poniedziałek, 3 października 2022

Od Hugona cd. Sophie

Nie był do końca pewien, o co może chodzić Sophie, ale bez wahania podał jej list. Ziewnął chwilę później, tak szeroko, że zapewne mógłby połknąć naraz dorodnego borowika. Robiło się coraz później, a oni wciąż błądzili po omacku, obijali się o ślepe uliczki, równie chaotyczne, co las kresek wyrysowanych z zagięć. Oczyma wyobraźni niemal widział sfrustrowanego, gotowego do pożegnania się z życiem naukowca, który miętosił między palcami niczemu winny skrawek, na którym zapisał swoją ostatnią wolę. Jeśli chciał ich w ten pokrętny sposób doprowadzić do jakichś wskazówek, może swojej spuścizny, to mógł trochę przekombinować. Zagięcia nie wyglądały na dzieło przypadku, ale Hugo obawiał się, że zbyt uczepią się jednego tropu, a przez to pominą inny, który mógłby coś wnieść do śledztwa.
Profesor wybrał się do miejsca, którego nie ma, ale Hugo nie miał najmniejszej ochoty iść za nim. Jeszcze nie.
Uważał się za naukowca, ale nie czuł specjalnego przywiązania do ich środowiska jako całości. Było tam zbyt wiele hermetyczności, zbyt wiele sztucznych podziałów. Himmerson tego nie znosił. A oni nie znosili Himmersona.
Z drugiej strony, czuł się w obowiązku, by dociec prawdy. Po części ze względu na misję, po części dlatego, bo sprawa była już na pierwszy rzut oka zbyt zagmatwana, by nie mogło się coś za nią kryć. Czy do tego "czegoś" prowadziły zagięcia papieru, nie wiedział, ale przecież badacze wykształcili już dawno odporność na kolejne odbijanie się od ślepych zaułków. Nawet jeśli nie byli już w stanie pomóc Leitnerowi, mogli chociaż uszanować jego ostatnią wolę, choćby postanowił uczynić z niej grę w podchody.
— Co robisz? — zmarszczył brwi. Obserwował poczynania alchemiczki już dłuższą chwilę. W zmęczonej ciszy nie wymieniali już zbyt wielu uwag, Hugo po prostu patrzył, jak kobieta znów przygląda się zagięciom, uważnie studiuje obie strony kartki.
A później zaczęła ją składać. Ostrożnie to unosiła, to opuszczała kolejne kawałki, systematycznie jednak zmniejszała powierzchnię listu.
— Mam pomysł.
Parsknął krótkim, zrezygnowanym śmiechem.
— Powiedz mi coś, czego nie wiem — zajrzał Sophie przez ramię. — Bo póki co to wygląda tak, jakbyś składała origami.
— Właśnie to robię. Daj mi chwilę.
Skinął tylko głową. Skoro Sophie coś spostrzegła i zaczęła to sprawdzać, nie czuł potrzeby oferowania nachalnej pomocy. Przymknął leniwie oczy, tylko na sekundę.
Żeby wyrwać go z tej sekundy, Sophie musiała potrząsnąć mocniej jego ramieniem.
— Jestem, jestem — mruknął, ziewnął znowu, gdy wrócił do rzeczywistości. — I jak, masz coś?
Podała mu kartkę pozaginaną w fantazyjny sposób; zapewne gdyby nie specyficzne zagięcia i Agloe, nie dałoby się odgadnąć, że jakikolwiek sens będzie miało zrobienie czegoś takiego z listem.
— Pw… — pokręcił głową. — Pe-wu-si? Pe-wu siz de-el? To jakieś zaklęcie?
— Ciąg liter — alchemiczka wbiła wzrok w kartkę. — To raczej nie są konkretne słowa. Ale to otrzymałam, kiedy złożyłam list według grubszych linii — zielarz już otwierał usta, by coś wtrącić, ale kobieta zaraz dodała. — Próbowałam też kilku innych sposobów, ale tylko w ten coś wychodzi. Inaczej kartka jest pusta albo są porozrzucane słowa. Wydaje mi się, że możemy skupić się na tym.
PWSIZDL. To za chuja nie miało sensu.
— Tutaj jest trochę więcej przestrzeni — zauważył. — Mamy bardziej PW SIZ DL. I tak, jak myślałem, to ma jeszcze mniej sensu.
— To nie musi być przecież konkretne słowo. Może to jakiś kod, do którego trzeba znaleźć klucz.
— Tylko skąd go wziąć? — pokręcił głową. — Mamy póki co list. Tyle. Jeśli chciał nam coś powiedzieć, to powinno być wszystko, czego potrzebujemy, żeby przejść dalej.
Pokręcił głową. Zaginął człowiek, a on się czuł, jakby brał udział w grze. Której zasady znał tylko duch.
— Mamy jeszcze kopertę — zauważyła Sophie.
Wziął ją pod światło. Płomyk jakby pochylił się na moment w jej stronę, nie zdołał jednak liznąć papieru. Ani, niestety, ujawnić żadnych dodatkowych treści. Tylko to Agloe, 1778 smętnie pozostało u spodu.
— I nic. Nazwę miasteczka już wykorzystaliśmy.
— Może coś z datą?
— Ile trzeba przeskoczyć cyfr? — mruknął. — Nie wiem, Sophie. To by mi wyglądało za bardzo na zgadywanki.
— Trochę tak — przyznała. — Ale z drugiej strony, żaden element tego listu nie wydaje się przypadkowy. Wszystko spełnia jakąś funkcję.
Robiło się za późno na takie rozmyślania. Zielarz wziął głęboki oddech, potarł nasadę nosa, przyjrzał się jeszcze raz kopercie. Później zbiorowi liter, równie bezsensownemu, co poprzednio. Cyfry i litery, litery i cyfry.
A może?
Profesor pisał trochę niewyraźnie. Wcześniej, kiedy Hugo miał przed sobą cały tekst, nie pomyślałby o tym, ale teraz, kiedy znaki były już wyizolowane…
— Litery to cyfry — stwierdził, nagle rozbudzony.
— Jak to?
— Zobacz — wskazał palcem. — To S przypomina trochę 5. To I byłoby 1…
— W takim razie Z to 2?
— Szybko łapiesz, Egberts — zerknął znów na kartkę. — Jakieś inne pomysły?
— Może D to 0? — przechyliła głowę. — Nie, ta pierwsza kreska w ogóle nie jest okrągła. Te trzy litery są zdecydowanie mniej staranne. Czyli mamy PW 512 DL.
— To dalej nie ma sensu.
Kobieta postukała palcem o podbródek.
— A może jednak?


Biblioteka Uniwersytetu Soriańskiego była imponująca.
Choć Hugo był tu po raz pierwszy, poczuł dziwną nostalgię, gdy wchodził po szerokich schodach. Ileż to razy szedł całkiem podobnymi w Toirie? Ile razy zanurzał się w niekończących się alejkach wypełnionych rzędami opasłych woluminów, przekartkowanych przez pokolenia studentów? Wspomnienie było wciąż żywe, był niemal pewien, że mógłby tam się poruszać z zamkniętymi oczami. Przynajmniej w tych działach, które znał.
Potknął się o stopień.
— Uważaj, ten jest nieco wyższy od pozostałych — rzuciła Sophie przez ramię.
— Co to za zastawianie pułapek na biednych studentów? — pokręcił głową z niedowierzaniem.
Zastanawiał się, czy w ogóle będą w stanie wejść do środka, przekroczyć próg dzielący ich od królestwa książek. On sam wcześniej tu nie gościł, a alchemiczka pewnie też zawitała tu pierwszy raz od dłuższego czasu.
— Sophie, miło cię widzieć!
Pulchna, kręcąca się przy wejściu kobieta uśmiechnęła się szeroko, kiedy ich zobaczyła. Jako pracownica biblioteki, wyraziła entuzjazm w sposób cichy, dość powściągliwy.
— I nawzajem, pani Różo.
Zaczęły szeptać między sobą, by nie przeszkadzać pozostałym:
— Co cię tu sprowadza? Oprowadzasz doktoranta?
— Nie, nie…
W kilku zdaniach Sophie streściła kobiecie sytuację; opowiedziała o gildii, wspomniała, że są na misji, choć nie wdawała się w szczegóły, czego dotyczy. 
— Innymi słowy — bibliotekarka zmierzyła zielarza przeciągłym spojrzeniem — kolega nie jest studentem?
— Im dłużej się rozglądam, tym bardziej żałuję — rzucił z pogodnym uśmiechem.
— Nigdy nie jest za późno. Wiedza to potęgi klucz — spojrzała na alchemiczkę. — Sophie kojarzyli wszyscy pracownicy. Czasem się bałam, czy nie wrośnie w krzesło.
— Tyle tu książek, że szkoda było wstawać — odparła dziarsko.
Zagubiony, ciemnowłosy student zaczął krążyć coraz bliżej nich, najwyraźniej chcąc dopytać o coś kobietę. Ta w końcu ulitowała się nad biedakiem i pożegnała się z gildyjczykami.
— Rzadko bywają tu goście spoza uniwersytetu czy w ogóle Sorii — stwierdziła — ale ufam pani doktor, że nie sprowadziłaby tu żadnego łobuza.
Hugo przybrał najbardziej niewinną ze swoich min.
— Oczywiście.
— Zatem powodzenia.
Oddaliła się, dźwięk kroków wchłonęła wyłożona miękką matą podłoga. Sophie również ruszyła żwawo przed siebie, prosto w stronę katalogu, gdzie mogli znaleźć informacje o poszukiwanej książce.
Trudno było mu zdecydować, co jest bardziej imponujące: sama biblioteka czy utrzymany w niej porządek. Ogromne pomieszczenie kryło w sobie mnogość przejść i labiryntów, zarazem jednak tak dobrze oznaczonych, że bardzo szybko można było odnaleźć to, czego się szukało.
— PB, PT… — mruczała pod nosem, gdy przeglądała fiszki w licznych, drewnianych pudełkach. — Tu jest PW, ale tylko 1-204 — urwała na chwilę, dostrzegła uśmieszek zielarza. Uniosła pytająco brwi.
— Pilna z ciebie była studentka, Egberts.
— A czego się spodziewałeś?
— Bo ja wiem — zupełnie niewinnie wzruszył ramionami. — Ale przynajmniej weszliśmy bez problemu.
Ich cel był na miejscu, niewypożyczony. Sophie poprowadziła ich w gąszcz regałów, dotarli wreszcie do odpowiedniego. Poszukiwana książka była dużo cieńsza od pozostałych, w pierwszym momencie prawie ją przegapili, Hugo jednak wreszcie wyciągnął dłoń, wyjął oprawiony w obwolutę tomik.
— No to zobaczmy, co tu mamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz