czwartek, 1 grudnia 2022

Od Michelle – Śliwa

Była z nim, kiedy pierwszy raz odkrył swoje zdolności.
Latawiec Brygidki, jego młodszej siostry, utknął w koronie drzew, zbyt wysoko, by dało się tam wspiąć. Matka już od zeszłej wiosny prosiła, żeby przyciąć rozłożyste gałęzie, które rzucały głębokie cienie na obejście i szumiały złowieszczo, gdy nadchodziła burza, ale Hektor wciąż i wciąż to odkładał, oględnie tłumaczył, że to przecież mocna, zdrowa śliwa, będą z niej dobre owoce, najlepszy dżem w Brittlebury, ba, w całej Ethiji.
Rzecz w tym, że on zdecydowanie wolał ten malinowy. Michelle bardzo dobrze pamiętała, jak zaświeciły mu się oczy, kiedy ostatnio go u nich jadł, a skrzywił się (choć możliwie dyskretnie), gdy upiekła ciasto ze śliwką (zapomniała o cukrze, ale śliwka też mogła być winna). Nie, powodów należało szukać gdzie indziej.
To było ulubione drzewo jego ojca. Wprawdzie nierozsądnie, ale zapewne pełen dobrych chęci, na jednym z grubszych konarów umocował kiedyś huśtawkę, więc Hektor z dzieciakami z sąsiedztwa, w tym Leą i Miśką, mogli spędzać całe dnie na pysznej zabawie. Nikt tak nie umiał rozbujać jak on, Michelle miała czasami wrażenie, że fruwa, że jeszcze trochę i dotknie nieba. Piszczała z radości, gdy jeszcze małe, ale już poznaczone odciskami dłonie odpychały ją coraz mocniej i mocniej. Z ich pomocą mogła polecieć wysoko jak ptak.
Problem w tym, że śliwa ze swej natury nie była zbyt mocnym drzewem. Konar w końcu się ułamał, szczęśliwie zostawił Hektorowi tylko kilka otarć na plecach. Dużo bardziej bolało to, że nigdzie już nie było ojca, który mógłby naprawić huśtawkę, przytwierdzić ją do nowego konaru, może do tego buku, który przez ostatnią wiosnę prześcignął śliwę, pysznił się mocarnymi gałęziami. W pniu śliwy została już na zawsze brzydka wyrwa, która miała się nigdy nie zabliźnić. Hektor lubił tę śliwę, bo byli trochę do siebie podobni, już na zawsze mieli nosić ślad po kimś, kto obiecał być i o nich dbać. Ogrodnik powinien umieć zadbać o drzewo, a ojciec o syna.
Michelle wiedziała to wszystko, ale przy tym nie znajdowała żadnych słów, które mogłyby pomóc. Mogła robić głupie miny, wymyślać kolejne zabawy i nowe zasady gry w podchody, sama rosła jak na drożdżach, ale wiedziała, że nie urośnie jak śliwa, jak ojciec Hektora. Nie będzie na tyle wielka, by zastąpić tę dziurę w sercu przyjaciela.
A on tu teraz stał i patrzył na śliwę, która szumiała łagodnie letnim trelem świergotków. Marszczył brwi, Brygidka zaś niecierpliwiła się coraz bardziej. Wciąż zamyślony, kilka razy przejechał dłonią po płowych włosach siostry, a ta zaczęła narzekać, że niszczy jej fryzurę. Też odpowiedział, śmiał się, bo przecież nie brał tego na poważnie, faceci nie rozumieją, dlaczego warkocze są takie ważne, więc Michelle przygarnęła dziewczynkę do siebie, wystawiła język.
— Nieczuły drań — wytknęła mu.
— Zrobią ci się zmarszczki, jak będziesz się tak krzywić.
— Będę się krzywić, ile mi się żywnie podoba, a tobie nic do tego.
Wzruszył ramionami w bardzo Hektorowy sposób. Barki zatoczyły łagodny łuk, jakby chciały rozłożyć niewidzialną tarczę przed światem, przypomnieć mu, że jaśni pan jest pełen dystansu i rzadko kiedy czymś się przejmuje. Bardzo zależało mu na tym, żeby sprawiać wrażenie, że mu nie zależy.
— Jak chcesz, tylko mi potem nie marudź.
Michelle z kolei aż westchnęła z irytacji, podparła się rękami pod boki. Ale, koniec końców, lubiła uczestniczyć w tej ich grze, nawet jeśli momentami całkowicie bezsensownej.
— Marudzić też będę, ile chcę.
— A ja tego nie będę słuchał.
— Przekonamy się.
Dla podkreślenia wagi słów uniosła dumnie podbródek, ale Hektor tylko puścił oko, może do niej, może do Brygidki.
— Nie mogę się doczekać.
Szturchnęła go w ramię, wzburzone ruchem loki skryły twarz, nieco zbyt szeroki uśmiech. Ona też nie mogła się doczekać.
Do tej pory zwykła traktować Hektora jak starszego brata, trochę irytującego, ale do którego zawsze chętnie zaglądała, czy to żeby porzucać w niego gruszkami, czy wyciągnąć na spacer i rozmowy, pełne wzajemnych dogryzań. Pośród tych przekomarzań przemycali te ważne, wrażliwe informacje. Że Miśce marzy się uczelnia. Że nie znosi tych uciekających liter. Że Hektora martwi, ile matka śpi, jak bardzo odmawia istnienia bez ojca. Że Brygidce ukruszył się ząb. O sobie mówił bardzo mało, jego troski były troskami najbliższych, ale Michelle już dawno temu nauczyła się czytać o nim między linijkami jego mówienia o innych.  
— A mój latawiec? — wtrąciła jego siostra.
— Był bardzo ładny — pokiwał z powagą głową. — Teraz pewnie przygarnie go jakaś rodzina bocianów i zwiedzą razem świat.
— Hek!
— Mówiłam — Michelle zniżyła konspiracyjnie głos — to nieczuły drań. Trzymaj się od niego z daleka. Idziemy do mnie.
— Ale latawiec!
Wzruszyła ramionami, ale oczy rozbłysły zielenią wesołości.
— Bociany są bardzo sympatyczne.
— Nieczuła dranica.
Sponad głowy dziewczynki Michelle ułożyła usta w urocze "Spieprzaj".
Ale koniec końców to on wspinał się po śliwie, żeby zdjąć latawiec. Od początku było wiadome, że nawet najmilszej rodzinie bocianów nie pozwoli zabrać ulubionej zabawki siostry – problem w tym, że utknął w miejscu, gdzie gałęzie były zbyt wiotkie, by utrzymać ciężar ciała człowieka.
 Złapał się jednej z gałęzi, podciągnął. Konar zaskrzypiał, jakby zaskoczony ciężarem zupełnie innym od tych, do których przywykł, ale posłusznie przyjął gościa. Pień u samej podstawy miał dawno temu ułamany konar, po którym pozostało wgłębienie. Zapewniał dobry punkt podparcia. Hektor wyprostował się ostrożnie, balansował z jedną stopą opartą przy punkcie styku pni, drugą nieco wyżej; palce niemal musnęły latawiec, ale brakowało długości co najmniej dwóch dłoni.
— Widzę bardzo dorodną śliwkę — Michelle musiała mrużyć oczy, gdy patrzyła w górę. Słońce, w lato niezbyt chętne do kończenia wędrówki po nieboskłonie, wciąż jasno świeciło.
— Pewnie byś ją chętnie dorwała?
— Aha. Niech lepiej tu złazi albo zaraz ją sama zdejmę.
— Śliwka domaga się prawa do decydowania o sobie.
— Śliwka powinna być świadoma, że nie zamierzam jej łapać, gdy będzie lecieć łeb na szyję. A takie obite to jednak są średnie.
— Zobaczymy, czy będziesz taka harda, jak trzeba będzie ściągnąć twój latawiec. 
Prychnęła z oburzeniem, rzuciła coś o starych kościach i o tym, że też nieźle się wspina. Przekomarzała się z nim w sposób odruchowy, ale gdzieś w sercu zabolała ją ta uwaga. Bo przecież nie była już jak dziesięcioletnia Brygidka, nie była młodszą siostrą, którą należy się opiekować. A tak właśnie traktował ją Hektor, z całą pobłażliwością właściwą chłopakowi starszemu o cztery lata. Jakby pozjadał wszystkie rozumy, bo urodził się trochę wcześniej.
— Spróbuj potrząsnąć gałęziami — poradziła.
— No nie gadaj — zerknął na nią z góry. — Za mocno tam utknął, tylko go podrę. Muszę wejść wyżej. 
Zastanawiała się, jak sama by sobie poradziła. Dawno nie robiła tego, brakowało jej trochę tego czasu, gdy zbierali się całą ferajną, biegali albo skakali po drzewach. Może następnym razem wyciągnie Leę?
— Brygidka, przynieś grabie — poprosił w końcu.
— A nie uszkodzisz go?
— Będę bardzo delikatny.
Skinęła głową i pobiegła w kierunku szopy z narzędziami.
— A wiesz, że potem będziesz musiał jeszcze zejść?
— No coś ty — parsknął. — Nie pomyślałem.
— Nic nowego. 
Nie podobało jej się do końca, jak drzewo uginało się pod ciężarem chłopaka. Był trochę zbyt niecierpliwy.
— Brygidka zaraz przyjdzie.
— To będzie miała niespodziankę.
Wzruszyła ramionami. A niech robi, jak uważa. Śliwa nie była wprawdzie mocnym drzewem, ale Hektor umiał wspinać się całkiem nieźle. Musi tylko jeszcze trochę się podciągnąć, przecież jest już blisko...
Gałązka, na której oparł chwilowo ciężar, gdy chciał wspiąć się wyżej, złamała się w dłoniach. Chłopak stracił równowagę, przez chwilę usiłował złapać się czegokolwiek innego, ale pchany siłą rozpędu, zrywał tylko kolejne liście.
Michelle zrobiła krok naprzód, ale już wtedy wiedziała, że zareagowała zbyt późno, by zrobić cokolwiek, stała zbyt daleko.
Ale spodziewane, głośne tąpnięcie nie nastąpiło. Gdy Hektor był już raptem chwilę od zderzenia się z gruntem, nagle wyhamował, dziwnie spokojnie wylądował na trawie. Wprawdzie twarzą, ale zrobił to zupełnie cicho, jakby się położył. Albo zleciał.
Bo rzeczywiście to zrobił. Dopiero dostrzegła, że się nie przewidziała, bo zamiast szeroko rozrzuconych rąk, miał tam parę skrzydeł; szaro-brązowe pióra rozlały się na trawie, gdzieś smętnie między nimi wylądował latawiec, który na moment przed upadkiem chłopak zdołał strącić.
 Dziewczyna przez kilka sekund patrzyła w ciszy. Nigdy nie widziała niczego podobnego.
— Genialne! — zachwyciła się.
— Spierdalamy.
— Co?
— Do obory, już!
Próbował podźwignąć się na nogi, ale skoro nagle ręce nie chciały mu pomóc z balansem, miał z tym dużo większy problem. Dopiero Michelle doskoczyła do przyjaciela, ujęła z werwą pod pachy i postawiła na nogi.
Rzucił się biegiem za najbliższe drzwi. Gdy go dogoniła, był już schowany w cieniu pod jedną ze ścian. Oddychał głęboko, możliwie równo.
— Hektor? — usiadła obok, nieco zdyszana.
— Udawaj, że nic nie widziałaś.
— Co się dzieje?
— A nie widzisz? — uniósł ręce. — Daj mi chwilę, muszę się skupić. Zaraz przejdzie.
Zamknął oczy, nastroszył pióra (napiął ramiona?). Po kilku sekundach skrzywił się, ale jedna kończyna powoli zaczęła odzyskiwać swój pierwotny kształt.
— Mówisz o tym jak o przeziębieniu.
— Obyłbym się bardzo dobrze bez jednego i drugiego.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem, potrząsnęła za ramiona. Przecież o czym jeszcze można było marzyć?
— Jesteś magiem, głuptasie! W dodatku zmieniasz się w zwierzaki. Chcesz tu jeszcze marudzić? To ge-nial-ne.
Cieszyła się tak bardzo, że nie dostrzegła blednącej twarzy chłopaka. Odpłynęły z niej wszystkie kolory, próbował skupić się na rozmowie, ale przede wszystkim na odzyskaniu rąk. Jedno czy dwa zbłąkane piórka zniknęły w kurzu.
— Nie mów nikomu — powtórzył prośbę.
— Dlaczego? 
Kropla potu popłynęła w stronę żuchwy, ta z kolei dziwnie zadrżała.
— Bo cię o to proszę. Wystarczy?
Na kilka długich sekund zapadła gęsta, nieprzyjemna cisza. Mierzyli się spojrzeniami, Michelle w końcu jednak skinęła głową, poklepała przyjaciela po ramieniu.
Gdy wrócili pod śliwę, było już po wszystkim, ramiona były takie jak zwykle, a Brygidka już na nich czekała z latawcem pod pachą i bardzo zniecierpliwioną minką. Zmyślili, że podarł rękawy o koszuli ("Tak, straszna z niego gapa"), a Michelle roztoczyła nawet barwną opowieść o tym, jak pan bocian chciał zasadzić się na latawiec ("Pomyślał, że będzie mu pasować do nóg"), a potem poszli sprawdzić, czy aby nie schował w stodole innych skarbów (we współpracy z myszą). Hektor zabrał zaraz siostrę do domu, wyraźnie nie chciał rozmawiać, więc i Michelle nie zostało nic innego, jak wrócić do siebie. Trzasnęła drzwiami nieco głośniej niż zwykle, babcia już otwierała usta, by ją zganiać, dziewczyna jednak szybkim krokiem minęła korytarz, bąknęła przywitanie i weszła do pokoju.


Oczywiście, Lea od razu domyśliła się, że coś się stało. I równie szybko zdołała wszystko wyciągnąć z siostry, więc obie teraz siedziały w pokoju na Ważnej Siostrzanej Naradzie. Hektor zapewne nie byłby zachwycony tym faktem, nawet jeśli lubił Leę, ale Michelle w tym momencie potrzebowała z kimś o tym porozmawiać. Nigdy nie szło jej zbyt dobrze duszenie w sobie problemów.
— Nie będę z nim teraz siedzieć — prychnęła.
— Przecież on właśnie teraz kogoś potrzebuje.
Brunetka zamaszystym ruchem odwróciła się do ściany, skryła twarz w burzy loków.
— Ale to nie muszę być ja. On teraz musi to wszystko sobie sam poukładać w głowie.
— Mimo wszystko powinnaś.
— I co ja mu powiem? — nawinęła pasmo włosów na palec — że nic złego się nie stało? Że ma urocze to skrzydło?
— Powiesz, co ci dyktuje serce.
Brew podjechała do góry, z ust wydobyło się coś pomiędzy śmiechem a prychnięciem. Ostatnie, czego w tym momencie potrzebowała, to sentencje żywcem wyjęte z jakiegoś tomiku wierszydeł.
— Takie rzeczy to ja mówię tylko Immi — ucałowała biały łebek, kotka prychnęła i wywinęła się z objęć dziewczyny. Śledziła jeszcze przez chwilę dumne ruchy pupilki, która postanowiła poszukać bardziej dystyngowanego towarzystwa i wyszła z pokoju, zapewne skierowała swoje kroki ku Jacobowi. — Nawet jeśli ona niekoniecznie to odwzajemnia.
Lea uśmiechnęła się chytrze.
— Myślę, że odwzajemnia je ktoś inny.
— No jasne — parsknęła. — Potrzebne mi to jak dziura w bucie.
Młodsza z sióstr oparła głowę o ramię starszej, siedziała z nią kilka długich chwil w milczeniu. Michelle odchyliła się nieco do tyłu, podbródkiem niemal wskazała sufit. To chyba przez dziwną pozę zaczęły ją strasznie piec oczy.
— Więc co chcesz zrobić? — rzuciła.
— Nie wiem.
— Jak to: nie wiesz?
— Po prostu — wzruszyła ramionami, nagle dziwnie zirytowana. — To nie jest tak, że grają mi słowiki, kiedy go widzę. Znamy się już jak łyse konie. Ale — głos uwiązł jej w gardle — nie chciałabym, żeby coś się popsuło. A jeśli zaczyna się ruszać drażliwe tematy, to o to łatwo.
Wiedziała, że nie na tym powinna się teraz skupiać. Ale nie miała pojęcia, co należy robić w takiej sytuacji.
— Mam nadzieję, że też kiedyś spotkam kogoś takiego.
Michelle zaśmiała się; najpierw nieco z wymuszeniem, zaraz jednak szczerze, jak zwykle.
— Lea, dobrze wiesz, że Fretka chętnie by porobił kilka wypieków specjalnie dla ciebie.
— On ma imię.
— I błękitne oczy.
Loius, syn piekarza podrzucał im od czasu do czasu słodkie wypieki, które podobno "się ostały". Ale siostra tylko machnęła ręką, wbiła wzrok w plamę na ścianie.
— To dobry kolega. I tyle.
— Czekasz na rycerza na białym koniu?
— Czekam na właściwą osobę — przyciągnęła kolana pod brodę, spojrzała uważnie na Michelle. Czytała z niej jak z otwartej księgi. — Będę wiedziała, kiedy go spotkam.
Ta w odpowiedzi pokręciła głową ze zrezygnowaniem, milcząco wyraziła ubolewanie nad beznadziejnym przypadkiem romantyczki.
— A skąd ta pewność?
Lea odsunęła się wreszcie, uważnie spojrzała na siostrę. Lekko zaczerwienione oczy nie uszły jej uwadze, ale wiedziała, że były rzeczy, które Michelle musiała wyjaśnić sama.
— Będę się zachowywać jak ty.


Kiedy ma się gromadkę rodzeństwa żywego srebra oraz całodzienne zajęcia przy obrządku, nie zna raczej czegoś takiego jak nuda. Towarzystwa też mu raczej nie brakuje, wręcz przeciwnie; zwłaszcza kiedy jest się w gruncie rzeczy osobą, która zdecydowanie woli posiedzieć w ciszy.
Ale to nie był dobry moment na ciszę.
Właściwie trudno było jej powiedzieć, co nią kierowało, kiedy znów wyszła z domu. Może pod wpływem rozmowy z Leą, może przez to, że nie mogła usiedzieć spokojnie, a równocześnie zupełnie nic jej nie szło i wiedziała, że nie skupi się na czymkolwiek poza myślą o tym, co stało się pod śliwą.
Gdy zapukała do drzwi, otworzył jej Kajtek, ale miał pojęcia, gdzie był jego starszy brat, wiedział tylko tyle, że nie tutaj. Ale Michelle miała już na szczęście całkiem niezłą wprawę w szukaniu go. Stopy niemal od razu zaniosły ją na łąkę w pobliżu zagajnika. To było spokojne miejsce, oddalone od większości domów. Rzadko ktoś tam chodził.
Hektor siedział w wysokiej trawie, ale bujnej czupryny nie dało się pomylić z niczym innym. Był odwrócony do niej plecami, siedział dziwnie spokojnie, wpatrzony w jakiś punkt. Zawsze było dla niej niezrozumiałe, że tyle czasu potrafił trwać w bezruchu w tej samej pozycji. Może zasnął?
— Słyszę cię — rzucił głosem, który nie miał w sobie nic z rozespania.
Kolejna sucha gałązka zatrzeszczała pod jej stopami, ostatecznie zdradziła obecność dziewczyny. Hektor odwrócił się, ale tylko na moment, zaraz wrócił do poprzedniej pozycji. Nie wykonał żadnego gestu zachęcającego do dołączenia, ale to jej nie przeszkadzało, w kilku susach znalazła się tuż obok.
— Niemożliwe.
— Jesteś dyskretna jak stado dzików.
Klapnęła ciężko obok i spróbowała szturchnąć go pod bok, ale uchylił się zwinnie, złapał ją za przegub. Puścił ją dopiero, gdy przestała się wyrywać, co odnotowała z lekkim żalem.
— Siedzisz tu skitrany jak w klasztorze, to i słyszysz wszystko.
— Cóż, nie bez powodu przychodzę tu, żeby pobyć sam.
— To jakaś sugestia?
Spojrzał na nią wymownie. Ale nie przestał się uśmiechać, więc tylko rozłożyła się wygodniej na trawie, bezwiednie zerwała jakąś nieszczęsną stokrotkę, zaczęła obracać łodyżkę między kciukiem a palcem wskazującym.
— Uznałam, że się stęskniłeś. Nie musisz dziękować.
Czekała na jakąś kąśliwą uwagę, ale ta nie nadeszła. Zamiast tego, chłopak parsknął nieco zrezygnowanym, suchym śmiechem. Był zmęczony, Michelle nie podobały się te ciemne wory, które miał pod oczami.
— Może trochę — przyznał w końcu.
Odchrząknęła.
— No, ja myślę.
— Niespotykane — tym razem szturchnęła już celniej. — Przecież żartuję!
Nie poczuła się urażona ani trochę, bo prawdzie już szykowała jakąś ripostę, ale Hektor miał od czasu do czasu potrzebę przypominania, że nie chciał źle. Czasami bywało to irytujące, ale jeszcze częściej po prostu rozczulające. Spojrzała na niego spod przymrużonych powiek.
— Przecież ty nie masz poczucia humoru.
— Po prostu nie umiesz go docenić — prychnął. — Mnie i mojego geniuszu.
Spojrzała na niego nieco smutno. Bo w żarcie kryło się jednak trochę prawdy; Hektor zawsze był tym zdolnym, ale właściwie nigdy nie miał okazji, by się rozwinąć. Interesował się wszystkim po trochu, ale niczym na tyle, by rozwinąć to bez profesjonalnego, twardego ukierunkowania. A teraz miał się męczyć z kolejnym talentem, który tu, w Brittlebury, mógł się tylko zmarnować. Nie wypowiedział tego na głos, ale wiedziała, czemu tego tak unikał. Jego ojciec przecież też był magiem. O tym dowiedziała się dopiero niedawno, przypuszczała, że mało komu w ogóle o tym powiedział. Hektora ciągle wstrzymywała myśl, że jeśli tylko pójdzie w ślady ojca, jeśli upodobni się do niego w czymkolwiek, stanie się jak on. Nie wiedziała, jak go przekonać, że jest kimś zupełnie innym. Lepszym.
— Spokojnie tu — zagaiła.
— Było — przyznał. — Dopóki taka niedźwiadka nie postanowiła się tu pojawić.
Nie znosiła, kiedy ktoś się tak do niej zwracał. Ale teraz jakoś mniej jej to przeszkadzało.
— Cóż poradzić — ani myślała się stąd ruszyć. — Jak się czujesz?
— W porządku — zawahał się na chwilę. — Po prostu trochę mnie to wytrąciło z równowagi.
— Od dawna o tym wiesz?
Pokręcił głową.
— Kilku miesięcy. Może roku.
— Nie zauważyłam.
— Nic dziwnego. Nikomu nie mówiłem.
Skuliła ramiona, nagle dziwnie zawstydzona. Znali się od dawna i była przekonana, że tyle o sobie wiedzą, a nagle okazało się, w dodatku raczej przypadkiem, że bardzo długo nie miała pojęcia o ważnej części życia chłopaka.
Zerknął na nią kątem oka.
— Wyglądasz jak zbity pies.
— Wcale nie.
— Nie chodzi o to, że ci nie ufam — wyjaśnił, nagle też zakłopotany. — Ale to dla mnie trochę dziwne. No i jeszcze byś mnie chciała badać z Joshem, gdybym złapał jakiś katar.
Uśmiechnęła się, choć trochę z wymuszeniem. Kończyło się jak zwykle, to on ją pocieszał.
— Co chcesz zrobić z… — zarysowała rękami bardzo niekonkretny kształt. — Z tym wszystkim?
— Bo ja wiem? — wzruszył ramionami z beztroską. Udawaną. — Może dołączę do jakiejś trupy cyrkowej.
— Kierunek: w cholerę?
— Za marne grosze — skinął głową. — Miałbym chociaż spokój od ciebie.
— A ja od ciebie. Mogę wtedy sobie wziąć twoją kolekcję kamyków?
Uraczył ją pełnym udawanej pogardy spojrzeniem.
— Jeśli tylko ubiegniesz Kajtka. A ostrzegam, że ostatnio wygrywa ze mną w berka.
— No i co dalej? — rzuciła zachęcająco. — Jak już dołączysz do tej trupy?
Otworzył usta, przez chwilę chciał chyba pociągnąć żart, ale zaraz zrezygnował, machnął ręką z zakłopotanym uśmiechem. Wykonała kilka pełnych obrotów stokrotką, zanim wreszcie się odezwał:
— Wymyśliłem to pięć sekund temu. Nie mam pojęcia.
— To pomyśl i mi odpowiedz porządnie na pytanie.
— To zadaj porządne pytanie.
— Hektor, kurwa — kwiat stokrotki, całkiem już zmięty, skruszył się w żółty pył. — Wymigujesz się.
— Bo nie chcę o tym rozmawiać. Nie będę z tego korzystał i tyle, dotąd się to jakoś udawało. Nie jestem tobą, żeby się z tego cieszyć.
Zacisnęła wargi, powstrzymała cisnące się na usta przekleństwo. Rzadko się denerwował, ale jeśli już, był nadzwyczaj irytujący. Gdyby ona była na jego miejscu, nie przejmowałaby się aż tak, bo przecież nie było czym. Z umiejętności należy się cieszyć, zwłaszcza kiedy są wyjątkowe i nic nie stoi na przeszkodzie, by je rozwijać.
Ale Hektor był Hektorem. Upartym chłopcem, który często się jej wymykał, jak spłoszony wróbel. Trudno było porównać wyższego od niej o pół głowy, nawykłego do fizycznej pracy mężczyznę, do maleńkiego ptaszka, ale z nim właśnie teraz jej się kojarzył. I bardzo chciałaby umieć go ochronić.
Pomyślała, że to może dobrze, że tyle sarka. Przynajmniej mówił, nawet jeśli od rzeczy. Musi minąć jeszcze trochę czasu, zanim się przyzwyczai do swoich zdolności, doceni je, bo przecież taki dzień z pewnością nadejdzie. Ona tylko musi zadbać o to, żeby teraz poczuł się dobrze z samym sobą, ulżyć mu trochę w tym natłoku spraw. Chłopcy nie radzą sobie zbyt dobrze z niewygodnymi sytuacjami.
— Przecież to nie znaczy, że jesteś swoim ojcem — palnęła.
— Słucham?
Naruszyła tabu, które było niewypowiadane. Ale było cholernie odczuwalne, więc równie dobrze mogła to powiedzieć, skoro on najwyraźniej nie miał zamiaru.
— Daj spokój — pokręciła głową. — Przecież nie obrażasz się dlatego, bo nie znosisz sójek. Słuchaj, jesteś przede wszystkim Hektorem. Będziesz dalej tak samo irytujący, nawet jako pasikonik.
Nie odpowiedział. W pierwszej chwili pomyślała, że to dlatego, bo zastanawia się, czemu, u licha, wybrała sójki, ale sama nie wiedziała. Lepsze pewnie byłyby wrony, skoro przecież ostatnio tak paskudnie wydziobały pole, ale...
Chłopak pociągnął nosem, nadgarstek powędrował ku twarzy i mocnym ruchem przetarł oczy. Skulił się, odwrócił od niej.
— Jest w porządku — poklepała go niezdarnie po barku, przysunęła się odrobinę.
— Nie jest.
Nie miała pojęcia, co odpowiedzieć, on sam zresztą wyglądał, jakby pożałować tej chwili szczerości. Słowa stały się nagle kanciaste, nieodpowiednie, więc milczała, po prostu była. Hektor też nie próbował rozmawiać, stopniowo zaczął się jednak uspokajać.
— Zaraz mi przejdzie — mruknął. — Nie musisz tu siedzieć.
— Ale chcę.
Milcząco przyjął deklarację obecności. Siedzieli w tej ciszy, zazielenionej i przepełnionej wonią letniego wieczoru.
Gdzieś w tej zbyt wysokiej trawie zbłądziła Hektorowa dłoń, trąciła tę należącą do Michelle. A że dziewczyna, choć dotąd nigdy nie była tak pewna, że ma rękę, nie odsunęła jej ani odrobinę, to chłopak zacisnął lekko palce, wspiął się wzdłuż śniadego kciuka, otulił nadgarstek. Miał zimną skórę.
— Mówiłaś coś o irytującym pasikoniku... — zaczął. Głos miał już pewniejszy, choć gdzieś dalej czaiło się nieco drżące echo, które bardzo usilnie próbował zatrzymać uśmiechem. Nieco wymuszonym. — W czym ja ci, u licha, przypominam pasikonika?
Parsknęła śmiechem, wyciągnęła dłoń w stronę Hektorowego czoła, wzruszyła kilka loków, które bezładną falą opadały na śniadą skórę.
— Czułki ci wystają. Starczyłoby dla całego stada pasikoników.
Uniósł brwi, znaczącym wzrokiem zmierzył jej włosy.
— Chcesz pogadać o swoich?
— Jako pasikonik miałbyś chociaż tę zaletę, że nie mógłbyś gadać.
— Zaraz byś się stęskniła.
Pokręciła ze zrezygnowaniem głową, oparła ją zaraz o ramię chłopaka. Ten podparł się wygodniej na trawie, oparł policzek o jej loki.
Przecież nie przyzna się na głos, że ma rację.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz