czwartek, 11 kwietnia 2019

Od Leonardo cd Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

Zerkał na niego wzrokiem niepewnym, aczkolwiek wciąż pełnym pychy i przesadnej dumy. Obserwował pastucha, obdarowywał go wyrazem raczej gorzkim i zdegustowanym, niźli przychylnym. Zresztą, jak z każdym człowiekiem, tak i z nowo napotkanym miał zamiar się obchodzić. Bez łask, bez udawania kogoś, kim się nie było. Szczególnie że zapewne był człowiekiem niższym rangą, a i takim, który dóbr szlacheckich nigdy nie zaznał, a i możliwe, że jego usta nigdy dobrze przyrządzonej kaczki nie dotknęły. Zjadacze kaszy, zbóż, które uchowały się przed panami.
Parszystwo, paskudztwo, łajdactwo i bieda. Uśmiechał się z politowaniem za każdym razem, gdy przyszło mu zobaczyć takiego jednego z drugim, którzy nigdy dla frajdy do ptactwa wypuszczanego przez służbę nie strzelali, którzy nigdy nie mieli okazji jęknąć z nudów, które wyżerały człowieka, gdy nie miał kogo pozadręczać swoją osobą, bo chwilę wcześniej wygonił wszystkich z pomieszczenia, gdy nie udało mu się ograć jakiego starca w karty.
— Waszmość, nie zasiądziecie przy mnie? Czyż nóg oraz energii wam nie szkoda na niepotrzebne stanie? — spytał nagle siedzący mężczyzna, na którego pyszny młodzieniec wciąż patrzył, jak na boskie skaranie.
A gdy usłyszał głos, akcent wskazujący na pochodzenie inne niż chłopskie i rozpoznał się w słowach, których blondyn używał, ponownie prawie podskoczył, prawie się odsunął, ale zdecydowanie uniósł brwi i wybałuszył oczy, nie chcąc wierzyć w to, co słyszy. Bo rozróżnić mowę osób z niższej warstwy społecznej od tych ustawionych wysoko trudno nie było, nie tylko ze względu na słowa, jakimi się posługiwali, a również na barwę, ton, tembr i akcentowanie kolejnych to zgłosek.
I tu zdradziło się od razu, że nie miał do czynienia z kimś pierwszym lepszym. Wręcz przeciwnie.
Przeklął w myślach, ponownie jedynie siebie, bo ocenił księgę po okładce i tym razem wyszło mu to na niekorzyść.
Nie miał zamiaru przyznać się do błędu, nigdy. To też ponownie prychnął, tym razem jednak ściągając przy okazji wierzchnie okrycie, by za chwilę ułożyć je podszewką na trawie, w miejscu, gdzie zdawać się mogło, spotykała go najmniejsza szansa ubrudzenia odzieży.
Usiadł niepewnie, ostrożnie, wciąż dbając o to, by wyglądać jak najdostojniej, a gdy finalnie się usadowił, na odległość trzech stóp od mężczyzny, wyprostował się, jakby posadzili go co najmniej w ściśle zapiętym gorsecie i tak trwając, począł obserwować leniwe chmurki, które zdecydowały się zostać na ziemi i spokojnie żuć trawę, bo najwidoczniej nie dorosły jeszcze na tyle, by zaznać wolności płynącej z przemykania się po błękitnym suficie świata.
Kaszlnął, gdy obłok dymu z fajki poleciał prosto w stronę jego twarzy. Zmarszczył się mocno, zasłonił zewnętrzną stroną dłoni usta i odwrócił głowę, byle móc w spokoju pozbyć się resztek paskudztwa.
— Toż to trucizna w czystej postaci! — żachnął się z oburzeniem, choć głos jego wciąż pozostawał równie chłodny, gdy był w stanie ponownie spojrzeć na jasnowłosego, bez obaw o potencjalne nakasłanie mu prosto na, dość ładną, twarz.

⸺⸺֎⸺⸺
[Khe khe]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz