niedziela, 23 października 2022

Od Kaneshyi

Opuścił Gildię pod postacią krogulca, wzbił się w niebo, wachlując skrzydłami w porannym chłodzie. Minął wieś, przeciął pola, wpadł w las, stary, przygnębiająco ciemny, wilgotny po wczorajszej ulewie. Obniżywszy lot, jak strzała poszybował pod baldachimem skręconych gałęzi i rdzawych liści, zszedł jeszcze niżej, kluczył między upstrzonymi porostami pniami. 
Znalazł odpowiednie miejsce, sfrunął na zwalony świerk. Przeczesał pióra na lewym skrzydle, dziobem poprawił lotkę, która trochę się przesunęła, gorzej spełniała swoje zadanie. Zmienił drzewo, rozejrzał się, przeskoczył na sąsiedni konar. Patrząc wkoło, nieznacznie obracał ptasią głową. Wytężał wzrok, łowił dźwięki, oddychał zapachem gleby, jesieni, mokrych roślin. Czekał. 
I się doczekał.
Siedział niewysoko, mógł więc przemienić się od razu, zeskoczył z gałęzi wprost na dwie przednie łapy. Węsząc, postawił różnobarwne uszy, puścił się biegiem z nosem przy ziemi. Tropił, szukał śladów, kręcił się, pozostawiał na błotnistej ziemi odciski łap. Ściółka niemile zapadała mu się pod poduszkami, przyklejała do nich grudkami mokrej ziemi, igliwiem, fragmentami butwiejących liści. 
Gdy był już blisko, przystanął, otrzepał się. Psie futro rozmyło się, przeszło w puchatą kocią sierść, ciało się zmniejszyło, nabrało smuklejszych kształtów. Grzbiet stał się giętki, łapy elastyczne, pysk krótki. Długi ogon zwisał teraz nisko, swobodnie kołysał się nad ściółką, tylko jego czubek łagodnie podwijał się ku górze.
Podłoże zmieniło się, Kaneshya szedł teraz wśród gałęzi i liści, omijał przeszkody miękkim, bezszelestnym krokiem. Ostrożnie postępował naprzód, poruszał się z pewnym namysłem, na ugiętych łapach, prawie szorując brzuchem po podszyciu. 
Czuł, że cel jest tuż-tuż, że ujrzy go lada chwila, że oddziela go od niego może czterdzieści stóp. Przybrał ludzką formę, przyklęknął w krzewach czarnych jagód, odgiął jedną z łodyg, spojrzał między wiotkimi, półnagimi gałęziami młodych drzewek.
Przed nim, w ukośnie padającej smudze białego, ostrego światła, stała łania. Poruszała się nerwowo, strzygła uszami. Niekiedy pochylała się, żeby skubnąć pęd żółtawej, usychającej trawy, zaraz jednak podnosiła głowę, czujnie spoglądała w las.
Kaneshya sięgnął za plecy, do kołczanu, nałożył strzałę na łuk, mocno napiął cięciwę. Mierzył, podążając grotem za kręcącym się zwierzęciem, chcąc wycelować idealnie, strzelić bezbłędnie, przeszyć jedną strzałą oba płuca.
Wiedział, że ktoś kręci się w pobliżu, obecność drugiej osoby wyczuł już dawno. Liczył, że nie przeszkodzi mu ona w łowach, że miną się, nie konfrontując ze sobą. Pomylił się. Ktoś właśnie szedł w jego kierunku, zbliżał się, nie troszcząc, czy jego obecność zostanie zauważona, czy nie. 
Kaneshya wypuścił strzałę. Gdzieś obok, na przechodzącej nieopodal leśnej ścieżce, rozległ się szelest gniecionych butami liści, mlaskanie błota, dźwięk przerzucanej strony. Łania zerwała się, pomknęła długimi susami, prysnęła w leszczynę. Strzała ledwie musnęła brązową sierść, nie wyrządziła krzywdy.
Na polanie pojawił się młodzieniec, sądząc po ubiorze, chyba jakiś panicz. Nigdzie mu się nie spieszyło, szedł krokiem spacerowym, czytał, w ręce trzymał otwartą na wysokości twarzy książkę, niewątpliwie udał się na przechadzkę, by skorzystać z leśnej ciszy i ostatnich ciepłych promieni październikowego słońca. Poruszał się głośno, nie patrzył, jak idzie, czynił wokół siebie tyle niepotrzebnego hałasu, wywoływał swoją obecnością taki zamęt w przyrodzie, że Kaneshya posłał mu pełne podziwu spojrzenie. Wyglądało na to, że młodzieniec był człowiekiem, a jego tępe, ludzkie zmysły nie pozwoliły mu się zorientować, że właśnie przeszkodził komuś w polowaniu.
— Jeśli książka, którą czytasz, jest dobra, daruję ci tę łanię — powiedział Kaneshya na powitanie, wychodząc spomiędzy krzewów. — Jeżeli nie... — Schylił się, wyrwał z ziemi strzałę, wskazał nią leszczynę. — Będziesz musiał za nią pobiec. 

Willuś? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz