poniedziałek, 12 grudnia 2022

Od Lei – If I know what love is, it is because of you

Od misji w Taewen – pierwszej w której uczestniczyłam jako członkini gildii – zdążył już upłynąć ponad rok.
Nie żałowałam ani jednego momentu spędzonego tutaj. Nawet jeśli wciąż codziennie tęskniłam za Brittlebury, równocześnie cieszyłam się z przyjazdu tutaj. Ukochane osoby, rodzinę i przyjaciół, wciąż miałam w sercu i utrzymywałam z nimi regularny kontakt, a przy tym, dzięki przyjazdowi do Tirie, poznałam wiele innych uczuć i osób.
Do wielu z nich wracałam myślami. Zastanawiałam się, co porabia Nick, czy udało mu się znaleźć nowy dom i zajęcie, które sprawia mu radość. Co słychać u pani Harriet i jej synów, czy Spike dobrze wyleczył zranioną rękę. Za żadnym z nich nie utrzymywałam kontaktu, choć miałam nadzieję, że przyjdzie dzień, kiedy nasze ścieżki znowu się skrzyżują. Póki co jednak, mogłam tylko ich wspominać, co jakiś czas przypominać sobie, że dobrze byłoby wysłać choć krótką wiadomość, może odwiedzić przy którejś okazji.
Wyjątkiem była Lily. Kiedy pierwszy raz dostałam od niej list, zmartwiałam: pomyślałam, że stało się coś złego, że być może coś przegapiłam lub postąpiłam niewłaściwie. Okazało się jednak, że chciała tylko podziękować, dodała kilka słów od siebie, zapytała o gildię i Antaresa. Odpisałam, opowiedziałam przy tym, że wszyscy miewamy się dobrze; pisanie wiadomości zbiegło się w czasie z Paradą Bogów, kiedy do Tirie zawitała Michelle, w kilku słowach opowiedziałam zatem o wizycie siostry, by nie słać tylko suchych zdań.
W ten sposób udało nam się nawiązać stałą korespondencję. Może niezbyt częstą, ale choć raz miesiąc dostawałam list lub pisałam odpowiedź. Taewen było więc bliskie mojemu sercu nie tylko ze względu na wspomnienia, ale teraz również ze względu na osobę, która tam przebywała.
Któregoś wieczoru Kukume zajrzała do mnie i pomachała plikiem listów.
— Dla ciebie.
— Dziękuję — odebrałam je, uśmiechnęłam się na widok nazwisk adresatów. — Wejdziesz na chwilę?
— Nie, nie — pokręciła głową, oplotła palcami klamkę, już gotowa do wyjścia.
— Dzisiaj w piekarni kupiłam bułki z makiem. Zdaje się, że na jednej widziałam napisane twoje imię — urwałam na moment, obmyśliłam strategię. — Dla Sophie też mam. Chciałam niedługo do niej pójść i zanieść.
Kobieta spuściła głowę, skryła uśmiech, w końcu jednak lekko wzruszyła ramionami.
— Przyda jej się przerwa.
Odłożyłam listy na bok stołu, musnęłam jeszcze koperty palcami. Większość z nich przyszła z Brittlebury, od rodziny, ale wśród nich dostrzegłam też inny, grubszy papier, który wytwarzano nieopodal Taewen.
— Zatem w drogę.


Do listów usiadłam później, pokrzepiona kawą i rozmową. Wosk spływał po świecy grubymi, białymi kroplami, tworzył na walcu trudne do sprecyzowania kształty, trochę przypominające nacieki w jaskiniach.
— Który pierwszy? — mruknęłam. Odpowiedziała mi cisza.
Najpierw otworzyłam, rzecz jasna, listy od rodziny. Lektura szła powoli; lubiłam w takich momentach się nie śpieszyć, zatrzymywać się nad niektórymi akapitami, do innych wracać. Odległe Brittlebury wydawało mi się w takich momentach już nie takie dalekie, niemal czułam zapach ciasta z jabłkami. Mama opowiadała o tym, że tata za dużo pracuje, on z kolei znaczną część listu poświęcił na opis planów rozbudowy karczmy. Linijki wypełniały treści dotyczące życia codziennego, powtarzały się w innych listach, ale stanowiły dobry dowód na to, że wszystko w porządku i toczy się swoim rytmem. Dopytywali o Michelle, o Antaresa i inne osoby, zapisałam w pamięci, by przy najbliższej okazji przekazać pozdrowienia.
Odpisanie pozostawiłam sobie na następny dzień. Wiedziałam, że nie zajmie to mało czasu, a dzisiaj już czytanie przeplatało się coraz częściej z ziewaniem. Michelle, która zwykle w tych momentach była obok i nie pozwalała mi zmrużyć oczu ciągłym mówieniem, była na misji i miała wrócić dopiero jutro.
Gdyby nie było tak późno, skierowałabym swoje kroki do Antaresa i Lumiego, ale nie chciałam mu już przeszkadzać. Zamiast tego, wzięłam więc ostatni list: ten od Lily.

Droga Leo, 
jak się miewasz? Liczę, że u Ciebie wszystko w porządku, a bogowie strzegą Cię od niebezpieczeństw na misjach. 
U mnie wszystko w porządku. Niewiele mam czasu w ostatnich dniach, wybacz, że dopiero odpisuję na list.
W Taewen wiele zmieniło się od momentu Waszej ostatniej wizyty. Także w życiu moim i Jespera: oczywiście, na lepsze, nawet jeśli niedawne doświadczenia nie były łatwe. Teraz jednak chcielibyśmy ruszyć do przodu. Wkrótce z Jesperem bierzemy ślub.
Zjawiliście się, gdy Was potrzebowaliśmy, przyjmijcie zatem zaproszenie na ten wyjątkowy dla nas dzień. Zdaję sobie sprawę, że może to nie być łatwe, niemniej będzie nam bardzo miło, jeżeli wraz z Antaresem zechcecie wtedy zjawić się w Taewen.
Wiadomość jest krótka, zdaję sobie z tego sprawę. Niech to jednak będzie zachętą do nadrobienia rozmowy twarzą w twarz.
 
 Uśmiechnęłam się, oparłam dłoń na policzku, na dłuższą chwilę zapatrzyłam się na płomień. Na takie pytania była tylko jedna odpowiedź.


— Co o tym myślisz?
Spojrzałam na rycerza znad kubka parującej herbaty, uśmiechnęłam się lekko. Lumi zaćwierkał wesoło tuż obok, przekrzywił ciekawsko łebek, kiedy również namyślał się nad odpowiedzią.
— Możemy się wybrać. Mistrz Cervan nie wspominał nic o misji w tym czasie — urwał na chwilę, spojrzał. — A Tobie?
Pokręciłam głową.
— Też nie. Chwilę zajmie nam dotarcie tam, ale w drodze powrotnej myślę, że będziemy mogli czymś się zająć, jeśli będzie taka potrzeba. Chociaż — wzruszyłam ramionami — taki odpoczynek byłby miły. O ile, oczywiście, ktoś jeszcze wyrazi zgodę.
Spojrzałam wyczekująco na ptaszka. Lumi rozchylił dzióbek, ucieszony jak zwykle uwagą, przeskoczył z nogi na nogę. Uznałam to za odpowiedź twierdzącą i nad wyraz rozczulającą.
— To chyba znaczy tak — stwierdził Antares. — Cieszę się, że im się udało.
Pokiwałam głową. Ciche ćwierkanie potwierdziło, że ptaszek również. Pogłaskałam jego piórka. Ostatnimi czasy trochę urósł, ale jak dla mnie dalej był kochaną, maleńką kulką. Jeśli pojedziemy do Taewen, zajmie się nim Michelle. Absolutnie go uwielbiała i zajmowała się nim z całych sił, ale było mi zawsze przykro, gdy trzeba było go zostawiać – niemniej, podróż byłaby dla niego męcząca, więc skoro było to możliwe, woleliśmy mu tego oszczędzić.
— Ja również. Nie mieli łatwo, dlatego odłożyli ślub w czasie. Lily nie chciała, żeby ten dzień źle im się kojarzył.
— Wspominała o Adamie?
— Niewiele. A sama też nie chcę zaczynać tego tematu, to musi być dla nich wciąż trudne. Ale wydaje mi się, że już go nie ma w Taewen.
— To bardzo możliwe — pokiwał głową. — Musieli poinformować straże, sprawa czarnoksięstwa nie rozchodzi się łatwo po kościach.
— Już ponad rok — zapatrzyłam się za okno. Zastanawiałam się, na co patrzy teraz Adam. — Może jemu też pewnego dnia wszystko się ułoży.
Lumi wyciągał szyję, także usiłując dostrzec, co dzieje się za szybą. Drobił łapkami wzdłuż desek, coraz bardziej rozbudzony po niedawnej drzemce przy kominku.
— Oby. Ale musi ponieść konsekwencje swoich czynów.
Wyciągnęłam rękę przez długość stołu, lekko musnęłam dłoń Antaresa. Minął już ponad rok, odkąd go poznałam. Gdy wyruszaliśmy do Taewen, byłam onieśmielona towarzystwem doświadczonego członka gildii, rycerza. Nie pomyliłam się wtedy w swoich odczuciach, oczywiście poza tymi, że musiałam obawiać się niczego, co z nim związane.
Ale gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że zaledwie kilkanaście miesięcy później będę siedzieć naprzeciwko niego, trzymając się za ręce, byłabym co najmniej zdziwiona. A dziś – po prostu szczęśliwa.
— Wszystko w porządku? — cisza się przedłużała, rycerz zerknął w moją stronę.
— Tak, tak. Po prostu pomyślałam, że nie oni jedyni mają szczęście.
— Och...
Powiedziałam za dużo? Nagle pożałowałam, że nie ma obok Michelle, która mogłaby mi podpowiedzieć, nawet jeśli nie wykorzystałabym porady. Ale poczułabym się dużo pewniej.
Przy Antaresie wszystko było w porządku. Wiedziałam, że mogę mu powiedzieć wszystko, ale równocześnie cały czas martwiłam się, że robię coś niewystarczająco, w nieodpowiedni sposób. Im dłużej go znałam, tym bardziej te obawy mijały, zdarzało się jednak, że irytujący głos z tyłu głowy podpowiadał, że powiedziałam coś za dużo, że w jakiś sposób mogłam go urazić.
— Idę się pakować — mruknęłam. 
— Będziemy musieli jeszcze przemyśleć prezent.
Wprawdzie termin pokrywał się z wyjazdem, ale nie przyszłoby mi do głowy, że Antares będzie chciał uczestniczyć w wybieraniu. Bał się, że kupię mu coś nietrafionego?
— My?
— No tak. Skoro oboje się wybieramy, nie chciałbym, żebyś została sama z wybieraniem prezentu dla nowożeńców.
Ten prezent.
— Oczywiście — usiadłam znów na krześle, splotłam palce na stole. Lumi nastroszył piórka, trochę zdziwiony moimi trudnymi do wyjaśnienia, nagłymi ruchami. — Zwłaszcza że mamy pomocnika. Może zastanowimy się od razu?
— Nie mam nic przeciwko.

 
Michelle stuknęła pięścią o kolano, spojrzała na mnie z błyskiem w oku.
— Trzeba opracować strategię bitwy.
— Rysowanie jest aż takie trudne? — zmarszczyłam brwi.
— A ja teraz nie o tym — machnęła ręką. — Tu trzeba wytoczyć cięższe działa.
— Ale…
— Żadnych wymówek. Już ja to znam, żółtodziobie, Lumi jest bardziej opierzony w temacie. Że popatrzyliście sobie głęboko w oczy, to jeszcze nie znaczy, że możesz sobie osiąść na laurach, leżeć i pachnieć. Nie, nie, nie.
— Ale przecież nie mam takiego zamiaru! — Michelle była nad wyraz chętna, by mi pomóc, gdy opowiedziałam jej o moich wątpliwościach dotyczących zbliżających się urodzin Antaresa. — Tylko nie wiem, jak mu powiedzieć wprost, że mi zależy. Ale przecież on to wie.
— I co z tego? — uniosła brew. — Faceci są jak złote rybki, trzeba powtarzać takie rzeczy, ucieszy się. Nie bój żaby — poklepała mnie po policzku — siostra wszystkiego cię nauczy.
— Mhm.
— Wszystko jest bardzo proste — Michelle zatrzepotała rzęsami, oplotła palce wokół mojego nadgarstka. — Robisz tak, patrzysz mu głęboko w oczy i mówisz: Antaresie, zawsze mi się zdawało, że lepiej od ciebie strzelam z łuku...
— Nieprawda, on bardzo dobrze... — zaczęłam.
— On ma kwestię: "Jak to"?
— Że jak?
— Tak raczej nie powie, ale załóżmy. No więc — weterynarz wyprostowała się — Zawsze zdawało mi się, że lepiej radzę sobie z łukiem, ale strzała miłości do ciebie przeszyła mnie na wylot.
Zapadła cisza na kilka sekund. Michelle, dumna i wyraźnie zadowolona z siebie, szczerzyła zęby, z kolei ja, pełna konsternacji, tylko pokręciłam głową. Siostra była czasem niereformowalna.
— Nigdy w życiu mu tego nie powiem.
— Wiem, wiem, spokojnie — strzeliła kostkami w palcach. — Wiedziałam, że czujecie do siebie miętę, więc zawczasu przygotowałam całe mnóstwo innych.
To nie mogło skończyć się dobrze. 
— Proszę, nie.
— O, tak. Będziecie jechać do tego Taewen, zachód słońca, świerszcze cykają, wchodzisz ty i mówisz...
— Czy mogę pożyczyć twoje pióro? Obiecałam napisać do mamy, gdy tylko spotkam mężczyznę z moich marzeń.
Nie wiedzieć kiedy, Hugo znalazł się tuż obok, bez zająknięcia jednak dokończył zdanie Michelle. Przybili sobie piątkę.
— Ale mama go już zna.
— Nie rozumiesz przesłania — burknęła weterynarz.
— Skąd ty je wszystkie w ogóle znasz?
— Ha, nie doceniasz starszej siostry.
— I mądrości grzybiarza. Nie każdy na nią narzeka jak co poniektórzy. 
— Mam się bać?
— Masz słuchać starszych i się uczyć — zaprzeczyła Michelle. — Nic trudnego, będę przez chwilę tobą, ty się wciel w swojego rycerza — odchrząknęła, wolno przesunęła dłonią po moim ramieniu. — Antaresie, wiem, że dużo trenujesz, ale dzisiaj pewnie nawet ty musisz być zmęczony.
Ruchem ręki zachęciła mnie do wcielenia się w rolę, ale milczałam. W końcu jednak skapitulowałam, machnęłam ręką z uśmiechem skrytym za falą włosów, które zakryły twarz, gdy z zażenowaniem wypisanym rumieńcem kręciłam głową. Z Michelle nie dało się wygrać w takich momentach.
— Dlaczego?
— Bo cały dzień chodziłeś mi po głowie.
Zadarła wysoko głowę, podparła ręce o biodra, oczekując na werdykt. Namyśliłam się przez chwilę.
— To wyjaśnia, dlaczego ma taką kondycję.


Wyruszyliśmy z samego rana.
Helios był tego dnia spokojny i wypoczęty, chętnie dał się wyprowadzić z boksu, ciepłym parsknięciem powitał perspektywę podróży. Lekko poklepałam bok konia.
— Zobaczył Favellusa i od razu zadowolony — zaśmiałam się. — Już wie, że to będzie miał dobrego kompana.
Biały wierzchowiec parsknął. No przecież, że najlepszego.
— Zabrałem ze sobą trochę przysmaków dla nich — przyznał rycerz.
— Będą zachwyceni.
Jechaliśmy spokojnym tempem. Tirie zniknęło za linią horyzontu, przed nami rozciągał się szeroki gościniec. Kiedy ostatni raz jechałam do Taewen, było przedwiośnie. Nie mogłam doczekać się, kiedy na drzewach pojawią się pąki.
Wtedy kilka godzin jazdy upłynęło w ciszy. Po części ze względu na zdenerwowanie, po części dlatego, bo byłam zbyt pochłonięta a to rozmyślaniem o misji, a to podziwianiem krajobrazu, by zagaić rozmowę.
Teraz już nie patrzyłam przede wszystkim na widoki, nawet jeśli szron ścielił się cienką, błyszczącą warstwą dookoła. Na tle wszechobecnej posrebrzanej bieli Favellus wyglądał zupełnie jak koń wzięty z bajki. Ale jeszcze bardziej niż na wierzchowca, zerkałam na jego jeźdźca, ten zresztą właśnie też spojrzał w moją stronę, wymieniliśmy się uśmiechami.
— Masz dobry humor.
— Nawet bardzo. Wspominałam ostatni raz, kiedy tędy jechaliśmy.
Rycerz pokiwał głową.
— Favellus próbował zjeść twoją kanapkę.
Rumak parsknął z irytacją.
— Tak, włożyłeś mu dłoń w pysk. Bałam się, że cię ugryzie — koń spojrzał na mnie z wyrzutem, zaraz się zreflektowałam. — No, potem cię już lepiej poznałam!
— Opowiadałaś też o swojej rodzinie — przypomniał sobie.
— Dlaczego tu przyjechałam. Myślałam, że będziesz miał potem o mnie okropne zdanie.
— Dlaczego?
— Rzuciłam wszystko i właściwie bez aprobaty rodziny postanowiłam dołączyć do gildii. I opowiadam ci, że lubię szyć — parsknęłam śmiechem, opuściłam głowę. — A twoje opowieści o misjach zrobiły na mnie duże wrażenie.
— Każdy ma swoje własne doświadczenia. Nie przyszłoby mi do głowy, by myśleć w ten sposób o towarzyszce zadania. To naturalne, że różnimy się doświadczeniem. Z tego powodu wysyła się osoby o różnych predyspozycjach.
Żeby to usłyszeć, przejechałabym z Brittlebury do Tirie jeszcze sto razy.
— Przed wyruszeniem w podróż powiedziałeś mi bardzo podobne zdanie.
— Naprawdę?
— Aha. Pamiętam dokładnie, bardzo mi pomogło.
Zmieszał się.
— Miło mi to słyszeć. 
Jak poprzednim razem, zatrzymaliśmy się w karczmie Pod Smacznym Rydzem. Już od progu pachniało smaczną, ciepłą strawą, przyciągało do przystąpienia progu i ogrzania się po całodziennej podróży.
— Odmalowali go — zauważyłam.
— Hmm... — rycerz rozejrzał się. Uniósł głowę, zerknął na pokryty świeżą farbą rysunek. — Szyld?
— Aha. Ostatnio farba się trochę łuszczyła — westchnęłam. — Świat się zmienia. Ale Hugonowi na pewno by się tutaj spodobało.
— Może już tędy przejeżdżał?
— Zapytamy przy następnej okazji.
Kiedy konie zostały już zaprowadzone do boksów i oporządzone, mogliśmy wejść do jadalni. Wnętrze było przestronne i ciepłe, właściwie takie same, jak zapamiętałam. Mijałam miasto podczas podróży do innych okolic.
— Zastanawiam się, czy Taewen też się tak zmieniło.
— Bardzo możliwe. Minęło kilka miesięcy.
— Ale Lily i Jesper na szczęście mają się dobrze.


Lily i Jesper mieli się istotnie bardzo dobrze.
Dłonie obojga, związane węzłem symbolizującym świeżo zawarte małżeństwo, złączyły się, palce splotły się ze sobą, musnęły w delikatnym, pełnym czułości geście.
— Niech Erishia pobłogosławi wasz związek latami miłości i szczęścia — zakończył kapłan. — A ognisko domowe płonie zawsze ciepłym i mocnym ogniem.
Zgromadzony tłumek zafalował radośnie przed kapliczką, ktoś wykrzyczał życzenia, kilkanaście głosów mu zawtórowało.
Ceremonia dobiegła końca, Lily i Jesper zostali sobie oficjalnie zaślubieni. Objęli się, z ich ust od dawna nie schodził uśmiech; skoro tylko podniesiono welon panny młodej, ta spojrzała na świeżo poślubionego męża, jakby nikogo innego nie było w zasięgu wzroku. Jej niebieska suknia delikatnie zafalowała na wietrze, grube, jasne warkocze spłynęły wzdłuż ramion. Jesper również patrzył wyłącznie na nią. Gdy wkładał jej obrączkę, dłonie nieco mu drżały, podobnie jak głos. Ściśnięte wzruszeniem gardło utrudniało wypowiedzenie formuły, w końcu jednak i to się udało. Szeptał teraz coś do ukochanej, co już było przeznaczone tylko dla jej uszu.
Rozśpiewana procesja ruszyła ochoczo w stronę karczmy, gdzie miała odbyć się druga część święta: zabawa.
— Oby było dużo piwa!
— I kiełbasy!
Jesper usłyszał komentarze. Odwrócił się, wyszczerzył zęby.
— Będzie!
Parę młodą przed progiem zatrzymali rodzice. Bez trudu można było ich rozpoznać: Lily miała oczy i uśmiech po matce, z kolei Jesper nie różnił się właściwie sylwetką od swojego ojca. Cała szóstka stała chwilę w ciasnym kręgu.
— Witamy was chlebem i solą, aby Wam chleba i soli nigdy w życiu nie zabrakło.
Lily ujęła bochen, odpowiedziała kilkoma słowami, ale dźwięk utonął gdzieś między śmiechem a życzeniami gości.


Stoły zostały przesunięte niemal pod samą ścianę, dzięki czemu odsłoniło się wiele miejsca na tańce. Póki co jednak należało zająć się posiłkiem. Dania już czekały na półmiskach, strawa prędko wypełniała niecierpliwe żołądki. Do wtóru rozmów szczękały sztućce.
Głód został wreszcie zaspokojony, zaś instrumenty – nastrojone. Co skoczniejsi goście już z pierwszymi dźwiękami harfy wyruszyli na deski, by radośnie pląsać w rytm muzyki. Lily i Jesper przodowali: mężczyzna zdawał się z początku nieco nerwowy, szybko jednak złapał rytm, by już po chwili zgrabnie poruszać się powoli wzdłuż parkietu.
Minęło kilka taktów. Oparłam się wygodniej o krzesło, z uśmiechem obserwowałam parę.
— Wiesz, przypomina mi się wesele Rity i Marcela.
— Tak?
— Miałam pewnie z dziesięć lat — podparłam dłoń o podbródek. — Rita nie pochodzi z Brittlebury, ale bardzo szybko się tam odnalazła.
— Łatwo dogaduje się z ludźmi.
— Bardzo. Podobnie jak Marcel. O, ale przed weselem bardzo się denerwował. Pamiętam, jak babcia mówiła mu, jak ma się zachowywać czy tańczyć. Z nami też ćwiczył.
W domu rodzinnym tuż przed tym wydarzeniem działo się dużo. Trudno było momentami powiedzieć, kto przejmował się bardziej, bo tata też okropnie zamartwiał się, czy aby wszystko pójdzie po jego myśli. Mama i babcia były w tym wszystkim ostoją spokoju; z wprawą rozdzielały obowiązki i wiedziały, co należy kolejno zrobić, by uroczystość przebiegła pomyślnie.
— Dobrze się bawiliście?
— Bardzo. 
Rozmowa toczyła się swobodnie jeszcze dłuższą chwilę. Napomknęłam o sukience w kwiatki, którą mama mi uszyła wtedy z okazji ślubu, przegładziłam odruchowo tę, którą miałam na sobie teraz; łagodna zieleń przeplatana bielą pierwiosnków rozlała się na kolanach. Zerknęłam na rycerza; dobrze wyglądał w błękicie.
— Chciałabyś może zatańczyć?
Wyprostowałam się odruchowo, ale od razu wsunęłam dłoń w tę należącą do Antaresa.
— Oczywiście.
Wróciłam myślami do Parady Bogów. Do naszego spokojnego tańca i wydeptanego kwadratu trawy pod rozgwieżdżonym niebem. Powolne dźwięki harfy dobrze pasowały do tego rytmu; żadne z nas raczej nie czuło się pewnie w tańcu, ale znaleźliśmy wolny kawałek przestrzeni, blisko jednego z rogów. Suknie kobiet falowały różnobarwnymi falami, mężczyźni prowadzili ostrożnie partnerki po parkiecie.
Zaraz jednak mój wzrok spłynął z innych par, skupił się na osobie stojącej tuż przede mną. Antares odsunął się na długość kroku, nieco nerwowo uśmiechnął. Trzymaliśmy się za prawe dłonie; ścisnęłam nieco mocniej jego palce. Obawiałam się, że będzie czuł się tu niekomfortowo. Ale nie musimy tu przecież zostawać długo. Przypływ nostalgii owinął mnie ciepłym, przyjemnym uczuciem.
— Zaczynamy?
Skinęłam głową. Zgiął rękę w łokciu zapraszającym gestem – zrobiłam krok do przodu, położyłam rękę na jego ramieniu, czując jego na swojej talii. Krok do tyłu, w prawo, półobrót, do tyłu, powtórzenie czwórki. 
Ruchy podobne do tych, które wykonywaliśmy ostatnio, ale miałam wrażenie, że tym razem w nieco inny sposób. Bardziej dynamicznie?
Antares uniósł rękę, obróciłam się. Powtórzyliśmy czwórkę; położył tym razem moją dłoń na swoim ramieniu, podobnie położył swoją na moim. Wykonaliśmy kilka kółek, zaraz zgiął jednak swoją dłoń. Zgubiłam na moment krok, niepewna, co robić, rycerz jednak już stał obok, kierował kolejnymi ruchami spokojnie, acz pewnie. Nawet jeśli obawiałam się przez moment o staw łokciowy, zwinnym ruchem przeszedł frontem do mnie, uśmiechnął się delikatnie, gdy wróciliśmy do pozycji wyjściowej.
— Wydaje mi się — mruknęłam — że coś się zmieniło.
Zdawało mi się, czy Antares się właśnie uśmiechnął?
— Może trochę.
Przy kolejnej figurze, gdy przechodził z tyłu, obróciłam się za bardzo w prawo. Obrót wyszedł nieco niezręczny, prawie nadepnęłam partnera. Rycerz złapał mnie za dłonie, spokojnie wykonał inny ruch.
— Przepraszam — spuściłam głowę.
— Nie, nie. Powinienem trochę inaczej to zrobić.
— Zrobiłeś świetnie — zaprotestowałam. — Będę pamiętać następnym razem.
Wtedy już się udało.
— Zdaje mi się — rzuciłam, gdy stanęliśmy nieco bliżej — że te ruchy, które wykonywał Lumi w Obarii, to naprawdę był walc.
Mężczyzna uśmiechnął się lekko.
— Bardzo pomagał przy ćwiczeniach — zgodził się.
— Zatańczymy we trójkę, jak tylko wrócimy do gildii.
— Oczywiście.
Nie mogłam się nie uśmiechnąć. Harfa zwolniła tempo po raz kolejny. Nie wiedzieć kiedy, podeszliśmy jeszcze bliżej; czułam ciepło ciała Antaresa. Oparłam lekko policzek o jego ramię, na chwilę zapomniałam, że są tu inni ludzie.
— Jesteś zmęczona?
— Nie — przymknęłam oczy. — Po prostu cieszę się, że tu jesteśmy.
— Ja również.
Chwilę zostaliśmy w tej pozycji, zaraz jednak wróciłam do poprzedniej. Potańczyliśmy chwilę – znacznie dłuższą, niż się spodziewałam, ale i tak minęła bardzo szybko.


— Antares i Lea!
Kobiecy głos tuż przy uchu, gdy schodziliśmy z parkietu, zatrzymał nas w miejscu.
— Lily i Jesper — odpowiedziałam.
— Cóż za spotkanie — Lily zaśmiała się, przytuliła nas kolejno. — Cieszę się, że was tu widzę. 
— Oboje się cieszymy — dodał jej mąż. — Przepraszam, że nie podeszliśmy wcześniej.
— To naturalne — odparł Antares. — Macie dzisiaj wiele obowiązków.
— Słowo daję, nie pamiętam, kiedy ostatnio tyle chodziłam — westchnęła Lily. Przenosiła ciężar ciała to na jedną, to na drugą nogę, jej wzrok coraz częściej uciekał w kierunku krzeseł.
— Noc jeszcze młoda — wyszczerzył się Jesper.
Kobieta wzruszyła ramionami, przyznała mężowi rację. Była zmęczona, ale zarazem rozpromieniona.
Skorzystaliśmy z okazji, by złożyć im życzenia. Prezent zostawiliśmy w ich domu: porcelana, którą sprawdzałam średnio co chwilę podczas drogi, cierpliwie zniosła wszelkie wyboje.
— Wiele szczęścia na nowej drodze życia — powiedział Antares.
— Wszystkiego dobrego.
— Dziękujemy — Lily założyła włosy za ucho. — Za wszystko.
— My za zaproszenie. Jest pięknie.
Nie było czasu na dłuższe rozmowy. Zaraz ktoś zagadnął do pary, by również złożyć życzenia, chwilę porozmawiać. Zeszliśmy z parkietu, ale przy jednym ze stołów jeden z mężczyzn oderwał się od grupki, pomachał do nas energicznie. Znajomy głos przebił się przez harmider. Odwróciłam głowę, wzrok wylądował na szpakowatych, równo przyciętych włosach, gładko przeczesanych na prawą stronę.
— Tu jesteście!
Pan John Stafford podszedł do nas, ukłonił się krótko na powitanie.
— Miło pana widzieć.
— Mnie was również — uśmiechnął się, przywitał.
— Jak się pan miewa, burmistrzu?
Minęło trochę czasu, odkąd ostatnio się widzieliśmy, ale miałam wrażenie, jakby wyglądał młodziej. Cienie pod oczami zniknęły niemal całkowicie, twarz nabrała zdrowych rumieńców. Zaokrąglił się nieco, uśmiech był szerszy, mniej wymuszony, a krok długi i sprężysty.
— Znakomicie. Nie ukrywam, że ostatnio tu bardzo spokojnie, obym nie zapeszył. Chociaż pracy nie brakuje.
— Widzieliśmy, że miasto się trochę rozrosło.
Przypomniałam sobie domy, które minęliśmy już podczas wjazdu do miasta. Zdawało mi się, że niektórych nie było, gdy byliśmy tu poprzednio. 
— Owszem. Sporo osób się tu ostatnio sprowadziło, co mnie bardzo cieszy. Po zimie powinno być ich jeszcze więcej. Dobrze widzieć nowe twarze na ulicach, chociaż — jego spojrzenie umknęło w stronę pary młodej — starych znajomych również, zwłaszcza jeśli dorastają i wszystko im się układa. Obawiałem się, że mogą sobie nie poradzić po takich przejściach, ale zdaje się, że nie mogłem się bardziej pomylić. Na szczęście.
— Kochają się — stwierdziłam miękko.
Palce, nie wiedzieć kiedy, musnęły delikatnie te Antaresa.
Burmistrz dostrzegł ten ruch. Mrugnął do nas, zebrał się, by podejść do kolejnej grupki, która uniosła kieliszki, spojrzała porozumiewawczo na mężczyznę.
— Zdaje się, że nie oni jedyni — wytknął. — Macie szczęście, bo na weselach swaci tu dają popisy. Zdaje się, że i mnie obrali za cel.
Pokręcił z zażenowaniem głową, grupka dała mu wyraźniejszy znak, że chętnie teraz z nim porozmawiają. Machali jeszcze energiczniej, kilka kropel wina z kielicha jednego z nich spadło na ziemię.
— Swaci? — zmarszczyłam brwi.
— Mhm, zdaje się, że chcą przysporzyć burmistrzowi kolejnych zmarszczek — stwierdził pogodnie. — Spokojnie, mam z takimi doświadczenie. To mili ludzie, bywają tylko trochę męczący.
— Ale chyba też bardzo zdeterminowani.
— I to jak.


Zabawa trwała w najlepsze. Z Antaresem zatańczyliśmy jeszcze kilka razy. Zdawało mi się, że przywyknę do gwaru, zwłaszcza teraz, dalej od parkietu i trupy. Muzyka była ładna, melodyjna i skoczna, zachęcała do pląsów, ale nuty w którymś momencie zaczęły nieco męczyć. Złapałam się na tym, że ziewałam coraz częściej, tarłam nieco klejące się oczy.
Wtem – dźwięki muzyki ucichły.
— Już koniec? — rozejrzałam się dookoła.
— Panie i panowie — śpiewaczka podniosła się ze swojego miejsca, uśmiechnęła do gości. — Chciałabym zaprosić wszystkich do wspólnej zabawy...
Spojrzałam na Antaresa. Tłumek zaczął garnąć się wesoło znów na parkiet, ustawiać w nieregularne koło. Co poniektórzy maruderzy byli zachęcani do dołączenia przez współtowarzyszy, w większości ustępowali namowom ze śmiechem, dawali się wciągnąć do nadchodzącego wydarzenia.
Poruszyłam się niespokojnie na krześle. Raczej nie byłam typem osoby, który garnął się do podobnych rozrywek; Miśka lubiła mnie wyciągać do takich, ale teraz, gdy przeważali tu zupełnie obcy mi ludzie, czułam raczej skrępowanie.
— Zamierzasz może — ściszyłam głos, nachyliłam się w stronę rycerza — wziąć udział?
Jego wzrok uciekł w kierunku podwyższenia.
— Jeśli chcesz, możemy.
Pokiwałam powoli głową. Wyczułam w jego głosie już lekkie zmęczenie. Zabawa była bardzo miła, byliśmy tu już jednak kilka godzin. Tęsknię zerknęłam za okno.
— Masz ochotę wyjść?
Zawahał się.
— Hm...
— Bo ja  chyba pójdę zaczerpnąć świeżego powietrza.
— Przyda się.
— Zdecydowanie. Idziesz ze mną?
— Oczywiście.
Wziął mnie za rękę, chwilę manewrowaliśmy między biesiadnikami, aż wreszcie wyszliśmy w orzeźwiający chłód jesiennego zmierzchu.
— Na wiosnę pewnie zakwita tu wiele roślin — stwierdziłam, rozejrzałam się dookoła.
— To ładna okolica.
— Teraz również.
Noc była zaskakująco ciepła jak na późną jesień. Gałęzie, pozbawione już liści, kładły się nisko, powiewały przy szmerach wiatru.
Obeszliśmy powoli budynek, zanadto się nie oddalaliśmy. Tu i ówdzie natrafialiśmy na gości, którzy wpadli na podobny pomysł. Burmistrz również spacerował z ciemnowłosą kobietą, zdawało się, że nad czymś żywo dyskutowali. Niektórzy odpoczywali po wlaniu w siebie zbyt wielkiej ilości piwa; zbyt głośne śmiechy i rubaszne żarty przecięły ciszę, ktoś czknął głośno.
Po kilkunastu minutach wróciliśmy na salę. Zostaliśmy jeszcze kilka chwil: Lily i Jesper mieli chwilę, by porozmawiać, wreszcie też zajęli miejsca siedzące. Lily co jakiś czas schylała się, by ukradkiem pomasować obolałe kostki.
— To zaskakujące, ilu wujków na weselach chce tańczyć — mruknęła. — Zwłaszcza jeśli nagle podwoiła się ich liczba.
— Gdybym jej nie pilnował, to najchętniej by mi lubą w ogóle zabrali na całą zabawę — dodał Jesper.
Opowiedzieli co nieco o przygotowaniach do ślubu; Lily długo zastanawiała się, która pora będzie odpowiednia. Nie mogli się doczekać tego dnia, równocześnie jednak musieli uregulować wiele spraw.
— Rozmawialiśmy z Adamem — mruknęła kobieta, nieco ściszyła głos. Jesper ujął jej dłoń.
— Wie o ślubie? — zapytałam.
— Tak, byliśmy u niego kilka dni temu. Najpierw nie chciałam mu mówić, później myśleliśmy o tym, żeby wysłać list, ale — wzruszyła ramionami — pewne rzeczy należy powiedzieć twarzą w twarz.
— Jest mu trudno — potaknął Jesper. — To... cóż, nie była łatwa rozmowa. Ale przyjął to zaskakująco dobrze. Myślę, że spodziewał się, że właśnie o tym chcemy mu powiedzieć.
 Przypuszczali, że już nie wróci do Taewen. Pewnych rzeczy nie dało się nigdy zupełnie wyleczyć ani zapomnieć.
— Ale — Lily uśmiechnęła się — życzył nam szczęścia.
— Myślę, że się spełni.
Nadszedł w końcu czas pożegnania; wybiła późna godzina, byliśmy zmęczeni. Zabawa miała jeszcze trwać kilka godzin, ale z Antaresem zdecydowaliśmy się wyjść nieco wcześniej.
— Będziemy mieli jeszcze na pewno okazję porozmawiać — stwierdziłam.
— Inaczej dopilnuję, żebyście nie opuścili Taewen — obiecała Lily.


Weszliśmy na korytarz, na którym znajdowały się nasze pokoje; ten Antaresa był naprzeciwko, więc tuż przed rozejściem się poprosiłam, by chwilę zaczekał. Zastanawiałam się, czy to aby najlepszy moment. Wcześniej nie było czasu, ale długo zastanawiałam się, czy momentu wręczenia prezentu nie odwlec do jutra, do momentu ciszy i spokoju.
Ale jednak do zabrałam ze sobą zawiniątko, bezpiecznie skryte w torbie, czekało na swoją kolej. Ten dzień był dziś, nawet jeśli należał do Lily i Jespera, był wyjątkowy dla Antaresa. Dla mężczyzny, który był właśnie tuż obok mnie. Czy mógł być lepszy powód, by właśnie to wydarzenie uznać za najważniejsze?
— Potrzebuję chwili — odwróciłam na chwilę głowę, założyłam włosy za ucho.
Mężczyzna zatrzymał się w pół kroku.
— Wszystko w porządku?
— Tak, tak, przepraszam — szturchnęłam go delikatnie w łokieć. — Dużo dzisiaj się działo, ale przecież bym nie zapomniała.
— Och — sięgnął dłonią w kierunku karku.
Stanęłam, zakołysałam się na palcach. 
— Mam coś dla ciebie.
Chwilę grzebałam w bagażach, zaraz jednak wyciągnęłam zawiniątko. Wręczyłam je z lekkim zakłopotaniem.
Z papieru wysunęła się książka. 
— Brakowało w literaturze spisanych przygód o pewnym dzielnym rycerzu — uśmiechnęłam się nieco nerwowo — więc pozwoliłam sobie wypełnić tę lukę.
Antares nie odpowiedział, krótkim ruchem ręki przesunął po okładce.
— Otwórz, jeśli chcesz — zachęciłam. — Spisałam raczej te rzeczy, które widziałam, ale było ich sporo. Taewen, Easthallow czy Crullfeld. Albo treningi. Trochę się tego uzbierało.
Niektóre historie poprzedzone były ilustracjami; wciąż jeszcze nie miałam wprawnej ręki, ale obserwowałam Antaresa już na tyle długo, że w każdej chwili mogłam przywołać bez trudu każdy szczegół jego twarzy. W jaki sposób się uśmiecha przy poszczególnych okazjach. W jaki sposób poprawia okulary. Jak marszczy czoło, gdy się martwi. Każda z tych informacji była cenna, każdą z nich przechowywałam głęboko w sercu. Dotyczyła przecież osoby, którą kochałam.
Wzięłam jego wolną dłoń w swoją, przesunęłam kciukiem wzdłuż zgięcia nadgarstka. Skóra była wciąż rozgrzana, nie zdążyła jeszcze zgubić ciepła karczmy. Było tu miło, bezpiecznie. Czułam to bardzo często, odkąd poznałam Antaresa. Gdzieś z tyłu głowy mignęło wspomnienie rozmowy z Michelle, ale słowa nagle nie chciały przejść przez gardło. Stałam bardzo blisko mężczyzny, obserwowałam, jak otwiera książkę. Zaraz ją jednak odłożył na moment, spojrzał w moją stronę.
— Wszystkiego najlepszego, kochany — pocałowałam go. Delikatne muśnięcie warg. Ciepło, które jeszcze długo utrzymywało się w sercu.


Cytat w tytule: Hermann Hesse

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz