poniedziałek, 28 listopada 2022

Od Antaresa cd. Lei

„Do usranej śmierci się będą jajczyć z tymi drzwiami.”
Antares patrzył na poczynania naukowców i niestety musiał zgodzić się z magiem – wszystko wskazywało na to, że dostanie się do archiwum zajmie im dużo czasu.
„Chyba jednak będę musiał wyważać te drzwi.”
„Żyłka ci pójdzie, kmiocie.”
Rycerz nie odpowiedział – przysłuchiwał się rozmowie jednocześnie oglądając drzwi i okolice, rozważając w myślach, jak najlepiej się za nie zabrać, gdzie znaleźć punkt podparcia, która część wrót powinna być najsłabsza…
„To cholerstwo jest magiczne.”
Antares zmarszczył brwi.
„Jest niebezpieczne?”
„I poduszka potrafi być mordercza, jak się jej odpowiednio użyje” zarechotał mag, ale zaraz kontynuował, nie dając dojść rycerzowi do głosu. „Zamek jest zajebany zaklęciem, trzeba tam trochę pogmerać i powinno puścić.”
„Dałbyś radę sobie z tym poradzić?”
„No ba! Co, ja jakiegoś starego rzęcha nie rozpierdolę? Ty pilnuj lepiej, żeby Lea miała dobry widok.”
„Lea byłaby szczęśliwsza, gdybyś nie próbował wysadzić tych drzwi w powietrze…”
„Oj, szczegóły!” burknął mag, westchnął. „Ale niech ci będzie. Otworzę drzwi i będzie bez wybuchów i rozpierdolu. Zadowolony?”
„Tak, dziękuję.”
Krótka wymiana zdań, Antares podszedł, położył dłoń na drzwiach i pieczęci. Rycerz poczuł to charakterystyczne, trudne do opisania wrażenie, gdy jego druga świadomość poruszyła się, naprężyła, sięgnęła magią poza granice ich wspólnego ciała. Mag zaburczał coś pod nosem, coś pyknęło we wnętrzu zamka, coś się przesunęło. Ale choć rycerz czuł, że coś się wydarzyło, drzwi nie drgnęły, pozostawszy tak samo zamkniętymi i niewzruszonymi, jak na początku.
„Zamek jest za skomplikowany?”
„Zamknij się i mi nie przeszkadzaj!”
Frustracja zabrzmiała w głosie tego drugiego, Antares zaś wrócił myślami do tego, jak można by było otworzyć nieszczęsne drzwi za pomocą siły.
„No żeby to wzięło i w pizdu rozjebało!”
„Na pewno dasz radę z tymi drzwiami?”
„Tak, do chuja pana! Przestań mi przeszkadzać, bo tobie też zaraz wpierdolę!”
Antares postanowił się nie odzywać, niemniej jednak zaczął tracić nadzieję, że mag da radę otworzyć drzwi archiwum.
„No i czego to chujstwo nie chce działać?”
Sprawa wydawała się przesądzona. Antares westchnął, cofnął dłoń od drzwi.
— Przepraszam — powiedział, nie wiedząc do końca, jak wyjaśnić niepowodzenie swojej magii.
I gdy już miał brać się za wyważenie drzwi siłą, te rozjarzyły się nierzeczywistym blaskiem, antyczny kamień ustąpił, odsłaniając przed nimi przemożną ciemność zapomnianych archiwów.
„Ha! Mówiłem, że otworzę! Zawias się spierdolił, to dlatego ten szajs się zaklinował!”
„Dobrze, że się udało.”
„Jak ja mówię, że będzie zrobione, to będzie.” Mag prychnął z dumą, Antares niemalże zobaczył ten zadarty pod niebiosa nos. „A teraz chcę ciasto.”
„Z tym może być pewien problem…”
Kwestia ciasta utonęła w ferworze kolejnych wypadków. Wśród naukowców zawrzało – nawet, jeśli historia per se nie była ich główną dziedziną, każdy chciał wejść zaraz do archiwów i choć spojrzeć na to, co było wewnątrz. Profesor Fioravanti bezrefleksyjnie złapał Marco za ramię, potrząsnął wątłym doktorantem, mówiąc o przełomie, o szansie i niespotykanym szczęściu. Pascal gwizdnął przez zęby, na widok niemożebnie ciężkiego kamienia jadącego po niewidzialnych prowadnicach tak lekko, jakby był po prostu górą pierza. Verena klasnęła w dłonie, okrzyk radości wyrwał się z piersi biolożki, a na twarzy Abelardy, kamiennej i niewzruszonej, pojawił się przelotny uśmiech. Insteia zatarła ręce, postąpiła krok w stronę otwartych drzwi, ale zdrowy rozsądek wygrał z emocjami – kobieta zerknęła w stronę Antaresa, czekając aż ten utoruje im drogę w nieznane.
Tymczasem zaś rycerz mimowolnie podążył wzrokiem w kierunku Lei. Patrzyła. Antares uśmiechnął się nieznacznie. To było miłe uczucie, gdy jej spojrzenie za nim podążało – nie wiedzieć kiedy rycerz pozbył się lekkiego skrępowania, które wcześniej mu przy tym towarzyszyło, teraz pozostało już tylko to przyjemne ciepło gdzieś wewnątrz piersi.
Naukowcy rozbiegli się po terenie wykopalisk, próbowano skompletować wszystkie rzeczy, które mogłyby być potrzebne tam, na dole, wśród gór dokumentów, jakie znajdą. Szukano pochodni, szukano arkuszy papieru i rysików, Fioravanti zażartował, że powinni wziąć z sobą jakiegoś rysownika, by udokumentował lepiej ich znaleziska. Antares zaś czekał przy wejściu, zerkając w stronę ciemności i próbując sięgnąć wzrokiem tego, co pozostawało ukryte w mroku.
Lea podeszła do niego bezszelestnie; rycerz bardziej poczuł niż usłyszał, że się zbliża. Odwrócił się, spojrzał w te zielone oczy.
— Myślisz, że konstrukcja jest bezpieczna? — spytała, uciekając wzrokiem w stronę czającej się we wnętrzu budynku ciemności. Powiało chłodem i tym charakterystycznym zapachem starego kamienia i piwnicy.
— Mam nadzieję, że tak. Pozostali wspominali, że archiwa budowano tak, by oparły się upływowi czasu. — Rycerz wzruszył ramionami. — Powinny przetrzymać małe odwiedziny…
„A jak nie, to Lea na plecy i spierdalamy, proste.”
— … a jeśli będą jakieś problemy, będę sobie z nimi radził w miarę tego, jak się pojawią.
— Ale nie sam.
Antares odwrócił się do Lei, znów spojrzał w jej oczy, a myśli nieco mu się rozbiegły. Nie wiedział, jak przekazać dziewczynie, że zaszycie koszuli i opatrzenie obtartych pleców to była większa pomoc, niż mogłoby się wydawać, i dokładnie taka, jakiej potrzebował, choć sam sobie tego do końca nie uświadamiał. Że jej spojrzenie, pewne i niezachwiane, pozbawione wątpliwości w jego siłę i to, że sobie poradzi, którym obdarzyła go wtedy, gdy stawał na ubitej ziemi naprzeciw czempionowi miasta, powracało do niego w momentach, gdy naprawdę potrzebował owej siły. Ona jedna w niego nie wątpiła. Nigdy. Od tamtego dnia, gdy niemal wpadli na siebie w gildyjnym ogrodzie, przez całą wspólną misję w Taewen, przez turniej, wyprawę na yeti z Edmundem, aż do teraz, do momentu dotarcia do tego zapomnianego miasta, w oczach Lei nigdy nie było wątpliwości. Zaś Antares, przywykły do tego, że jego wzrost i postura zawsze są podstawą do tego, by go lekceważyć, nie potrafił znaleźć słów by wyrazić to, jak wiele znaczy dla niego zaufanie, jakim go obdarza.
— Nie sam — powtórzył za nią, przywołując na twarz uśmiech i jak zwykle nie wiedząc, jak przekazać to, co miał w swym sercu.
Sytuacja znów nie dała im dość czasu, by dłużej pomówić, bo oto profesor Fioravanti odnalazł wystarczającą liczbę pochodni, skądś wydobyto też nieco kartek i rysików, grupa naukowców była gotowa, by zejść w głąb archiwów.
Antares poszedł pierwszy. Magia w jego oczach rozganiała dla niego mrok, wydobywając z ciemności wąskie, nieco zbyt wysokie schody. Mężczyzna szedł ostrożnie, ale stopnie zdawały się solidne i bezpieczne, nawet nie były pokruszone czy spękane. Wytarte niezliczonymi podeszwami, ale nie zniszczone upływem czasu, krok za krokiem prowadziły całą grupę głębiej i głębiej, coraz bliżej głównego pomieszczenia.
„Jakby coś miało się wydarzyć… ” zaczął rycerz.
„… to dam znać, tak” burknął mag. „Zero odpoczynku, tylko »zrób to, zrób tamto«, nawet ciasta nie dostałem!”
„Pomyślę o jakimś, jak wrócimy do Crullfeld.”
„Nie wypłacisz się z odsetek. Będę ci je naliczał za opieszałość.”
Antares nie miał problemów z tym, by po tym, jak cała ta historia się już skończy, zafundować magowi taką ilość słodkości, jakiej ten tylko będzie sobie życzył. Mag był pomocny, zaś rycerz miał nadzieję, że owo podejście uda się utrzymać, choćby miał przekupywać swą drugą osobowość całymi blachami ciasta z kremem.
Tymczasem zaś wąska klatka schodowa skończyła się krótkim, równie wąskim korytarzem. A następnie wpadła do głównej sali archiwum.
Światło podążającej za nim pochodni profesora Fioravantiego padło na strzeliste łuki i wąskie nisze niezliczonych półek pełnych zwojów. Powietrze pachniało drewnem i papierem, pachniało kamieniem i spalonym woskiem, a także roztartym z wodą tuszem, metalem wyrobionych rylców i wąskimi trzcinami, których jasna barwa dawno utonęła już w kolejnych warstwach atramentu. Koniec sali niknął w perspektywie, półki ciągnęły się i ciągnęły, pełne wiedzy i zapisków, pozostawionych przez niemal zapomnianą już cywilizację.
Profesor Fioravanti stał bez ruchu na tyle długo, że Verena po prostu przesunęła go, by móc wejść do pomieszczenia. Starszy mężczyzna nie zareagował, chyba nawet nie zauważył, że ktokolwiek go dotykał.
— Przejdę dalej — poinformował go Antares wątpiąc, by cokolwiek dotarło do naukowca.
Rycerz ruszył w głąb sali, uważnie studiując każdy róg i załom, starając się dostrzec cokolwiek, co mogłoby zagrozić reszcie zespołu. I im dłużej patrzył, tym bardziej niczego podejrzanego nie dostrzegał. Więcej nawet – całość zdawała się kompletnie nienaruszona, nietknięta upływem czasu. Żadna z półek nie była ukruszona czy pęknięta, zaś leżące na nich zwoje, choć pokryte cienką warstewką kurzu, wcale nie zdawały się kruche w dotyku. Tu i tam stały kamienne blaty, a tuż przy nich kamienne siedziska, na których wciąż tkwiły wytarte, haftowane geometrycznymi wzorami poduszki. Przy jednym z pulpitów – nadal rozwinięty zwój, gotowy do przepisania, zaraz obok ozdobny flakon z atramentem i leżąca w rynience trzcina. Wszystko wyglądało tak, jakby ci, którzy pracowali tu wieki temu, mieli w każdej chwili wrócić, podjąć swoje obowiązki. Starannie zapieczętowane magią drzwi zadziałały niczym portal do innego świata, na zawsze zamykając ten jeden moment historii – trwały i nienaruszony.
Antares wrócił do pozostałych.
— Jest bezpiecznie — powiedział, choć chyba nikt nie usłyszał do końca jego słów.
Łzy spływały po policzkach profesora, gdy patrzył na nieprzebrane bogactwo wiedzy rozciągające się przed nim. Rycerz pomyślał, że może lepiej poczekać nieco z informacją, że tam dalej znajdują się kolejne drzwi, zaś archiwa najwyraźniej składają się z kilku połączonych ze sobą pomieszczeń. Mag mógł mieć rację – nadmiar radości nadwyrężyłby serce profesora, a do tego rycerz nie zamierzał dopuścić.


Archiwum w całości zdominowało pracę grupy naukowców. Nie miało znaczenia, że chociażby Pascal zajmował się na co dzień czymś innym, albo że Verena specjalizowała się bardziej w egzotycznych roślinach, nie zaś antycznych zwojach. Każdy z nich znalazł coś dla siebie, nawet rycerz nie narzekał na nudę.
„Mówiłem, żeby gnojka nie ratować.”
Antares pobiegł wzrokiem w stronę jednego z pulpitów, gdzie Marco zajmował się właśnie przepisywaniem jakichś fragmentów ze zwoju. Lea zaglądała mu przez ramię, zaciekawionym spojrzeniem błądziła po barwnych ilustracjach, uśmiech błąkał się po jej twarzy. Widok uśmiechniętej Lei sprawiał, że i Antares się uśmiechał, a w sercu znów wezbrało to przyjemne, ciepłe uczucie. Mag miał oczywiście inne zdanie.
„Jak ty mu nie wpierdolisz, to ja to zrobię. Idź tam, tego pajaca trzeba ustawić do pionu.”
„Doprawdy, dałbyś już spokój…”
„Idź! Bo to się zaraz źle skończy…”
Coś w tonie maga sprawiło, że rycerz jednak posłuchał. Niezobowiązującym krokiem podszedł bliżej, też zerknął na zwój.
— … i wtedy król węży… — Marco urwał, popatrzył na Antaresa. — Och, właśnie opowiadałem Lei jedną z legend ludu Idra — wyjaśnił.
„Żebym ja mu zaraz…”
— Jest bardzo ciekawa – opowiada o tym, dlaczego lud Idra żył w przyjaźni z wężami — wtrąciła Lea, odwracając się od zwoju i odgarniając kosmyk włosów za ucho. Rycerz podążył spojrzeniem za tym gestem, na tyle krótko i przelotnie, że może nikt się nie zorientował.
— Chętnie bym posłuchał. — Przywołał na twarz uśmiech. — Jeśli to nie problem i nie zdążyłeś opowiedzieć już dużo fabuły.
— Nie, skądże. — Marco pokręcił głową, odłożył rysik, przegarnął włosy dłonią, przygotowując się do wygłoszenia „wykładu” – gest ten do złudzenia przypominał gest profesora Fioravantiego. — Historia rozpoczyna się, gdy pewien myśliwy wybrał się na polowanie, tam zaś spotkał wielkiego węża. Nie namyślając się wiele i sądząc, że gad jest niebezpieczny, strzelił do niego z łuku i zabił na miejscu. Okazało się jednak, że wcale nie zabił zwykłego drapieżnika – ale żonę króla węży.
— Jak to rozpoznał?
— Cóż – król węży znalazł go i postanowił dochodzić sprawiedliwości — odparł doktorant. — Powiedział, że skoro on sam stracił żonę, to niech myśliwy zazna tej samej straty i zażądał, by mężczyzna wydał swą żonę na śmierć.
Antares uniósł brwi.
— To bardzo dziwne pojęcie sprawiedliwości.
„Takie jakby chujowe, nie?”
— Hm, węże widać myślą nieco inaczej, niż ludzie.
— I myśliwy na to przystał?
— Na szczęście nie — odparł Marco i wrócił wzrokiem do tekstu. Wskazał palcem jeden z obrazków – przedstawiał olbrzymiego, barwnego węża i klęczącego przed nim mężczyznę. — Myśliwy powiedział, że żona króla była niewinną ofiarą i nie godzi się, by zmazać jego winę krwią kolejnej niewinnej ofiary. I że lepiej będzie, jeśli karę poniesie ten, kto dokonał czynu – poprosił więc króla węży, by raczej zabił jego, sprawcę śmierci żony, niż zamierzał się na życie kogoś, kto niczego złego mu nie zrobił.
— I co na to król? Dał się przekonać?
— Tak. Właściwie to nawet więcej – ujął go honor mężczyzny, bo ten nie próbował wykupić się życiem kogoś innego, ale ofiarował swoje własne. Więc w zamian obdarzył jego potomków czymś, co tłumaczymy jako pieśń węży.
— Brzmi jak coś, co zainteresowałoby Michelle — wtrąciła Lea. — Co to właściwie jest?
— Dobre pytanie, źródła nie są jednoznaczne. — Marco znów zajął się zwojem, rozwinął go kawałek dalej, ukazując kolejną barwną ilustrację. Szereg ludzi ze wzniesionymi dłońmi, chyba tańczyli jakiś taniec. Pomiędzy nimi – kolorowe szarfy z ciemnymi oczami i charakterystycznymi, rozwidlonymi językami. — Są spekulacje, że król węży uczynił lud Idra odpornym na trucizny. W innych tekstach można przeczytać, że nauczył ich zaklinać węże, tak samo, jak czynią to saperowie z Aishwaryi. Gdzieś czytałem, że Idra ponoć byli w stanie rozmawiać z wężami, sycząc tak jak one, a jeszcze gdzie indziej, że węże ich nie atakowały, nie widząc w nich zagrożenia, i żyły z nimi w pokoju.
— Którakolwiek wersja jest prawdziwa, musiała być bardzo przydatna, skoro okolica roi się od mokasynów — zauważył Antares i zastanowił się przelotnie, czy taka umiejętność rozmowy z wężami przekładałaby się też na komunikację z innymi łuskowatymi stworzeniami. Takimi chociażby smokami.
— To na pewno, ale w sumie trudno powiedzieć, czy właśnie ten gatunek był tutaj tak częsty całe stulecia temu. — Marco potarł podbródek, zamyślił się. — Wśród legend jest wiele opisów węży, ale najczęstszy jest chyba ten dotyczący Pierzastego Węża.
— Marqdare — podjęła Lea.
I jakby na zawołanie, wraz z tym, jak rozmowa zbiegła na temat węży, zza rogu wychynął nie kto inny, a Verena. Biolożka przeciągnęła się, roztarła zesztywniały kark, zerknęła na rozwinięty przez Marco zwój.
— Legenda o królu węży i myśliwym? — spytała, a Marco skinął głową. — Profesor mi o niej opowiadał.
Lea zwróciła się do kobiety.
— Jak ci idzie?
Verena uśmiechnęła się.
— Dobrze. Ale musiałam zrobić sobie przerwę – nie wiem, czy to kwestia tego, że przez ostatnie tygodnie tyle czasu spędziliśmy na świeżym powietrzu, czy może te siedziska są za twarde, ale chyba straciłam tą właściwą naukowcom zdolność do siedzenia nad książkami po parę godzin ciurkiem.
— Udało się coś znaleźć? — wtrącił Antares.
— Tak, i to całkiem sporo.
Verena postanowiła przejrzeć bezmiar świątynnych archiwów pod kątem tego, co najbardziej zajmowało ich w chwili obecnej i co mogło im pomóc teraz. Liniejące na potęgę mokasyny co prawda nie zagroziły jeszcze nikomu z ekipy badaczy, jednak Antares czuł, że kwestią czasu pozostawało, nim w końcu zamiast wylinki ktoś zobaczy prawdziwego węża. Albo co gorsze – najpierw zobaczy ślad po ugryzieniu na swym ciele, bo wąż zbyt dobrze udawał jakąś gałąź. Verena już od dłuższego czasu zastanawiała się, co takiego sprawiało, że na tych bagnach mokasyny zdawały się rozpleniać niczym szarańcza – według biolożki to zachowanie nie było normalne i nie była w stanie nadać mu żadnego sensownego wytłumaczenia – szczególnie, że mieszkańcy Crullfeld i okolic wcale nie wspominali, by ten gatunek węża był wcześniej szczególnie częsty i powodował jakieś problemy.
— Pascal przejrzał kalendarze, gdzie kapłani spisywali codziennie temperaturę i ilość opadów, zapisywali też położenie gwiazd i słońca. Tak, jak się spodziewaliśmy, klimat wokół miasta znacząco różnił się od tego, co mamy teraz.
— Jak się to ma do węży?
„Tobie to zawsze wszystko trzeba dużymi literkami, nie?”
— Cóż, mówi nam to, że dawniej miasto było otoczone głęboką puszczą, a środowisko było kompletnie inne za czasów świetności ludu Idra.
Brwi Antaresa ściągnęły się w rozczarowaniu. Gdy Verena powiedziała, że znalazła całkiem sporo, rycerz miał nadzieję, że chodzi o jakiś cudowny sposób na mokasyny, albo chociaż wyjaśnienie tego, skąd się brały takie ich ilości. Nie wziął poprawki na to, że Verena była przecież naukowcem i dla niej każde znalezienie informacji z jej dziedziny to było „całkiem sporo”. A że nie rozwiązywało to na dobrą sprawę tych kwestii, które miało, to już była zupełnie inna opcja.
— I ta głęboka puszcza obfitowała w przeróżne gatunki węży — kontynuowała Verena. — Nie jestem pewna, które konkretnie – większość moich pomysłów to zgadywanki i domysły na podstawie dosłownego tłumaczenia nazw i tego, co omawiałyśmy razem z Insteią, ale na pewno węże były częste w tych lasach, i częste w ludzkich domach.
— W domach? — powtórzyła Lea z niepokojem w głosie.
— Idra je hodowali — uspokoiła ją Verena. — Nie, węże nie zakradały się ludziom do domów, szukając tam schronienia. Po prostu były popularnymi zwierzątkami, a z ich jadu próbowano tworzyć kosmetyki i lekarstwa.
— Jak jad węża może być lekarstwem?
„Tak samo, jak czarna magia może uzdrawiać” wtrącił nagle mag. „Że tobie się to w pale nie mieści, nie znaczy, że to niemożliwe.”
— Farmacja nie jest moją mocną stroną, ale z ksiąg rachunkowych widać, że świątynia kupowała od handlarzy węże w celach medycznych, więc widać im się to udało.
— I wszystko to było opisane w świątynnych archiwach?
Uśmiech Vereny się poszerzył, nabrał jakiejś innej barwy.
— Na dobrą sprawę to nic z tego nie było opisane w świątynnych archiwach. A przynajmniej nie wprost. Usiedliśmy z Pascalem do kalendarium, Insteia pomogła mi z księgami rachunkowymi i listami, a Abelarda przebija się właśnie przez kroniki. Do tego trochę mojej wiedzy biologicznej i takie mamy wnioski. — Verena przeniosła wzrok na Marco. — Chciałam poprosić ciebie, żebyś pomógł mi trochę z mitami i legendami.
— Ja? — Doktorant uniósł brwi.
— Profesor odleciał w stronę najdawniejszych podań i poematów, ale nim zniknął wśród obłoków, zdążył polecić ciebie jako eksperta.
Marco uśmiechnął się, wyprostował na swoim siedzisku, jego ramiona zaczęły się nagle wydawać szersze i jakby silniejsze.
— Jeśli tylko będę mógł pomóc, z pewnością to zrobię.
— Mam w takim razie pytanie — Verena podeszła bliżej, zaś Marco ostrożnie zwinął przepisywany zwój. — Czy istnieją jakieś podania o tym, by bogowie zesłali na lud Idra plagę węży jako karę za coś?
Dłonie Marco znieruchomiały, doktorant się zafrasował. Lea spojrzała na biolożkę, a w jej oczach odbiła się troska.
— Sądzisz, że uraziliśmy czymś bogów Idra i próbują nas ukarać?
Verena potrząsnęła głową.
— Nie, szczerze w to wątpię. Właściwie to nawet nie brałam pod uwagę takiej możliwości. Ale mity i legendy nie biorą się z niczego – może kiedyś w historii tego ludu wydarzył się czas, gdy węże były dla nich plagą? Może wśród tych wszystkich historii uda się znaleźć ziarnko prawdy, które naprowadzi nas na to, co się dzieje z mokasynami…
Tymczasem Marco poruszył się nagle, pstryknął palcami.
— Jest coś podobnego, teraz sobie przypominam!
— Plaga węży?
— Nie do końca. Bogowie obiecali, że jeśli lud Idra straci swego ducha, naśle na nich strażnika z głębin.
— Wielkiego węża?
— Właśnie… to tak nie do końca miał być wąż…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz