czwartek, 5 stycznia 2023

Od Lei cd. Antaresa

Zmierzchało, gdy prace w archiwum ustały.
— Słońce na takie okazje powinno trochę zwolnić — marudził Pascal, gdy wszyscy gęsiego opuszczali budynek. — Nie przejrzałem jednej dziesiątej rzeczy, które chciałem.
— Mam wrażenie, jakbyśmy dopiero co tu weszli — westchnęła Abelarda.
Naukowcy markotnie opuszczali wnętrze, większość z nich oglądała się jeszcze przez ramię, nawet jeśli ciemności już dawno temu zdążyły połknąć wnętrze pomieszczenia. Światło słoneczne docierało tu i tak wprawdzie w bardzo ograniczony sposób, ale skoro zaczęło chować się za horyzont, profesor z ciężkim sercem zarządził koniec prac na dziś.
Sama byłam raczej zadowolona. Odcięte od świata pomieszczenia nie kojarzyły mi się najlepiej od czasów Ravenglen, ale atmosfera tu była zupełnie inna, zwłaszcza w otoczeniu gromady podekscytowanych naukowców. Oraz, rzecz jasna, Antaresa.
Grupa tłoczyła się przez chwilę przed ścianą. Brakowało jeszcze tylko...
— Marco, chodź — rzucił jeszcze. — Wolałbym cię tu nie zostawiać na noc.
— Już, panie profesorze, chciałem coś jeszcze dokończyć.
Szybkie kroki, blask świecy; gdy szczupła sylwetka doktoranta z notatkami pod pachą ukazała się w kręgu lepszego światła, zaczęliśmy wracać w stronę obozowiska.
Kiedy dotarliśmy, przykucnęłam na chwilę przy swoich rzeczach, przegładziłam koc. Przez te tygodnie zdążyłam się już przyzwyczaić do nowego miejsca, nawet jeśli czasem tęskniłam za pokojem w gildii. Przypominało mi w pewien sposób czasy, kiedy wyjeżdżaliśmy z wujkiem na różne wyprawy. Ciekawe, czy spał w podobnym namiocie, gdy jeszcze podróżował z profesorem.
W grupie następowało powolne rozprężenie; każdy zajmował się swoimi sprawami, porządkował notatki lub załatwiał inne sprawy bieżące. Z namiotu głównego dobiegał smakowity zapach potrawki, którą szykował Pascal, podśpiewując wesoło pod nosem.
Ożywione rozmowy zaczęły się w trakcie kolacji. Szczękały sztućce, chochla napełniała szczodrze kolejne miski. Pomiędzy kolejnymi kęsami, naukowcy wymieniali ze sobą uwagi i pomysły dotyczące znalezisk z dzisiaj. Podania ludu Idra, ich legendy i poematy czy rytuały. Kolejne wątki splatały się ze sobą, tworząc barwną mozaikę, w której już dawno temu się zgubiłam. Ale lubiłam te momenty. Mogłam słuchać ludzi żywo zainteresowanych swoją pracą, poznawać świat. Ktoś regularnie pochylał się nade mną lub Antaresem i tłumaczył dane zagadnienie, a zwłaszcza w przypadku Pascala i Vereny żywo przy tym gestykulując. Siedziałam obok rycerza, zerkałam na niego kątem oka co jakiś czas.
— Ten tekst — opowiadała Insteia — ma zupełnie inny układ, wiersze jambiczne są trudne do napisania w tym języku. Sądzę, że jest autorstwa dotąd nam nieznanego poety.
— Tak sądzisz?
Lingwistka pokiwała głową. Chochla powędrowała już jakiś czas temu do kociołka, gest zapewnił więc chwilę ciszy. Profesor już otwierał usta, by coś powiedzieć, ale nim wypowiedział pierwsze słowa, coś rozległo się za naszymi plecami.
Szelest trawy. Syk.
Odwróciłam się gwałtownie. Antares równocześnie zrobił to samo, też to usłyszał – nawet jeśli zdawało się, że zajął się również posiłkiem i rozmową naukowców, cały czas czuwał, nie pozwalał sobie na zupełne rozluźnienie.
Teren dookoła namiotu był dość dobrze oświetlony dzięki lampom zawieszonym niedaleko wejścia. Ale gdyby nie syk, trudno byłoby zauważyć intruza, który podpełzł niemal pod główny namiot, a teraz uniósł się odrobinę, wpatrując się w nas. Paciorkowate oczy, długie ciało, pokryte ciemnymi, jednolitymi łuskami.
Mokasyn.
Wyciągnęłam nóż, ale Antares zareagował szybciej. Wąż wywinął się, spróbował sięgnąć kostki rycerza, ale ten zwinni się uchylił. Błysnął miecz, zatoczył niewielki łuk, bez trudu ciął ciało. Głowa potoczyła się po trawie, reszta ciała opadła bezwładnie.
— Uważaj — Verena zrobiła krok naprzód. Skrzywiła się lekko, patrząc na martwego gada — nie zbliżaj się do głowy, dalej może cię ukąsić. Wiesz, gdzie jest?
Antares spojrzał w mrok, gdzie światło już niemal nie sięgało:
— Tam.
— Zaraz coś poradzimy.
— Może być ich więcej — ostrzegł rycerz.
— Mokasyny raczej nie chodzą w grupach. I nie oddalają się od wody.
— Więc co ten tu robił? — zmarszczyłam brwi. — Rzeka jest dalej, teren jest tu dość płaski, bez krzewów. Zainteresował się zamieszaniem?
— Mogło tak być — wzruszyła ramionami. — Obozujemy tu od jakiegoś czasu, więc zapewne poczuł się na tyle pewnie, żeby podejść. 
— Wtapiamy się w lokalny krajobraz — stwierdził z przekąsem Pascal.
— Bardziej mnie zastanawia, że zrobił to o tej porze — biolożka zmarszczyła brwi. — To trochę zaburza ich cykl dnia. Może to po prostu nocny marek.
Spojrzałam w stronę Antaresa. Czułam, że się martwi. Rycerz był wciąż czujny, nie tylko ze względu na tego jednego osobnika. Skoro zjawił się tu ten, być może pojawi się ich więcej.
— Nic ci nie zrobił?
— Nie.
— To dobrze — odetchnęłam. Zawahałam się chwilę, nim kontynuowałam. — Zastanawia mnie, że podszedł tak blisko namiotu. Zwłaszcza, że dotąd widzieliśmy raczej wylinki.
— Było ich dużo. To prawdopodobne, że w końcu trafił się żywy wąż.
— W końcu to ich teren — zgodziłam się, zaplotłam dłonie na ramionach. — A przed wyruszeniem Michelle opowiadała przede wszystkim o komarach i ile chorób przenoszą.
— Ich też jest tu dużo.
Owady regularnie zbierały się przed zachodem słońca dużą chmarą, by przypomnieć o swoim istnieniu. Właściwie gdzie by nie pójść, można było znaleźć kilka. 
— Insteia wspominała, że strasznie ją ostatnio pogryzły — westchnęłam. — Ale na to są na szczęście maści. Z ugryzieniami mokasynów już gorzej. Ale poradzimy sobie. Na pewno coś wymyślimy.
— Będziemy uważać — potwierdził rycerz.


Posłaniec z Crullfeld przybył niedługo przed tym, jak mieliśmy wyruszyć do archiwum na dalszą część poszukiwań. Antares skończył już swoją drugą porcję owsianki na śniadanie, teraz rozglądał się czujnie dookoła. Wciąż byliśmy w namiocie głównym, daleko od gałęzi, na których lubiły przesiadywać mokasyny, ale mogły przez ten czas przyzwyczaić się na tyle do dziwnej konstrukcji, by śmielej podejść bliżej. Wczorajszy incydent był tego najlepszym dowodem.
Pokręciłam głową, skupiłam się na naszym gościu. Chłopiec mógł mieć dwanaście, może trzynaście lat. Kręcone włosy sięgały za brodę, wywijały się zawadiacko przy uszach. Przysłał go burmistrz miasta z zaproszeniem na kolację w ramach podziękowań za rozwiązanie problemu z przemytnikami.
— Na kiedy jesteśmy zaproszeni?
Chłopiec był nieco nerwowy, ciągle wyprostowany. Kręcił nerwowo czubkiem buta w ziemi, ale odpowiadał szybko na pytania. Już na pierwszy rzut oka wydawał się bardzo sympatyczny.
— Dzisiaj wieczorem, proszę pana.
Profesor zakręcił palcem wąs, potarł knykciem policzek.
— Dość szybko.
Stwierdzenie wypowiedział możliwie neutralnie, ni to z przyganą, ni z radością. Chłopiec najwyraźniej nie był także pewien, jak odebrać te słowa, poprzestał więc tylko na wzruszeniu ramionami.
— Mieliśmy spędzić dzień w archiwum — przypomniała Verena. — Wciąż jest jeszcze dużo do zbadania.
— Owszem — przyznał Fioravanti. — Ale byłoby nietaktem odmówić zaproszeniu gospodarza miasta, w którego tereny wliczają się ruiny. To będzie dobra okazja, by poinformować go o stanie badań.
Geolog uniósł brwi, jego wyraz twarzy nazbyt dobitnie mówił, co sądzi o zainteresowaniu burmistrza tymi sprawami, ale profesor postanowił je zignorować. Zgadywałam, że w obecności chłopca nie chce roztrząsać sprawy ich relacji z burmistrzem. Profesor zaś, jak to w podobnych sytuacjach, przejął dowodzenie i zadecydował, co będzie najlepsze dla grupy.
Nawet jeśli Feliks wyczuł napięcie, nie dał tego po sobie poznać; wiedziony chłopięcą ciekawością, zbyt był też skupiony na pożeraniu wzrokiem konstrukcji wielkiego namiotu i zgromadzonych tu sprzętów, by zwrócić uwagę na toczące się bezgłośne rozmowy. Najczęściej jednak zatrzymywał wzrok na Antaresie i mieczu u jego pasa. Był przecież imponujący, nawet jeśli teraz tylko wisiał w pochwie, ale nie zdziwiłabym się, jeśli Feliks był świadkiem niedawnego pojedynku rycerza z czempionem Crullfeld. Takie wydarzenia przemawiały do wyobraźni chłopców, niezależnie od tego, z jakiego powodu ta walka się odbyła.
— Em... przyjść później? — zapytał.
— To nie będzie konieczne, dziękuję — uśmiechnął się profesor. — Przekaż, proszę, panu Sambridge, że dziękujemy za zaproszenie i skorzystamy z niego z pewnością.
Młodzieniec skinął głową, niedługo później czmychnął. Ledwo tylko znalazł się poza zasięgiem słuchu, biolożka zaplotła ręce na piersi, pochyliła tułów do przodu i spojrzała z wyrzutem na Fioravantiego.
— Naprawdę musimy tam iść?
Zagryzłam wargę; przypomniała mi się od razu siostra, która reagowała w bardzo podobny sposób, gdy chciała spędzić dzień z Joshem i zwierzętami, które odwiedzał. Wszelkie odwiedziny rodziny, które wymagały jej obecności, były jej wtedy nadzwyczaj nie w smak.
— Powinniśmy — lingwistka poparła decyzję Fioravantiego. — Burmistrz nie zachował się wobec nas w porządku, ale to nie oznacza, że powinniśmy odwdzięczyć się tym samym.
— Może chociaż się podzielimy? Jedni pójdą do miasta, pozostali zostaną.
— Wykluczone. Nasze stosunki z Crullfeld wciąż są napięte — mężczyzna uciął negocjacje. — Ruiny tu zostaną także wtedy, gdy zakończymy badania. Wolałbym się upewnić, że zostawiam je w rękach kogoś, kto zna ich wartość.
— Powinniśmy chyba w takim razie osadzić pana na tym stołku — stwierdziła z przekąsem biolożka.
— Ernest jest trudny w obyciu — profesor spojrzał surowo na Verenę — i czasem pozwala, by kierowała nim uraza, ale to kompetentny człowiek.
— A jeśli to kolejna zasadzka? — zasugerował Pascal.
— Po tym, co zaprezentował im Antares, szczerze wątpię, by znów próbowali podobnych sztuczek. 
Rycerz, wywołany, uniósł głowę, ale geolog uprzedził jego słowa:
— Kto wie, jakie mieli powiązania z najemnikami...
— Takie dywagacje donikąd nas nie zaprowadzą, Pascalu.
— Ale zachowywał się opieszale, gdy prosiliśmy go o pomoc. Jeśli chce nam teraz podziękować za rozwiązanie problemu, to wcześniej mógł chociaż udawać, że go w ogóle obchodzi.
Z Antaresem przysłuchiwaliśmy się wymianie zdań. Z początku sądziłam, że profesor nie będzie zbyt chętny, by odwiedzić burmistrza, ale niezależnie od tego, co prywatnie sądził na jego temat, podjął decyzję, by iść.
— Nie przeczę. Nie trzeba jednak lubić człowieka, by go szanować. I mieć świadomość, jaką piastuje pozycję. Jesteśmy tu gośćmi. Poza tym, chciałbym z nim porozmawiać o kilku kwestiach. Choćby o wężach. Mogą okazać się zagrożeniem również dla mieszkańców.
— No i może dla odmiany miło będzie zjeść coś innego niż sucharki i potrawki Pascala — stwierdziła Verena. Uśmiechnęła się wreszcie, choć nieco zadziornie, ale atmosfera wreszcie się rozluźniła.
Geolog uniósł brew.
— Mogę ci odstąpić fartuszek przy następnej kolacji.
Kobieta nie odpowiedziała.
 — No dobrze, skoro wszyscy się zgadzają — profesor powoli wstał, klepnął się o uda — czas najwyższy wykorzystać czas, który mamy, skoro będziemy pracować krócej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz