niedziela, 15 stycznia 2023

Od Sophie cd. Reginalda

W pewnym momencie ich praca z tłumaczeniem dotarła do granicy, której nie byli w stanie przekroczyć.
Sophie miała nadzieję, że chociaż zostawiali za sobą słowa, których nie udało się im przetłumaczyć, to jednak w miarę postępu pracy nad tekstem zobaczą je tyle razy i w różnych kontekstach, że umysł alchemiczki w końcu zsyntezuje dla nich odpowiedź, rzucając światło na to, co też autor miał na myśli i rozwiewając przed nimi kolejne tajemnice metalurgii. Tak się jednak nie stało – bo co prawda wiele słów udało się w ten sposób odszyfrować i ubogacić gildyjny słownik pojęć, to jednak drugie tyle pozostało wciąż nieodgadniętych, a bez nich niepodobna było dalej postępować z tłumaczeniem.
Dlatego też Sophie uprosiła Mistrza Cervana, by ten dał przyzwolenie na naukową wyprawę do Sorii, gdzie alchemiczka miała nadzieję znaleźć bardziej pojemne słowniki, lepiej opisane książki, a może i naukowców, którzy spędzili w Aishwaryi więcej czasu i potrafili odpowiedzieć na wciąż ciążące jej pytania.
Soria nie znajdowała się daleko, więc i wyprawa była raczej skromna. Ledwie trochę prowiantu, do tego dość sporo złota, i już dało się wyruszyć, nie przejmując się niczym więcej. Wiadomo, w stolicy ceny były wyższe, a i monety stanowiły o wiele lepsze argumenty, niż cokolwiek innego. Sophie zastanawiała się też, czy może profesor von Hohenheim, jej opiekun i promotor, prowadzący ją przez całą jej alchemiczną drogę, nie okażę się przydatny w przedsięwzięciu, które razem z Reginaldem podjęła.
Lakmus dreptał spokojnie u boku wierzchowca mężczyzny, co jakiś czas parskał i zarzucał łbem. Poznawał drogę do Sorii, mimowolnie wyciągał kroku wiedząc, że na jej końcu czeka go dobrze znana stajnia i hojny żłób pełen obroku.
Sophie zaś zerkała na jadącego tuż obok Reginalda najpierw z mieszaniną rozbawienia, potem zaś niepokoju. Mężczyzna był na tyle przejęty całą sprawą, że nie łączył żadnych kropek, a cokolwiek alchemiczka mu powiedziała, wpadało jednym uchem i wypadało drugim. Sophie pokręciła głową.
— Ja się tam na dobrą sprawę wychowałam — powiedziała z rezygnacją, a Reginald skwitował jej słowa lekkim „och?”.
Prawda, że urodziła się gdzie indziej. Ale większość swego dorosłego życia spędziła w Sorii, skrupulatnie studiując arkana alchemii pod okiem profesora von Hohenheima – promotora, a takze człowieka, którego śmiało mogła nazwać ojcem. Progi uniwersytetu nie miały przed Sophie wielu tajemnic, podobnie jak i te nieco podejrzane uliczki, gdzie studenci mogli tanio dostać coś do jedzenia i trochę niezbyt czystego, zdecydowani szemranego alkoholu. Nikt nie brał alchemii fizycznej na trzeźwo.
Sophie nie była pewna, na ile jej słowa dotarły do Reginalda – o ile mężczyzna bywał czasem nieobecny, o tyle najczęściej słuchał i zapamiętywał, co się do niego mówiło. Jednak w przypadku Sorii widać te zasady nie miały żadnego zastosowania i Reginald co usłyszał, to kompletnie zapominał. Alchemiczka pokręciłą ze zrezygnowaniem głową, ale postanowiła nie drążyć tematu i nie zagadywać mężczyzny o to, co też sprawia, że na dźwięk nazwy „Soria” jego umysł robi, co mu się podoba.


Marmurowe miasto otworzyło przed nimi swoje podwoje, zaś Sophie poczuła, że wraca do domu. Po długiej nieobecności jej wzrok chłonął te elementy, które uległy zmianie i teraz jej umysł musiał się przyzwyczaić, że obecnie wyglądały inaczej. Ot, skończyli w końcu remont studni i cembrowina nie straszyła wyszczerbionymi fragmentami. Gdzie indziej skończyli remont elewacji, ale już pojawiły się na niej smugi błota pryskającego spod kół powozów, ktoś postanowił dodać obsceniczny malunek. Powietrze pachniało tak, jak zawsze, a ludzie byli dokładnie tacy sami, jak ich zapamiętała z tego czasu, gdy mieszkała w Sorii.
Sophie bez problemu nawigowała tak, by oboje dostali się do karczmy i mieli gdzie zostawić swe wierzchowce. Lakmus prychał trochę, spodziewał się raczej tej niewielkiej, wspólnej stajni, gdzie konie trzymały te trzy kamienice – w jednej z nich swą pracownię miał profesor von Hohenheim. Ale to nie był wyjazd prywatny, więc Sophie nie chciała pakować się podstarzałemu alchemikowi na głowę dochodząc do wniosku, że postara się go odwiedzić przy najbliższej okazji i porozmawiać o tym czy tamtym, skoro tyle czasu się nie widzieli.
Tytuł Sophie otwierał przed nią wiele drzwi, a jednym z nich były drzwi biblioteki Wydziału Orientalistyki, gdzie wraz z Reginaldem spodziewali się znaleźć obszerniejsze słowniki nalesiańsko-aishwaryjskie. Zaś jeśli to nie przyniosłoby przełomu w ich pracy, zamierzali znaleźć jakiegoś specjalistę, który by im pomógł.
Rozległe pomieszczenie usiane wysokimi półkami pełnymi grubych, często egzotycznych tomiszczy, powitało ich tym charakterytycznnym zapachem natartego woskiem drewna, starego papieru i unoszącego się w powietrzu kurzu. Sophie powitała starszą bibliotekarkę, która wychynęła na podobieństwo ducha gdzieś spomiędzy półek, a potem wskazała Reginaldowi jedną ze ścieżek prowadzących przez gąszcz książek.
Tam, na końcu ścieżki, znajdował się otoczony twardymi i wysłużonymi krzesłami stół. Idealny, by rozłożyć na nim potrzebne materiały i zatonąć w głębinach językowych niuansów i niejasności. Sophie spodziewała się, że będzie tu pusto, jednak ten jeden raz okazało się, że intuicja ją zawiodła. Bo oto przy stole siedział jakiś mężczyzna.
Ciemna skóra zdradzała jego pochodzenie, a starannie przystrzyżona i utrzymana broda sugerowała, że nie jest to pierwszy z brzegu człowiek. Mężczyzna nosił barwne odzienie o trudnym do określenia kroju, jego smukłe dłonie zdobiły pierścienie. Sophie przystanęła na moment, zaskoczona dodatkową kompanią, skrzyżowała wzrok z nieznajomym. Ale ten zaraz wrócił do czytanego tekstu, nie zwrócił uwagi na nieproszonych gości poza skinieniem im głową w oszczędnym powitaniu.
Reginald i Sophie rozłożyli swoje materiały, tłumacz przeszedł się między półkami, zgarnął kilka obiecujących słowników i opisów gramatyki. A potem oboje zasiedli do tłumaczenia, znów pogrążając się w trudnym do odcyfrowania tekście.
Starali się wymieniać uwagi cicho, słowa kierując jedynie do siebie nawzajem tak, by nie przeszkadzać siedzącemu nieopodal mężczyźnie. Ale cisza w bibliotece była absolutna, a słowa, nawet wypowiedziane ledwie słyszalnym szeptem, niosły się daleko. Sophie nie od razu zauważyła, że nieznajomy co jakiś czas unosi wzrok, coraz intensywniej się im przygląda. Właściwie to nie zauważyła tego, dopóki ten nie wstał, nie podszedł bliżej i nie przysiadł na wolnym krześle.
— Można przeszkadzać…? Ja to Rajendra Mayadeva, alchemik — powiedział, z niepewnością artykułując kolejne słowa i okraszając je mocnym, twardym akcentem, czyniącym zdanie trudnym w zrozumieniu. — Państwo też alchemik. — Przeniósł wzrok od Sophie do Reginalda i z powrotem. — Jest taki problem. Takie pytanie. — I gest w stronę rozłożonych przez niego książek i materiałów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz