sobota, 22 października 2022

Od Hotaru do Vilre

Wczesna jesień pełna była tego nostalgicznego uczucia przemijania – dni robiły się coraz krótsze, poranki otulały wszystko wilgotnym szalem mgły, a wszechobecna zieleń wokół siedziby Gildii zmieniła się w powódź czerwieni i oranży. Słońce obdarzało świat swym złotym ciepłem, jednak każdego dnia wznosiło się coraz niżej nad horyzontem, coraz wcześniej chowało się za linią drzew. Śpiew ptaków ustąpił przed monotonnym szelestem opadających liści.
Nie minęło wiele czasu od zakończenia Dożynek, ale zmiana w przyrodzie była na tyle duża, że Hotaru wydawało się, jakby minęły całe miesiące. A przecież jesień przychodziła co roku tak samo, malując świat swoją barwą, przynosząc z sobą chłód, deszcz i melancholię. Piękna w swej kruchej ulotności, w oczach tancerki za każdym razem przychodziła jakby po raz pierwszy.
Hotaru przechadzała się właśnie po ogrodzie – gruby szal otulał ramiona kobiety, a w zgięciu łokcia kołysał się płaski kosz. Tkwiło w nim już kilka barwnych liści i fantazyjnie wygiętych, suchych gałązek, ale dla tancerki to było jeszcze zbyt mało. Potrzebowała więcej różnorodnych barw, a najlepiej takich liści, które jeszcze nie do końca zmieniły cały swój kolor… Gdy tylko o tym pomyślała, jej wzrok złowił odpowiedniego kandydata – kobieta przeszła kilka kroków, pochyliła się, podniosła z ziemi rozłożysty liść. Jego podstawa, tuż przy ogonku, wciąż nosiła wspomnienie zieleni, przechodzące płynnie w pogodną żółcień, kończącą się płomienną barwą przy krawędziach. Hotaru uśmiechnęła się, wsunęła liść do koszyka.
— Potrzebowałabym jeszcze szyszek… — powiedziała cicho w zamyśleniu, kierując wzrok ku wyjściu z ogrodu i temu niewielkiemu zagajnikowi, zaraz za siedzibą Gildii, gdy jej spojrzenie padło na jakiś obiekt tkwiący pod krzakiem. Hotaru podeszła, podniosła ładnie rozłożoną, symetryczną szyszkę.
Tancerka zerknęła przez ramię.
Miu podążała za nią krok w krok, drepcząc wśród ogrodowych ścieżek, od czasu do czasu szurając drobnymi łapkami po opadłych liściach. Wyglądała jak zupełnie przeciętna nioska, o tak częstej w okolicy jarzębnej barwie piór. Teraz zdawały się zlewać nieco z wszechobecnymi wokół, ciepłymi barwami jesieni. Gdy Hotaru dostała kurkę na Dożynkach, początkowo myślała o tym, by oddać ją komuś, kto miał już kurnik pełen niosek. Ale tancerka zabierała się do tego tak długo i tyle innych, drobnych rzeczy wyszło w trakcie, że w końcu kobieta nikogo nie znalazła. A gdy nadała kurze imię, sprawa była na dobrą sprawę przesądzona – Miu należała teraz do niej, wraz ze wszystkimi jajkami, które może kiedyś zniesie.


Wezwanie, które przyszło od Mistrza Cervana, było czymś, czego powinna była się spodziewać, ale i tak ją zaskoczyło. Już od dłuższego czasu nie wyjeżdżała poza Tirie, było więc naturalnym, że w końcu się to wydarzy. Jednak jesienna aura stagnacji oraz wieczory spędzane na sączeniu gorącej herbaty, leniwych rozmowach i obserwowaniu, jak świat za oknem moknie sprawiły, że dusza tancerki skupiła się na spokojnym oczekiwaniu na zimę, a nie jakichkolwiek wyjazdach.
Hotaru spodziewała się, że Mistrz postanowi przydzielić jej kogoś, kogo już znała, a ich umiejętności stanowiłyby swoje dopełnienie. I było to prawdą, bo ta, z którą Hotaru miała wyruszyć, była jej znana – widziały się przecież niedawno, nawet udało im się wspólnymi siłami stawić czoła przeciwnościom losu i wygrać babeczki babci Zosi – jednak tancerka nie spodziewała się, że los postanowi znów skrzyżować ich ścieżki. I to jeszcze w taki sposób.


Idalia szła dzielnie u boku Myszowora, nie bocząc się już nawet na to, że prócz Hotaru i jej bagaży, musi jeszcze nieść na grzbiecie koszyk z kurą.
Hotaru miała w planach zostawić Miu w siedzibie Gildii, przekazać ją pod opiekę Lei i Michelle. Miu dogadywała się nawet z Lumim – magicznym kurczakiem, którego Antares przywiózł z Obarii i który bardzo szybko zjednał sobie serca sporej liczby osób. Jednak gdy już Hotaru szła w stronę pokoi sióstr, znikąd wyłonił się nie kto inny, a Isidoro. Jasnowidz, odziany w swój charakterystyczny płaszcz w gwiazdki i księżyce, obdarzył ją enigmatyczną radą mówiąc, że jeśli chce powodzenia swojej misji, powinna wziąć z sobą zarówno Miu, jak i słoik bardzo podejrzanych ogórków.
Hotaru wiedziała już, że przepowiednie młodszego z braci D'Arienzo sprawdzają się co do litery, więc choć branie ze sobą nioski oraz szklanego słoika nie brzmiało jak mądry pomysł, postanowiła nie ryzykować i zapakować na drogę jedno, jak i drugie. Słoik, opatulony i zabezpieczony jej koszulami, wylądował na dnie sakwy podróżnej, zaś Miu, otulona kawałkiem koca, podróżowała w trzymanym przez Hotaru koszyku.
— Co właściwie znaczy jej imię? — spytała Vilre, wskazując gestem kurę.
Myszowór prychnął. Od strony lasu powoli podnosiła się wieczorna mgła.
— Och, „Miu” nie jest zbyt odkrywcze — przyznała Hotaru, odruchowo sięgając do koszyka, głaszcząc gładkie pióra. — „Mi” znaczy „piękna”, zaś „u” to po prostu „pióro”. Pomyślałam, że będzie pasowało – Miu ma ładne pióra, a i imię jest krótkie, łatwe do zapamiętania.
Odwróciła się do jadącej obok kobiety, posłała jej uśmiech.
Zadanie, które przydzielił im Mistrz, brzmiało dość prosto. Obie miały udać się do nieodległej Sorii, gdzie jakiś szlachcic dostał w spadku stertę trudnych do zidentyfikowania zwojów i ksiąg. Po bliższych oględzinach zaczęto spekulować, że mogą one pochodzić z ojczyzny Hotaru, toteż tancerka wydawała się idealną kandydatką do tego, by choć trochę o nich opowiedzieć. Zaś jako że chodziło w głównej mierze o książki, trudno było, żeby nie wysłać również i bibliotekarki. I tym sposobem los znów połączył ścieżki obu kobiet, Hotaru zaś cieszyła się, że tym razem jej misja brzmi tak prosto i spokojnie.
Rozmawiały jeszcze przez chwilę, potem słowa rozsyapły się w ciszę, przerywaną jedynie miarowym stukotem kopyt i okazjonalnymi parsknięciami. Mgła była coraz bliżej, światło słońca cofało się i bladło.
— Tak, są popularne. Szczególnie o tej porze roku — odparła Hotaru na pytanie o straszne historie w Yamato. — W tej jesiennej aurze jest coś co sprawia, że człowiek ma ochotę się trochę przestraszyć…
— Masz jakąś ulubioną straszną historię?
Hotaru przekrzywiła głowę, zamyśliła się.
— Hm, nie wiem, czy ulubioną… Ale podobają mi się te historie, w których pojawiają się mało groźne yōkai. Te, które są raczej zabawne, niż naprawdę szkodliwe. — Uśmiechnęła się przelotnie.
— Trochę o nich czytałam — przyznała Vilre.
Narastający chłód sprawił, że jej czułki leżały gładko, zaś skrzydła kryły się pod grubym płaszczem. Z daleka kobieta nie odróżniała się praktycznie niczym od człowieka, może prócz koloru włosów.
— Czytałaś może o karakasa kozō?
Vilre pokręciła głową. Hotaru w sumie się nie zdziwiła, te yōkai wydawały się takie… niepoważne. Pewnie opowieści o nich żyły raczej wśród wiejskich opowieści, nie zaś na kartach ksiąg.
— To ożywione parasole.
Vilre milczała przez chwilę.
— I co jest w nich takiego strasznego…?
— Ich zachowanie — wyjaśniła Hotaru. — One… lubią podkradać się do samotnych ludzi. Kiedy ktoś jest w domu, wokół nikogo nie ma i jest tylko cisza, czasem można usłyszeć ich ciche kroki. Ale kiedy ktoś się odwróci by zobaczyć, co się dzieje, okaże się, że nic się nie dzieje – tylko stary parasol stoi sobie w kącie. Więc człowiek wraca do swojego zajęcia, znów słyszy jakieś dźwięki, znów się odwraca, ale… nic się nie dzieje. Tylko czy parasol nie stał czasem w kącie, zamiast leżeć tuż przy biurku…?
Jakaś gałąź spadła w lesie, nagły dźwięk rozdarł mglistą ciszę. Z każdym krokiem wieczór coraz bardziej przechodził w noc.
— A potem…?
— A potem, gdy człowiek znów wraca do swego zajęcia, karakasa podkrada się blisko, coraz bliżej i bliżej, i wtedy…
— … i wtedy…?
— Liże go w kark.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz