𝔗
Gotycka Katedra, Johann Ludwig Ernst
Ciszą zaszło potężne pomieszczenie.
Ta cisza i ten równie cichy pomruk, charakterystyczny dla tak poważnych
instytucji, jakimi w końcu bywały katedry, odbijały się we wspólnym pląsie
od ścian, ślizgały po naściennym kamieniu zamówionym oczywiście na
specjalne życzenie kapłana, drogim więc, warto dodać, i pozostawiały po
sobie jakiś bliżej nieokreślony niepokój. I nawet chłód, ten chłód, co
swym zwyczajem katedry wypełnia i każdy powinien w instytucji świętej
przeszywającego członki jego zimna się spodziewać, wydawał się innym,
nieznajomym.
Niebezpiecznym.
Niepokoiły także i postacie spoglądające z wyrazistych witraży. Ich wzrok,
zawsze pusty, ale z lekka przygłupawy, trochę przymroczony w przypisanym
ich bycie nieżywocie, teraz przeszywał w przejawie niespodziewanej,
oceniającej inteligencji poczynania zebranych pod ścianą wejściową ludzi.
Kilku kapłanów oraz dwóch czarodziejów, bo wiernych już dawno elegancko
wyproszono, powołując się na sprawy remontowe oraz potrzebę przemeblowania
prezbiterium. Ołtarz, o ołtarz przede wszystkim im szło, bowiem stary i
zużyty, a bogom nie godzi się przecież ofiar podsuwać wprost z niemodnego
antepedium. Ci jednak nie uwierzyli, teraz usilnie do katedry próbując się
za każdą cenę dostać.
To, najwidoczniej zniecierpliwionym będąc ciągłą biernością niespokojnych
obserwatorów, którzy do roboty skorzy niezbyt byli, uniosło się w
powietrze, zafalowało, opadło. Czynność powtórzyło dwa razy, dwa i pół,
mając na uwadze ostatnią próbę z nieudanym lądowaniem. Haftowana srebrem
tkanina nie ukończyła podróży na wyznaczonym jej stanowisku na mensie.
Spłoszona nagłym ruchem starszego, ale niezbyt doświadczonego w sztuce
magicznej czarodzieja, który według niektórych szanujących się mieszkańców
jednego wielkiego labiryntu, jakim było Defros, czarodziejem nie powinien
się nawet mianować, ześlizgnęła się ze stołu, opadła po prawo od ołtarza.
Czarodziej, całym tym nagłym zwrotem akcji poruszony, również opadł po
prawo, choć po prawo od swojego towarzysza. Wprost na swe kolana.
— To objawienie! To cud! — zakrzyknął, z ust za chwilę pójść miała biała
piana szaleńca. Kolejny utracony na rzecz niewiadomego pochodzenia demona,
który, wyszedłszy swą formą z nadal leżącego tuż obok ołtarza obrusu,
teraz zarechotał, pokiwał żabią głową. Pokręcić nie mógł, nawet demonie
formy musiały trzymać się w jakiś sposób przez naturę narzuconych im form.
A żabom w końcu odpowiednich stawów natura pożałowała. Demonom
przyjmującym postać rogatych żab, nie lubując się w jakimkolwiek
faworyzowaniu, również. — Bogowie…
Trochę silniejsze dłonie od tych starczych pochwyciły czarodzieja pod
pachy, uniosły, choć ich właściciel stęknął przeciągle, orientując się, że
ciało niechcące podjąć współpracy podnieść z marmurowej podłogi trudniej
od ciała okazujące chęć wejścia w interakcję.
— Panowie święci wybaczą, ale Mistrz mój chyba przestał domagać.
Czterej kapłani westchnęli, ciężko i przeciągle, jakby resztki tlenu
wyrywając z dna swych płuc, machnęli dwóm czarodziejom na odchodne.
Kolejni do skreślenia z bardzo długiej listy rozpisanej na jeszcze
dłuższym zwoju – bowiem zgłoszenia do podjęcia walki z potworem
przyjmowano bez przerwy, bez ustanku.
Demon, przyglądający się całej odgrywającej się przed nim szopce, w
szerokim uśmiechu wyszczerzył ostre kły.
•
— Przepraszam bardzo.
— No i chuj, widzisz, i tyle z tego wszystkiego.
— Hej, pan tu nie stał!
— Pani sobie chyba żartuje?
Za przeciskającym się przez tłumy studentem zafalowały poły błękitnego
fraka, w powietrzu za przeciskającą się przez motłoch głową popędziła
blondwłosa kitka przewiązana niebieską wstążką. Ludzie ustawieni w
eleganckim wężyku na milowych schodach prowadzących wprost do jednej z
większych katedr całego Toirie. Stawali na cudze stopy, czubkami
skórzanych butów zahaczali o cudze pięty, byleby prędzej doświadczyć
tego, co działo się w świętym miejscu – niektórzy powiadali, że na
własne oczy można było tam ujrzeć jeszcze trwający cud, że ustami
kapłanów przemówili sami bogowie, inni, ci w swej naturze pewniej
stojący na gruncie i wręcz do niego przyszpileni, cmokali, kręcili
głowami, odpowiadając, iż to kolejny kuglarz przybył do Defros, popisać
się swoimi umiejętnościami.
Nie zmieniało to jednak faktu, że w kolejce nadal stali. Z prowiantem, z
pakunkami i z koszulami na zmianę.
— Przepraszam, a pan to niby gdzie? Na koniec! — Cudza dłoń zacisnęła
się na nadgarstku studenta, ten prychnął, pstryknął palcami drugiej
dłoni. Nagły agresor kichnął, kaszlnął, poruszony nagłym magicznym
zrywem.
Kto wie, może był po prostu uczulony.
— Mnie tu zatrudniono! — odkrzyknął Tadeusz, już to oddalając się o
dobre dziesięć schodków wyżej; tak na wszelki wypadek.
— A przepustka to niby gdzie? — żachnął się ktoś z tłumu, zablokował
przejście; w tym czasie wolne miejsce w kolejce zajęte zostało przez
sześć innych osób.
— Czarodziej nie potrzebuje żadnych przepustek!
— Tak, każdy tak powtarza! I co legitymacji to niby też nie nosi przy
sobie, nie? A później jeszcze zniżek się domagają.
Już sięgał za frak, chcąc wyciągnąć odpowiednie dokumenty (podrobioną
licencję na publiczne używanie magii, tak na wszelki wypadek – również),
ktoś jednak krzykną ponownie, ktoś się oburzył, kto inny furknął.
Panowie i panie ponownie zajęli się wyznaczaniem innym osobom w
indywidualnych wyobrażeniach przypisanych im miejsc w kolejce, a Tadeusz
Softmantle, czym prędzej tak sprzyjające mu okoliczności wykorzystując,
skoczył do przodu, z cudzych rąk się wyślizgując.
Odchrząknął elegancko, wyprostował się i ściągnął łopatki, a następnie
ruszył ku katedrze, z której raz po raz z białymi twarzami wyślizgiwały
się najróżniejsze, jak się mógł domyśleć, czarodziejskie lub mniej
osobistości. W myślach nie chciał nawet komentować zniewagi, jaką było
zatrudnianie innych do tak błahej dla niego, a dla nich wszystkich –
wymagającej sprawy. Pokręcił głową, cmoknął i może nawet uśmiechnął się
szerzej, zza warg pokazując równiutki rządek białych ząbków.
Bo nikt z nich nie był profesjonalistą, za którego Tadeusz, jeszcze nie
Idiveus, Softmantle, zdecydowanie się uważał. Otrzepał jeszcze błękitny
frak i już spokojniej, ruszył ku wrotom nawiedzonej katedry.
Ewentualnych malkontentów oburzonych omijaniem absurdalnej kolejki
zbywał chłodem turkusowych, niby brutalnie wyrwanych kamieni
szlachetnych z pięknego naszyjnika, oczu.
•
— Jak mniemam, panowie mnie oczekiwali — słodkie słowo obiło się o
wysokie ściany katedry, rozeszło echem, powtórzyło dwa razy, tak, by
kapłani zdążyli zrozumieć swoją pomyłkę w zatrudnianiu kogokolwiek,
prócz pana Softmantla.
Ten właśnie przechodził przez zupełnie bezwładne ciało kuglarza łasego
na dobre pieniądze. Z jego ust toczyła się piana, Tadeusz skrzywił się
więc, podniósł wyżej nogę, starając się nie zahaczyć o biedaka czubkiem
skórzanego buta. Leżał w przedsionku, nie wiele mu zabrakło, by na
zawsze uciec przed czającym się na jego duszę demonem. Co najwyżej, pięć
czy sześć metrów.
Ktoś zapukał do ścianek umysłu, Softmantle prychnął, mentalnym
szturchnięciem zbył demonie zapędy.
— Tadeusz Softmantle, do usług. — Student skłonił się nisko, dłonią w
rękawiczce przesunął przez powietrze. — Jak mniemam… — Porozumiewawczo
spojrzał wgłąb głównej przestrzeni budynku.
Czterej kapłani energicznie pokiwali głowami, poklepali czarodzieja po
plecach. A następnie wypchnęli go czym prędzej wgłąb katedry, trzasnęły
drzwi do przedsionka.
Tadeusz westchnął ciężko, przeciągle, poruszył ramieniem lewem, następnym
prawem, strzelił paliczkami, próbując się rozgrzać. A niech więc tak
będzie. Papierowa torebka z utensyliami od Eleonory zaszeleściła w
palcach. Nie zdążył do niej nawet zajrzeć.
Wyrwano ją mu bowiem z dłoni, gwałtem szarpnięto za papier, ten z
lekkością rozstrzępił się na nieużyteczne kawałki. Zioła, kamienie, skałki
rozsypały się po kamiennej podłodze.
— Demonie, to nieeleganckie.
Chłodny śmiech w odpowiedzi rozszedł się echem po katedrze, prześmiewczo
zadzwonił w uszach. Światła wpadające przez barwne witraże załamały się,
niby przeszyte czyjąś obecnością.
— Demonie. — Czarodziej splótł dłonie za swoimi plecami, ruszył ku
ołtarzowi.
Powoli i bez pośpiechu, obcasy eleganckich butów pusto stukały o marmur.
Tadeusz odchrząknął, dłonią zasłonił usta. W końcu podrapał się po żuchwie
i zębami zdjął jedną z rękawiczek. Zatrzymał się w swej przechadzce,
wyciągnął dłoń do przodu, drugą spomiędzy zębów wyciągając część swojej
galanterii.
— Demonie.
— Będziesz zwracać się moim imieniem lub nie będziesz zwracać się wcale!
Blondyn ledwo powstrzymał kotłujący się w płucach śmiech, obserwując, jak
na ołtarzu przysiada demoniczna sylweta, jak powoli przyjmuje swój kształt
i formę, zamyka się w pojętnych dla oka granicach. Usłużnie skinął głową,
turkusowe oczy nadal się jednak cieszyły, marszcząc się w swoich kącikach.
— Demonie, ależ nie znam twojego imienia.
•
— Zapłata zgodnie z umową, jak mniemam? — zapytał Tadeusz, uśmiechając się
szeroko do nadal przerażonych kapłanów o zupełnie pobladłych twarzach.
Niedbale naciągał na swoją dłoń rękawiczkę. W kieszeni fraka nerwowo
tańczyła szklana fiolka, teraz zamieszkała przez
Cotinae Scandengei.
Pierwszy błąd z wielu.
Ostatnie przedśmiertne podrygi.
_______
Koniec i bomba. A kto czytał ten trąba. Nie wiem, czego tu szukaliście, ale good for you, dostajecie talon na balon.
Odmeldowuję się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz