środa, 10 kwietnia 2019

Od Leonardo do Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

Szybkie, żwawe i dość skoczne kroki dumnego, wyprężonego mężczyzny rozbrzmiewały przez całą długość korytarza. Nikt nie śmiał wchodzić mu pod nogi. Nikt nie śmiał wychylać choćby czubka nosa przed własną kwaterę w obawie przed gromiącym wzrokiem młodzieńca, który sprawiał wrażenie zdolnego wyrwać ulotną duszę z wątłego ciała.
Dłonie trzymał blisko ciała, choć jedną raz po raz kierował w stronę sztyletu, z którym się nie rozstawał. Stopy stawiał w linii zaskakująco prostej, głowę zadzierał wysoko, a gdy ktoś, popełniając gafę, lądował mu na drodze, obdarowywał go spojrzeniem chłodnym, który bardziej przypominał ostrze powoli wbijające się w przestrzeń między brwiami, aniżeli ludzkie zachowanie.
Wszyscy spiskowali, plotkowali. Pragnęli tak szczerze, by młodzieniec zaprzestał swoich zachowań, by ktoś upiłował charakter wyrostka.
Lecz nikt nie kwapił się, by chociaż przekopać ziemię w umyśle paskudy, a co dopiero usadzić w niej pestkę zawierającą, choć kapkę dobra.
Bardzo niepokoiło to staruszka, który codziennie wypuszczając owce na pastwisko, oglądał chłopca wyruszającego na swej karej klaczy, by oddać się łowieckim pasjom. Niedługo miał dosięgnąć swoich dwudziestych pierwszych urodzin, to też coraz chętniej puszczano go swobodnie, świadom, że szlachcic powinien powoli rozkładać skrzydła i szykować się do lotu. Pilnie wspomagać ojca, by wkrótce stać się równie dojrzałym i doświadczonym panem, co on. By z głową zarządzać ziemiami, które miały czekać na niego w spadku po pradziadku, który zdążył powierzyć mu wszystko jeszcze przed swoją śmiercią.
Mężczyzna często opowiadał własnemu synowi, że obawia się o przyszłość, którą zapewnić może im przyszły pan dworku, ten jednak machał tylko ręką, śmiał się pod nosem i odwracał pospiesznie wzrok, bojąc się, że legendy o rzekomych zwierciadłach dusz okażą się prawdą, a ojciec dowie się o grzechach, których dopuścił się przy boku młodzieńca, który działał na niego jak płachta na byka, szczując, drażniąc i kusząc.
Bo jak inaczej można było nazwać przeszywające spojrzenie, gdy przerzucał siano, jak można było określić wzrok, który bezpardonowo padał na spocone ciało, tak wymęczone fizyczną pracą, której się oddawał. Uśmiech na jadowitych ustach, dłonie, które niby to przypadkowo muskały silne ramiona.
Gesty, słowa, ruchy. Wszystko było przecież tylko i wyłącznie zrządzeniem losu, sprawami, na które składało się wiele czynników i nic więcej.
— Paniczu — zwracali się wszyscy dookoła.
Leonardo — szeptał, sapał, parskał, składając czułe pocałunki na rozchylonych wargach.
Jeremiaszu! — krzyczał, zagłuszany przez potężną dłoń, gdy chowali się na antresoli stodoły, gdy w plecy niewygodnie i jakże boleśnie wbijało się siano. Wszystko jednak wybaczyć się dało temu jednemu mężczyźnie, który dbał o niego jak nikt inny.
Tylko do niego zwracał się po imieniu. Tylko jego zaszczycał czułymi słówkami.
Tylko na niego podnosił głos w trosce i nawet gdy rzekomo wrzeszczał na biednego Jeremiasza w geście ukarania za przewinienia, w rzeczywistości przemawiał do niego głosem spokojnym i pełnym ukojenia, choć wszyscy słyszeli coś zupełnie innego.
Może też dlatego tylko blondyn dostrzegł, że białe oczy wilczura, który wyłonił się z lasu i atakował niewinne owce, wcale nie były oczami bestii, że wcale nie były to oczy obce, a wręcz przeciwnie. Tak bliskie, tak znane i tak bardzo uwielbiane, a jednak w tym momencie tak obce i wrogie, bo wpatrywały się pusto w mężczyznę, gdy szczęki powoli zaciskały się na wełnie, barwiąc ją na czerwono.
Straż działała, panikowała, celowała ostrzami w przerośnięte bydle, jednak wszystko na nic, bo skóra stworzenia zdawała się trwalsza i wytrzymalsza od ich narzędzi, praktycznie odbijając od siebie każdy z zadanych jej ciosów. Długie posunięcia nic nie działały.
Krzyk roznosił się wtedy niesamowity, choć często urywany nagle, przez kły skutecznie zaciskające się na każdej żywej istocie. Basior rzucał się, pędził jak oszalały.
Susy miał szybkie, żwawe i dość skoczne. Był dumny i wyprężony, a silne uderzenia łap o twardą glebę tworzyły dźwięki, które prędko roznosiły się po okolicy, która to coraz mocniej barwiła się purpurą i bordo.
Nikt nie śmiał stanąć zwierzęciu na drodze. Nikt nie miał odwagi, by choćby wychylić nos przed drzwi dworku.
Zdawać by się mogło, że gdy ostre zębiska zamykały się na szyi własnej rodzicielki, gdzieś w tle dało się usłyszeć przeraźliwy śmiech starszej kobiety wołającej o wszystkie mu znajome osoby.
Ciemna, zmoczona sierść lśniła, gdy szczupłe wiązki światła zdołały na niej osiąść. Mieniła się złotem i czerwienią, rozczulając już całkiem mężczyznę, który świadom swoich postanowień, wparował do głównej sali, godząc się na los, którego ominąć, zdawać się mogło, nie było szans. Wyciągnął ostrze, które otrzymał od samego przeklętego, a gdy tylko zahaczyło o promienie, błysnęło jasno, oślepiając ich obu.
Leonardo — ryknął doniośle, świadom, że imię kochanka było ostatnim, jakie dane było mu wypowiedzieć. Jakby domyślał się, że bestia przybyła tylko po niego, jakby strzykające kości mu o tym mówiły. Zresztą, po co było mu już żyć, skoro pan jego wytłukł własną rodzinę, służbę i samego ojca blondyna, który widząc zbrodnię, jakiej dopuścił się opętany, poczuł, że nie ma już po co żyć.
Nie wiedział nawet, czy dane będzie mu zobaczyć młodzieńca w postaci ludzkiej, a stracić i jego było czymś, co łamało mu serce przeokrutnie.
Leonardo — powtórzył, widząc, jak bestyja zaczyna zbliżać się ku mężczyźnie. Prosił, wręcz błagał, by ten nagle odzyskał zmysły, by spojrzał na niego w ten sam sposób, co jeszcze dzień wcześniej i dał mu odetchnąć spokojnie. By sprawił, że martwiłby się o to, czy mu wybaczy, a nie, czy w ogóle dane będzie mu przeżyć spotkanie z najbliższym.
Jednak wykrzykiwanie imienia rozedrganym głosem nic nie dawało. Stukot pazurów o gładką powierzchnię rozbrzmiewał i odbijał się echem.
Jakże paskudna była to scena, widzieć ukochanego w formie zwierzęcia przemykającego się korytarzami tylko i wyłącznie po twoją śmierć.
Jakże okrutna była to scena, widzieć kochanków, dawniej tak bliskich sobie, teraz podstawionych nawzajem jako własnych wrogów. Widzieć coraz to niespokojniej poruszający się miecz, ramię, które zaczynało drgać i łzy w oczach, które przygotowane były na śmierć z ręki osoby, która jak dotąd kradła tylko pocałunki, teraz również i życia. Widzieć bestyję, która ospale przedzierała się przez ocean krwi i ciał, dążąc po jeden, jedyny cel. Świadoma wszystkiego, co się dzieje, jednakowoż bezsilna i rozgoryczona, bo nie mogła sobie pozwolić na poruszenie choćby najdrobniejszym mięśniem w ciele.
Im bliżej stawał drugiego, tym lepiej widział, tym lepiej słyszał, tym lepiej czuł. Tym lepiej rozpoznawał, kim jest i co ma się za chwilę stać.
Łkał, głośno, dobitnie. Już nie wiadomo było, który. Czy blondyn, czy nieboskie stworzenie. Czy może razem oddawali się płaczu, jakby była to ich tradycja, tymczasem miał być to ostatni wspólny akt, jakiego mieli się dopuścić.
Zaraz przed tym, jak wilk przewalił dostojnego męża. Zaraz przed tym, jak zionął mu w twarz odrażającym oddechem. Zaraz przed tym, jak wbił zębiska prosto w klatkę piersiową i wyrwał z niej porządny kawał mięsa, wołając przeraźliwie imię kochanka, który dopuścił się tego samego i wplatając pełne blizn palce w futro stworzenia, wykrzykiwał splugawione mienie mężczyzny.
A gdy wykrzyczał je po raz ostatni, gdy zamarł w bezruchu, drugi zdołał w końcu odzyskać zmysły.
Jeremiaszu...!

Obudził się nagle, zdyszany, przerażony, spocony na tyle, by nie została na nim ani jedna, sucha nitka. Schował głowę między własnymi nogami, oplótł ją rozdygotanymi rękami i trwając tak, dochodził do siebie przez kolejne kilkadziesiąt minut. Z rozedrganym oddechem i łzami na policzkach. Gdy ktoś omyłkowo otworzył drzwi, wydarł się, ile miał sił w płucach, byle zostawiono go w spokoju, byle opuszczono jego bezpieczną przystań, w której zaczynał się czuć coraz mniej komfortowo. Bo koszmary wracały i pojawiały się coraz częściej, a on nie był pewien, ile jeszcze tego wszystkiego wytrzyma.
Gdy doszedł do wniosku, że opamiętał się już wystarczająco, postanowił wrócić do codziennej rutyny i mimo ognia zaklętego w dumnie wypiętej piersi, ubrał się spokojnie, umył, uczesał i jeszcze raz zerknął w lustro, byle wziąć kilka głębokich oddechów, przywdziać kamienny wyraz twarzy i ze swoim chłodnym, smagającym nieprzyjemnie po skórze spojrzenie, opuścić pomieszczenie, wygładzić jeszcze dłonią koszulę i z zakodowanym, szybkim, żwawym i dość skocznym krokiem przejść się przez korytarz, skierować ku stołówce, gdzie miał spożyć względnie treściwe śniadanie, skąd później ruszał na dwór, by w odosobnieniu odbyć swój poranny spacer, którego dopuszczał się codziennie.
Lubił tę swoją małą monotonię, której się dopuszczał, jednakże tego dnia coś mu nie grało. Coś, a raczej ktoś skutecznie zakłócił jego kolejność w trakcie odprawiania rytuału.
Blondyn, który wyprowadzał zwierzęta na pastwisko, który przyprawił go o atak serca, który sprawił, że zacisnął mocno pięści i miał ochotę przeklinać głośno los za to, na jakie męki go skazuje.
Jednak nie zdecydował się na nic, prócz na to, by podejść bliżej, nie na tyle, by zakłócać mężczyźnie tok zajęcia, jakiemu się oddawał, a na tyle, by móc w spokoju go obserwować, mrużąc przy okazji oczy i się roztapiając.
Niekoniecznie przez mocne słońce i ciemne ubrania, jakie założył tego dnia, a raczej wspomnienia, które chwytały młodziana za serce i rozgniatały je bez choćby jednego, krótkiego słówka. Maluszkiego „przepraszam”.
Po prostu.
Bezpardonowo.
Najwidoczniej biorąc przykład z samego Leonarda.

⸺⸺֎⸺⸺
{Chryziu? ♥}

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz