam, że zwodzić was musieliśmy… — dodał książę. — To jednak częścią próby było.
— Próby, której podołaliście. Odmawiając bezdusznym rozkazom udowodniliście, że serca wasze prawe są, nie ma w nich słabości. To nie cel uświęca środki, lecz środki - cel. Tylko ten, kto słowa te zrozumie, może stawić czoło demonowi.
Cahir pokiwał głową, w końcu na jego twarz wypłynął uśmiech.
— Słowa mego dotrzymam. Pójdźmy tedy razem do leża Zarrozotha, niech nas los prowadzi!


Widownię znów powitał widok zamkowej kuchni – krzątała się po niej zarówno Primrose, jak i Zarrozoth. Primrose zajęta była ozdabianiem całej blachy pierniczków kolorowym lukrem, demon zaś koordynował wypiek kolejnych ciasteczek. Na jego skinienie, wielki piec rozwarł swoją płomienistą paszczę, z której wnętrza wyjechała blacha gotowych pierniczków, miejsce jej zaś zaraz zajęła kolejna blacha. Pan zamku wprawnym ruchem posłał gorące ciastka na okno, gdzie stygły koło innych pierniczków, czekających tylko na udekorowanie ich lukrem.
Zarrozoth zerknął Primrose przez ramię, pochylił się nad pierniczkami i wyciągnął dłoń do wypieków. Niziołczyca była jednak szybsza, jednym ruchem strzeliła ścierką w powietrzu, odpędzając zachłanną rękę. Demon cofnął się, ale nie zirytował.
— Czemuż czekać trzeba, skoro już wystygły?
Primrose podniosła na niego wzrok, westchnęła.
— Pierniczki muszą się przegryźć, stwardnieć i na powrót zmięknąć, wtedy są najlepsze. Zaufaj mi w tej kwestii.
Zarrozoth nie wyglądał jednak na przekonanego, jego łakomy wzrok ciągle błądził po zapełnionej pierniczkami blasze.
— Pamiętasz, jak mówiłam, żeby nie jeść surowego ciasta, jak już mąki do niego dodałam, bo brzuch będzie bolał? Albo żeby nie mieszać ciasta w różne strony, bo zakalec wyjdzie? — Demon pokiwał głową. — Nie posłuchałeś mnie wtedy i na własnej skórze skutki tego odczułeś. Tu co prawda kara niezbyt dotkliwa by była, bo pierniczki co najwyżej mniej byłyby smaczne, szkoda by jednak było, gdyby tyle naszej pracy uwieńczenia należytego nie miało. Powściągnij więc swe zniecierpliwienie i pozwól pierniczkom dojrzeć. Dzisiaj do herbaty będziesz miał miodowca, jeszcze jeden kawałek został z wczoraj.
— Jeden tylko…? Na pół go w takim razie podzielmy.
Primrose spojrzała na demona, przekrzywiła głowę w niemym pytaniu.
— Sama mówiłaś, iż ciasto w towarzystwie lepiej smakuje. Potowarzyszysz mi tedy. Ja tymczasem wodę na herbatę przygotuję.


Widok tonął w morskich błękitach, światła igrały po scenie, niczym refleksy odbite od drżącej tafli wody. Postaci niziołków i dwójki książąt niknęły przy masywnym klifie zajmującym centralną część sceny. Na jego szczycie, na tronie z muszli i koralowców, siedziała Kai, królowa trytonów. Jej skronie zdobiła ciężka, złota korona, a z ramion spływał purpurowy potok brokatu i biżuterii. Nogi miała skrzyżowane i niedbale kołysała stopą, błyskając złotą koturną i potrząsając okalającymi kostkę dzwoneczkami.
Jakże niezwykła grupa i jakże niezwykła prośba. — Zaintonowała, a jej śpiewny głos rozniósł się po sali. — Prawdę rzekłeś, Floribercie, że między ludami naszymi odwieczna przyjaźń panuje. Moje serce przychylne wam jest, jednakże musisz mi wybaczyć – prośby tej spełnienie nie w mej mocy leży!
Mattia zasępił się, odwrócił do Ignatiusa i pozostałych.
— Ach, tak blisko celu jesteśmy! I oto pierwszy raz twarda odmowa nas spotkała - wspaniała królowa Shamyran, miast pomocną dłoń wyciągnąć, z kwitkiem nas odsyła!
— Dziwnym mi się to wydaje — odezwał się Calad’hir. — Lud ten znany jest z zamiłowania do sztuki, podobnie elfom ceni sobie również spokój. Jednak trytoni są niczym samo morze - w chwili próby to dzielni wojownicy, a ich gniew straszliwym jest.
— O władczyni! — podjął Floribert. — Ty, przed którą korzy się wszystkie siedem mórz, mówisz nam, iż nie w twej mocy leży udzielenie nam pomocy?
Shamyran westchnęła przeciągle i poprawiła się na swoim tronie.
Prawda to, że żywioły są na każde me skinienie. — Zaczęła śpiewać, łagodnie gestykulując dłonią, a na każdy ruch jej ręki błękitne szarfy fal zdobiące scenę to podnosiły się, to opadały. — Jeden gest wystarczy, a fale oceanu z brzegów wystąpią i statki na dno poślą. Jedno słowo, a straszliwy wicher zerwie się, by nękać wrażych mi żeglarzy. Gdy rozkażę, morskie stwory wnet opuszczą swe podwodne leża, by ohydne swoje pyski mieszkańcom lądu wraz ukazać. — Shamyran westchnęła, wsparła skroń na dłoni. — Jednakże jeden jest żywioł, który karku swego zgiąć nie daje, każdą prośbę mą i groźbę za nic mając! Oto syn mój, książę Sennacherib!
Na jej słowo rozstąpiły się roziskrzone szarfy, a spomiędzy nich wyskoczył olbrzymi delfin. Na jego grzbiecie stał Xavier.
Podobnie jak Kai, bard również ubrany był głównie w złotą biżuterię, która lśniła w blasku świateł. Cienki, czerwony materiał szaty, spływał lejącą się kaskadą z jego ramion i bioder, a wąskie, pionowe wycięcia projektowane przez Nikolaia, to odsłaniały, to znów zasłaniały postać księcia trytonów, oszczędnie racząc widownię błyskiem jasnej skóry.
Cóż to za oryginalna kompania pałac nasz nawiedza? — zapytał śpiewnie Sennacherib, patrząc na grupę z grzbietu swego egzotycznego wierzchowca. Mattia z niepokojem zauważył, że Xavier chwieje się lekko na grzbiecie delfina, jednak bard jakimś cudem utrzymał równowagę. — Człowiek, elf i dwa niziołki - jeśli krasnoluda bądź czarodzieja wam brakuje, nie w to miejsce trafiliście!
Ignatius podszedł do Xaviera.
— O, krasnolicy książę Sennacheribie! Nasza droga siostra, Primrose, porwana została przez bezdusznego demona Zarrozotha. Zgodnie z tym, co wiedząca Dhyhdialae nam poradziła, we dwóch tylko sił nam nie starczy, by z podłych łap tej maszkary uratować naszą siostrę. Oto przybywa wraz z nami dwoje książąt, którzy to mężnie przysięgli sił swych użyczyć i pomóc nam potykać się z Zarrozothem.
Jakże smutny los spotkał waszą siostrę! — zaczął z emfazą książę trytonów. — Zgaduję, że skoro dwóch książąt do was się dołączyło, trzeciego jeszcze wam potrzeba. Ach, już widzę, co się zaraz stanie! — Sennacherib podniósł dłoń do czoła, zakołysał się lekko na grzbiecie delfina. — Zaraz prosić mnie zaczniecie, bym do wyprawy waszej dołączył, bym magii swej użyczył i pieśnią mą rozproszył wraże wam zaklęcia. W głosach waszych nuty desperacji wyczuwam, życie siostry jest wam w końcu drogie. Ja jednakże…
Floribert wpadł mu w słowo.
— Rację masz, iż potrzeba nam magii trytoniego głosu, by poradzić demonicznym mocom. Głos ów potężny musi być, wirtuozeria jego niezrównana. — Sennacherib kiwał głową na każde słowo Floriberta. — Nie koniec tu jednak wymagań! Demon okrutnym jest i przebiegłym, toteż ten, kto przeciw niemu wystąpi, serce pełne cnót mieć musi, odwagą przepełnione i na demoniczne zakusy odporne. — Sennacherib nadal kiwał głową, wsparłszy dłonie na biodrach i lekko wypinając pierś. — Tylko jedną taką osobę znamy, tylko jedna spełnia wszystkie te kryteria. Czy na lądzie, czy w głębinach, ona jedna pomóc może. I bez miana jej przywoływania, wszyscy wiemy, któż to taki…
Ja, rzecz jasna…
— … królowa Shamyran! — Dokończył Floribert, ku konsternacji wszystkich obecnych.
— Cóż mówisz! Czy nie pomnisz słów wiedzącej? — zapytał Nithard, pochylając się do brata.
Książę Sennacherib drgnął, podniósł dłoń do policzka, jakby słowa Floriberta naprawdę go uderzyły. Shamyran wstała ze swojego tronu, początkowe zdziwienie zastąpił delikatny uśmiech.
I me serce poruszyła smutna dola biednej Primrose. Choć korona niesie wiele obowiązków, tron swój teraz chcę opuścić, w misji owej wziąć swój udział. Na ten czas, mój drogi synu, królestwo trytonów w twojej będzie pieczy. — Kai nabrała tchu, zaczęła powoli schodzić po schodach. — Nowy miesiąc już nadchodzi, czas połowu się nam zbliża. Wiele pracy czeka cię, mój synu, jednak wiem, że wszystkiemu podołasz. Trzeba zliczyć mych poddanych, zliczyć ryby w głębinach, wszystkie ukwiały i rozgwiazdy, każdego kraba i płaszczkę. Do tego podsumować, iluż to żeglarzy wierne me syreny do brzegu doprowadziły, gdy statki ich w sztormie zatonęły. Trzeba pochwały udzielić tym, którzy się sprawdzili, do tego przyjęcie urodzinowe dla twego młodszego brata zaplanować, budowę nowego pałacu nadzorować i przegląd skarbca zrobić! Ach, jakże wiele zadań ciebie czeka, drogi synu! Ja tymczasem jadę w podróż, a gdy wrócę, sprawdzę, jak z książęcych obowiązków mi się wywiązałeś!
Z każdym wypowiedzianym przez Shamyran zdaniem na twarzy Sennacheriba pogłębiał się wyraz absolutnej grozy. Zeskoczył on z grzbietu delfina, tanecznym krokiem podbiegł do Floriberta.
Królestwo trytonów wiele pracy wymaga, niepodobnym jest, by królowa opuszczała je w tak trudnym czasie! Jeśli masz w swym sercu choć trochę litości, weź mnie miast mej matki! Głos mój równie jest potężny, a serce me demona się nie lęka! Pójdę z wami i na kraniec świata, by biedną Primrose uratować, jednak proszę! Nie odbieraj mym współbraciom ich królowej!
Shamyran stłumiła śmiech, Floribert udał zamyślenie.
— Trudna to decyzja, nie wiem czy…
Sennacherib przypadł zaraz do swej matki.
Ciężka ta korona na twych skroniach zostać musi. Cóż poddani nasi pomyślą, gdy w chwili próby ich opuścisz? Pozwól mi pójść z Floribertem! Słowem moim ręczę, że imieniu swemu wstydu nie przyniosę! — zawołał.
Królowa odwróciła się, przysłoniła twarz rękawem, niby bijąc się z myślami. Postąpiła kilka kroków, a dzwoneczki na jej kostce zadźwięczały cicho.
Prawdę rzekłeś, niepodobna zostawiać mi poddanych. Jeśli tak zdecydowany jesteś, tedy zezwalam, byś na wyprawie tej miejsce moje zajął. Udaj się do siedziby Zarrozotha, i niechaj demon ten obmierzły, gniewu morskiego ludu zazna!
— Ach, i oto dokonało się! — powiedział Floribert do Nitharda. — Trzeci z książąt naszą sprawę wesprze! Czekaj na nas, droga Primrose! Oto wraz z nowymi przyjaciółmi tobie na odsiecz bieżymy!
Światła powoli, powoli przygasły, otulając morską scenerię ciemnością. Purpurowa kurtyna opadła i oto, wśród burzy oklasków, zakończył się akt drugi.

Akt III

Pięciu śmiałków wkradło się do zamku demona. Stąpali ostrożnie, rozglądając się wokół, napięcie malowało się na każdej twarzy.
— I to w tych obmierzłych ruinach, podły Zarrozoth przetrzymuje naszą siostrę? Ach, doprawdy, demon to okrutny, by stworzenie zrodzone do tańca w blasku słońca trzymać w brudzie i ciemnicy! — Floribert zadrżał, mocniej naciągnął płaszcz na ramiona.
— Cóż to za dziwo? — zapytał Nithrand, wyciągając dłoń do stojącej na postumencie wazy, która jakimś cudem wciąż była w całości. Przejrzyste szkło igrało błękitnymi i złotymi iskierkami, przyciągając uwagę nierozważnych.
— Nie dotykaj! — Zdołał zawołać Arthur, ale było już za późno.
Palce Nithranda musnęły gładką powierzchnię, zapraszający błękit iskierek momentalnie zmienił się we wściekłą czerwień. Zaraz pojawił się też pan zamku – huknęło, błysnęło, połowa sceny zatonęła we mgle, z której wyłonił się Zarrozoth. Demon otaksował wzrokiem nieproszonych gości.
— To wy! O, niemądre dzieci! Jeszcze kolegów mi przyprowadzacie, chcąc z mego domu plac zabaw sobie czynić. Niedoczekanie! Zaraz wszystkich was stąd przegonię!
Zarrozoth wzniósł dłonie, pomiędzy palcami zaigrały purpurowe ogniki. Zaklęcie ryknęło, gwizdnęło i pofrunęło wprost w stronę grupy.
— Twa magia nic nie zdziała, podła kreaturo! — Arthur skoczył naprzód, własnym ciałem zasłaniając pozostałych.
Szybko dobył miecza, zaczarowane ostrze rozdarło moc zaklęcia, którego bezkształtne strzępy rozbryzły się po ścianach. Demon cofnął się, zmarszczył brwi.
— A więc tak się chcecie bawić? Kto nieproszony przybywa do mego zamku, zaraz gorzko tego pożałuje. Jak pożałował tego wasz ojciec-złodziej, tak i wy pójdziecie w jego ślady. — Demon sięgnął dłonią. — Zbudźcie się, trujące pnącza!
Spomiędzy popękanych płytek wytrysnęły smugi zieleni. Kolczaste spirale pomknęły, by spętać i zadusić nieproszonych gości. Na nic jednak zdały się zaklęcia demona, bo oto Calad’hir stanął pomiędzy pnączami i resztą.
— Cofnijcie się, roślinne pędy! Ni kroku dalej nie zrobicie bez mej zgody!
Pnącza znieruchomiały, zadrżały i cofnęły się, niepewne, kogo słuchać. Zarrozoth zacisnął pięści.
— Bezużyteczne badyle! Pielęgnuję i podlewam, i tak mi się odpłacają! Ha, trudno! To nie koniec mego arsenału. — Demon tupnął kopytem, aż resztki tynku posypały się z sufitu. — Przybywaj, północny wietrze! Niech twój gniew zmiecie tych zuchwalców!
Zaraz zerwał się gwałtowny wicher, targnął płaszczem Calad’hira i niemal przewrócił Arthura. Niziołki stanęły bliżej siebie, Nithard wsparł ledwie trzymającego się na nogach Floriberta. Tylko Sennacherib wydawał się nieporuszony furią żywiołu. Wzniósł dłonie, jego białe ramiona i zwiewna szata odcinały się na tle wszechobecnej ciemności.
Opanuj swój gniew i ucisz twe wołania — zaintonował książę trytonów swoim śpiewnym głosem. — Miejsce twe jest w dalekich, mroźnych krajach, nie tu, na usługach demona! Idź teraz, wolność tobie zwracam!
Wiatr zawiał po raz ostatni i wypadł przez wybite okno, porywając za sobą tuman kurzu i resztki szkła. W zamku na krótką chwilę zapadła cisza, przerwana zaraz przez gniewny ryk demona.
— Takich zabaw tu nie będzie! Moim jest ten zamek, ja dyktuję tu warunki! O piekielne ognie…!
— Nieee!
Krzyk odezwał się z głębi zamku, zaraz na scenę wpadła Primrose. Stanęła pomiędzy demonem i swymi braćmi, rozłożyła ręce, powstrzymując obie grupy.
— Natychmiast przestańcie! Nie będzie tu rozlewu krwi!
— Primrose! Siostro, jesteś cała! — Floribert ruszył w kierunku Primrose, wraz z nim pobiegł Nithard. Zaraz cała trójka niziołków przytuliła się na środku sceny, gdy dwaj bracia witali swą młodszą siostrę.
— Chodź z nami, Primrose! Nie musisz cierpieć już w niewoli!
Floribert pociągnął siostrę za rękę, z drugiej strony popchnął ją Nithard. Primrose zrobiła kilka kroków, oddalając się od pana zamku, jednak Zarrozoth jedynie stał i patrzył. O dziwo, dłonie bezsilnie opuścił wzdłuż ciała i próżno było szukać w nich śladu magicznej mocy. Otaczający go popielny opar jakby opadł, cofnął się. Sylwetka pana zamku przestała być tak przytłaczająca.
— Jakże to? Demon ten okrutny, po dobroci zdobycz swą oddaje? — zapytał Arthur, wciąż trzymając miecz w pogotowiu.
— To podstęp — zawyrokował Calad’hir. — Uśpić naszą czujność chce, by zaatakować, gdy najmniej się tego spodziewamy.
Słyszałeś, demonie? Twa fałszywa bojaźń na pewno nas nie zwiedzie!
Demon żachnął się, zarzucił płaszcz na ramię, opatulając się ciasno czarnym materiałem.
— I to mają być książęta? Przyszli, jak do siebie, a gdy dostali to, co chcieli, jeszcze nosem kręcą, jeszcze pana domu obrażają! — Prychnął, zwrócił się do Primrose. — Skoro taka twoja wola, wróć do domu. Jeśli milsza ci jest ziemna nora, jeśli zbrzydły ci pałace, niech tak będzie. Przez stulecia sam tu żyłem, twa obecność niepotrzebna.
— Cóż za słowa! — Primrose zmarszczyła brwi. Stanęła, puściła dłoń Floriberta. Podparła biodra. — Wszyscy macie się natychmiast wstrzymać! Cieszę się, kochani bracia, że znów twarze wasze widzieć mogę. Jednak w kwestii mego tutaj przebywania – czy mnie ktoś o zdanie pytał?
— Jasnym jest, że z nami wracasz — odparł Nithard. — Już nie musisz tu w niewoli być.
— Czy wyglądam ja na niewolnicę?
Zapadła chwila ciszy, Floribert i Nithard patrzyli na siostrę z konsternacją.
— Ubiór czysty ma i schludny, oczy błyszczą, twarz rumiana… Nawet postać naszej siostry jakby… krąglejszą mi się zdaje. Czy możliwe to, by w demona będąc pieczy lepiej jadła, niźli w domu…?
— Zarrozocie! — Demon odwrócił się i uniósł brew na dźwięk głosu Primrose. — Znów gwałtownie reagujesz, w każdym słowie wietrząc podstęp. Cios zaklęciem między oczy nie jest szczytem gościnności.
— Siła to przyzwyczajenia — bąknął demon, poprawiając płaszcz.
— Jeśli zaś chodzi o was, dostojni książęta. — Tym razem Primrose zwróciła się do pozostałej trójki. — Wdzięczna wam jestem, że podjęliście się zadania i długą drogę przebyliście, by ratować mnie z opresji i potykać się z demonem. Całe szczęście, ratunku mi nie trzeba, a potyczka zakończona. Pozwólcie tedy, że na ciasto was zaproszę. Chodźmy do salonu.
— Czemuż ciastem trzeba ich częstować? Toć ja ich nie zapraszałem... — prychnął Zarrozoth.
— Nieproszeni goście to nadal goście. Choć tu weszli bez twej zgody, to ty pierwszy magii swej użyłeś! — Upomniała go Primrose, a potem zwróciła się do wszystkich. — Chodźmy! Herbata już stygnie, zaraz więcej filiżanek z kuchni nam przyniosę.
Scena zaczęła się obracać, zaś trójka książąt i dwa niziołki, choć początkowo niepewni, podążyli za Primrose w głąb zamczyska. Zaraz oczom widowni ukazały się piękne i przytulne wnętrza, których istnienie zdecydowanie zaskoczyło “nieproszonych gości”. Cała grupa przeszła do rozległego salony - jego centralną część zajmował niski, okrągły stół, wokół którego ustawiono wygodne fotele i kanapę. Na blacie stała patera z kawałkami ciasta, był też talerze i filiżanki. Nim mężczyźni zasiedli wokół, Primrose wyciągnęła z jednego z kredensów więcej zastawy.
— Nie myślałem nigdy, że usiądę przy boku demona. — mruknął Calad’hir, zerkając na Zarrozotha spod oka.
— A może u boku sąsiada? — zapytała Primrose, wkładając mu w dłonie talerz z ciastem.
— Hm, prawdę mówi cna Primrose — wtrącił się Arthur. — Włości obecnego tu… Zarrozotha… graniczą wszak z elfią puszczą. Graniczą również z ziemiami mego ojca, a także i z przepastnym oceanem. Według map, wszyscy tu jesteśmy sąsiadami.
— Tym więcej jest powodów, by lepiej się tu poznać!
Primrose skończyła nakładać ciasta, zajęła się nalewaniem herbaty.
Cóż za egzotyczna to potrawa… — Sennacherib oglądał z każdej strony kawałek sernika. — Na dnie oceanów dla ognia nie ma miejsca, próżno szukać tam tych specjałów.
— Jeśli sernik cię zachwycił, spróbuj proszę i karpatki. Doskonała jest z herbatą — podsunął Zarrozoth.
Początkowa niezręczna atmosfera stopniowo się rozpraszała. Do tej pory nazywany “bezdusznym” i “okrutnym”, demon chętnie nakładał kolejne kawałki ciasta na puste talerze. Wycofany Arthur zaśmiał się kilka razy z żartów Sennacheriba, zaś nieufny Calad’hir coraz chętniej próbował nowych wypieków.
— Niezwykłe to zdarzenie, niczym na podwieczorku u babci Sophie tu jesteśmy. Kto by pomyślał, że wokół jednego stołu tak odmienne postaci mogą siedzieć — Nithard rzekł do Floriberta.
— Jakże można się gniewać, gdy ciasto i herbata są na stole? Kto brzuch ma pełny, zwady nie szuka, a wspólne posiłki podstawą są przyjaźni. — Floribert uśmiechnął się.
Siedząca pomiędzy swoimi braćmi Primrose spojrzała wprost ku widowni.
— Taka właśnie jest niziołcza magia, która tkwi w tym, co niepozorne. Żadne z serc nie pozostanie głuche, gdy zobaczy szczerą przyjaźń.
Primrose wstała, wstali też Nithard i Floribert. Cała trójka wzięła się za ręce, zaraz dołączyli do nich również książęta i Zarrozoth.
Zza kulis wyszły pozostałe postaci – była tam i widząca Dhyhdialae, i jej niemy pomocnik, Mukhiz, pojawili się rodzice trójki dzielnych niziołków, a także król Uther, Nova w swej królewskiej sukni i Kai, choć tym razem odpuszczono jej koturny. Przytulny salon nagle napęczniał, ściany cudownie się rozsunęły, mieszcząc również i pozostałych aktorów - każdą wolną przestrzeń wypełniły niziołki grające leśne duchy, pojawili się też królewscy gwardziści i morskie istoty.
To nie był koniec - w końcu tylna ściana salonu zupełnie zniknęła, a na jej miejscu pojawił się podest pełen ludzi - stali tam wszyscy ci, którzy w pocie czoła zbijali i malowali dekoracje, szyli kostiumy i zajmowali się wszystkim tym, nad czym przeciętny widz zazwyczaj się nie zastanawia. Mattia zerknął za siebie, kątem oka zobaczył tylko szarpiącą się w blasku reflektorów Lucynkę, ale był pewien, że na podeście nie brakuje nikogo, kto przyłożył choć palec do powstania całego przedstawienia.

Po przedstawieniu

Kurtyna opadła po raz ostatni, a brawom nie było końca. Mattia nie wiedział, ile razy wychodził ponownie na scenę, by znów ukłonić się publiczności. Na deski teatru poleciały wielobarwne róże, widzowie wołali imiona swoich ulubionych aktorów. W końcu pojawił się też sam Audovald Gael, prowadzony przez dzieci grające Floriberta i Nitharda, gdy oni sami byli jeszcze mali. Reżyser ukłonił się z emfazą, pomachał zebranym wywołując nową burzę oklasków, i w krótkich słowach zaprosił na ostatnią część zabawy. Tradycją rodziny Gael był poczęstunek na koniec każdej sztuki i możliwość rozmów z aktorami – z tradycji tej nie zamierzali rezygnować, zaadaptowano ją więc na potrzeby teatru.
Gdy widzowie opuszczali już widownię, w korytarzach czekały na nich stoły zastawione przeróżnymi ciasteczkami i napojami. Nie były to jednak wymyślne wypieki, jakich Mattia miał okazję kosztować chociażby na przyjęciu u hrabiny Arlette Davenport. Nie, tym razem na stołach pojawiły się proste desery, z jakich słynęła niziołcza kuchnia. I tak, można było załapać się na kawałek szarlotki lub sernika, nie brakowało przełożonego powidłami ciasta biszkoptowego i chałek. Do tego podano sok malinowy, porzeczkowy i jabłkowy, a jeśli ktoś wolał, zawsze mógł poczęstować się naparem z mięty i rumianku. Z rekwizytorni wyciągnięto bodaj wszystkie krzesła i fotele, nawet obszerne foyer zmieniło się w przytulny salon.
Pojawienie się aktorów wśród publiczności powitano oczywiście z wielkim przejęciem. Każdy z gildyjczyków momentalnie został otoczony wianuszkiem fanów, którzy koniecznie chcieli o coś dopytywać.
Mattia złowił tylko spojrzeniem podenerwowanego Nicolasa, wklejonego plecami w jakąś kolumnę i otoczonego przez zwarte półkole rozpytujących o to i tamto kobiet, a także stojącego nieco dalej Xaviera, który dzielił uwagę między wdzięczące się do niego damy i kruche ciasteczka z powidłami z róży. Cahir lawirował w tłumie jak duch, sprawnie zagarniając ciastka na talerz i zaraz przechodząc gdzieś dalej, nie dając się ponownie otoczyć ani przyszpilić żadnym kobietom, a już na pewno nie tym, które bezlitośnie smażyły go na pamiętnym przyjęciu u hrabiny.
Balthazar zasiadł na jakiejś kanapie i z ulgą “wyciągnął kopyta” pod jednym ze stołów, ani myślał opuszczać swojego wygodnego siedzenia - podczas sztuki demon przebiegł chyba sumarycznie ze dwadzieścia pięter, przemieszczając się między suflerką, z której wspierał Tilly w tworzeniu efektów specjalnych, a sceną. Był bodaj jedyną osobą z Gildii, poza Tadeuszem i Cervanem, której udało się zobaczyć całe przedstawienie, ale okupował to najpewniej bólem nóg.
Mattia wędrował przez teatr, zamieniając kilka słów z napotkanymi osobami i szukając jednocześnie Isidoro. Gdzieś mignął mu wysoki cylinder Tadeusza rozmawiającego z jakimś bogato i egzotycznie odzianym jegomościem, o uszy obił mu się też charakterystyczny dźwięk dzwoneczków Kai, rozmawiającej z jakimiś szlachciankami i pogryzającej bakalie. Na szczęście reżyser się zlitował i na czas rozmów z publicznością pozwolił królowej trytonów pozbyć się również i korony.
Nova i Ignatius zostali otoczeni przez grupę starszych pań zachwycających się, jak to małe dzieci ładnie grają na scenie. Jedna pogłaskała Ignatiusa po głowie, powiedziała że przypomina jej małego wnusia. Chłopak zmieszał się, strzelił wzrokiem w bok, na próżno szukając ratunku lub Cervana.
— No, zapierdol był niezły — Mattia usłyszał gdzieś głos Yuuki. Zaraz zawtórowało jej wściekłe syczenie Lucynki, która mimo tygodnia zapierdolu przy dekoracjach jakoś wcale nie straciła na swej agresywności i bez skrupułów zamierzała się na podchodzących zbyt blisko widzów.
Jakiś szlachcic zaczepiał stojącą z boku Madeleine. Mattia chyłkiem ominął dwójkę czując, że mężczyzna sam kręci bicz na własną głowę, ewidentnie naprzykrzając się Mad. Nie zdążył ujść daleko, gdy usłyszał zupełnie niemęski pisk, i szlachcic wyminął go, oddalając się w popłochu, goniony śmiechem Madeleine.
Również ci, którzy nie grali na scenie, przyciągnęli uwagę publiczności. Jakiś starszy jegomość zagadywał Eugeniusza. Kilka kobiet otoczyło Syriusza, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z jego prawdziwej profesji i bez skrupułów zadając mu niestosownie osobiste pytania.
— Ach, to pani poluje…? — Jakiś szlachcic zagadnął Aurorę.
Astrolog przepchnął się obok tłumu otaczającego Nikolaia - sukienka Novy zrobiła absolutną furorę w trakcie przedstawienia i teraz mężczyzna musiał sobie jakoś poradzić z falą ludzi rozpatrujących o jego pracę. Mattia nie dosłyszał, co też krawiec odpowiadał na zalewajace go propozycje uszycia takiej czy innej sukienki.
— Jak to “mężczyzna”?! — krzyknął jakiś człowiek i Mattia zaraz skierował swoje kroki w tamtą stronę.
Tak jak się spodziewał, odnalazł swojego brata w otoczeniu paru mężczyzn, którzy nie mogli pogodzić się z tym, że urocza Primrose to tak naprawdę nie mniej uroczy Isidoro.
— A tak, to mój brat — Mattia momentalnie pojawił się u boku Isidoro i obdarzył pozostałych jegomości jednym ze swych najbardziej rozbrajających uśmiechów. Taktyka podziałała, mężczyźni się rozluźnili i też obrócili sytuację w żart.
Wieczór płynął, za grubą zasłoną deszczowych chmur księżyc sunął leniwie po niebie. Kamienne mury teatru chroniły przed wyjącym wiatrem, a gwar rozmów i śmiechów zupełnie zagłuszał szum lejących się z nieba strug wody. Mattia stracił nieco poczucie czasu, rozmawiając z coraz to nowymi osobami, które zapoznał w Almerze. Wszelkie myśli o zwierciadle gdzieś zniknęły, gdy magia teatru i pysznych ciast zupełnie wyparła je z umysły astrologa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz