niedziela, 2 października 2022

Od Hugona – Ciepło, cieplej

Deszcz zacinał miarowym rytmem o okna, jesienna pora przyniosła wcześniejszy zmierzch i leniwą, pochmurną aurę. Topiący się wosk w świecy odmierzał kolejną godzinę, płomyk kładł się ciepłym blaskiem na metalowych ostrzach. Hugo wywinął nimi kolejny obrót, zwinnie schwytał kolejny cel, zaklął pod nosem, gdy chybił kolejnego. Oczko spadło, łypnęło jakby z pretensją na mykologa, ten zaś tylko pokręcił głową, nawlókł je znów na szpikulec. Tym razem już je złapał.
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz robił na drutach, ale był pewien, że ilekolwiek czasu minęło, było go już za dużo.
— Na wszechgrzybnię — mruknął pod nosem — a było słuchać babki.
Wrócił na moment myślami do tamtej chatki na skraju lasu. Do staruszki, której ciało niemal ginęło pod zawojem chust, zbyt ciężkiego pledu, który zarzucała na plecy. Nikt, kto by na nią spojrzał pierwszy raz, nie domyśliłby się jej szlacheckiego pochodzenia, wyglądała jak wyjęta z kart baśni babuleńka-szeptucha. Może tylko trzymała się zawsze prosto, bo plecy nie zdążyły się przecież zmęczyć we wcześniejszych latach ciężką pracą. Ciało pamiętało dawne wygody, zbyt łatwo marzło w chacie, nawet jeśli wnuczek dbał o to, by z paleniska zawsze chuchał żwawo ogień. Dopiero pod koniec te chusty były już zbyt ciężkie dla ramion, jakby wchłonęły zbyt wiele trosk wszystkich tych osób, które przychodziły ze swoimi zmartwieniami. Bo ona zawsze przecież potrafiła pomóc.
Kobieta nie przypominała typowej babci, ale roztoczyła nad Hugonem opiekę w pierwszych latach jego życia. I zatroszczyła się też o to, by posiadał możliwie szeroki zakres umiejętności praktycznych, nawet jeśli burczał pod nosem, że zdecydowanie by wolał szlajać się po lesie. W okolicy nie miał zbyt wielu rówieśników, ale między drzewami kryło się tak wiele tajemnic do odkrycia, że właściwie nawet wolał poznawać je sam.
Teraz jednak z zadowoleniem spojrzał na leżącą mu na kolanach robótkę. Daleko jej było wprawdzie do ideału, może gdyby miał więcej czasu, udałby się do Hotaru albo Lei i zapytał, czy mają dla niego jakieś rady. Ostatni raz dotykał drutów w Bliville, ale tamtych rękawiczek nigdy nie skończył. Nie, wspomnień należało szukać w chatce.
Kiedy tam mieszkał, znalazł też dziennik. Żeby zwrócić go właścicielce, musiało upłynąć wiele kolejnych lat. Czasem wciąż odruchowo szukał tej przetartej, znajomej okładki. Ale z notatnikiem mógł co najwyżej monologować. Nie uśmiechał się do niego nigdy w ten kojący, miły sposób. Więc, koniec końców, cieszył się, że zguba trafiła do prawowitych rak.
Zastanawiał się, czy się ucieszy. Czy w ogóle obchodzi urodziny, czy jest jakiś prezent, który ją jeszcze zaskoczy. Długo się zastanawiał, z tego wszystkiego jednak był pewien, że mimo wszystko, nie chce traktować tego dnia jak każdego innego. Nie i już.
— To teraz najważniejsze pytanie. Jak się robiło zakończenie? — rzucił w eter. Może do świecy, może do robótki, ale nie dostał odpowiedzi. To właściwie i lepiej.


Hałas w kuchni słychać było zapewne na drugim końcu budynku. Siłą rzeczy, bardzo prawdopodobnym było, że ktoś przyjdzie i skontroluje, który urwis znowu próbuje zdewastować gildię. Hugo w myślach już godził się na łajanie Iriny, kiedy zmaterializuje się nagle w swoim królestwie, bo nawet jeśli dzisiaj jej nie było, to przecież na pewno szóstym zmysłem wyczuje, że coś się święci. A może mógł spodziewać się raczej wizyty Antaresa, skoro on też przecież i miał dobry słuch, i szybko reagował.
Patrząc na to pobojowisko, zielarz w sumie nie obraziłby się za jakiś ratunek w rycerskim stylu.
— Wszystko w porządku? — usłyszał.
Głos był miły i melodyjny, choć wychwycił w nim nutę zmartwienia. Ale był dużo wyższy od tego należącego do mężczyzny.
— Tak, tak — rzucił przez ramię, zajęty ustawianiem aparatury kuchennej, zwał jak zwał, na miejsce. — Wałek postanowił przeprowadzić rewolucję, ale mam wszystko pod kontrolą. Zaraz naprostuję tego huncwota.
Drewniany przyrząd smętnie poturlał się po desce, jakby z pretensją, bo przecież on swoją rolę spełniał już od lat, jak należy, wzorcowo wręcz. Daru mowy jednak nie posiadał, więc i żale nie zostały wypowiedziane.
— Na pewno?
W wejściu zjawiła się Ayrenn. Bystrym okiem znawczyni ogarnęła całe zamieszanie, uniosła brwi na widok umorusanego mąką Hugona.
— Ciebie się tu nie spodziewałem.
Elfka zerknęła na niego z ukosa, zaskoczona nieco zbyt ostrym tonem głosu (wciąż był zirytowany na wałek). Ale sądził, że będzie tu później, więc on zdąży ze wszystkim, zanim się zjawi.
— Mam wyjść?
— A nie, nie — machnął niezgrabnie dłonią. — Po prostu… hmm, myślałem, że jesteś gdzie indziej.
Tak sobie wszystko zawczasu obmyślił, zostawił sobie nawet całkiem pokaźny zapas czasu, bo dobrze wiedział, że w kuchni najlepiej sobie nie radził. A mógł przewidzieć, że tu zajrzy, że z lasu niekoniecznie skieruje swoje kroki prosto do pokoju.
Ayrenn uśmiechnęła się w odpowiedzi, zapytana zaczęła opowiadać o swoim dniu, wspomniała to o Bambim, to o dwóch sikorkach, które niedawno dopiero co zjawiły się w tutejszym lesie, a już miały jakieś niesnaski z wiewiórkami. Pokrętne tłumaczenie zielarza w żaden sposób nie rozjaśniło jej sytuacji, ale zbyła je z rozbawieniem, może małym przewróceniem oczami. Jakoś naturalnie zaczęła jednak pomagać Hugonowi ogarniać całe to zamieszanie, a on już nie protestował, przyjął tylko postawę pogodnego kapitulanta. Solenizantka nie powinna pracować w urodziny, zwłaszcza jeśli przygotowywano prezent dla niej, ale cóż poradzić. Z kobietami się nie dyskutuje, a z elfką gotowało się od razu przyjemniej. 
— Nie jesteś zmęczona? — upewnił się.
— Jest w porządku. Już dużo zrobiłeś, tylko pamiętaj na przyszłość — odstawiła kilka już niepotrzebnych misek na bok, złapała za wałek — ciasto na kluski nie powinno być grubsze od kciuka.
— To na obiad — spojrzał niepewnie na blady placek. — Lepiej smakuje, kiedy nie jest taki… wiesz, cienki.
— Lepiej pokroić go później na większe plastry — poradziła.
Wzruszył ramionami
— A myślałem, że dobry ze mnie kucharz.
— Pachnie smakowicie — odparła pocieszająco, zerknęła na pokrojone podgrzybki. — No dobrze — płynnym ruchem zbliżyła się do garnka. — To co tu mamy?
— A wiesz, poradzę już sobie — spróbował jednak jeszcze ten ostatni raz. — Jest świetnie.
— Na pewno. Ale mogę pomóc, we dwójkę zawsze raźniej.
Zaśmiał się, chociaż trochę niepewnie. Ayrenn wychwyciła tę nutę, pokręciła z troską głową.
— Wszystko w porządku?
Zesztywniał na moment. Zaraz się zorientuje, był tego pewien, ale i tak zamierzał to odwlekać tak długo, jak to tylko możliwe.
— Nie robię żadnych podejrzanych grzybków, spokojnie.
— Mam nadzieję — uśmiechnęła się, przechyliła lekko głowę.
Odetchnął z ulgą.
— Ciężko pracuję na reputację dobrego chłopca — ciągnął. — Wszystko jest z ostatniego grzybobrania.
— Słyszałam, że pani Irina ucieszyła się z ostatniej porcji.
Skrzywił się na moment. Tak, to była bardzo pamiętna rozmowa, ale koniec końców kobieta zawsze przyjmowała te pękate kosze i wyczarowywała z ich zawartości najlepszy użytek.
— Zgaduję, że słyszał każdy w promieniu stu metrów. Ale będzie można chociaż robić pierogi z grzybami. Że na śniadanie, obiad i kolację to już inna sprawa — urwał na chwilę, odczekał i udał zastanowienie. — A, no i deser. Obowiązkowo.
— Dobry z ciebie chłopiec — stwierdziła — ale obawiam się, że przed końcem jesieni budynek gildii może nie pomieścić tyle grzybów.
— No przecież, że dobry — przewrócił oczami, strzepnął z koszuli trochę mąki. Na szczęście, makaron miał już lada chwila wrzucić na wrzątek, więc mógł schować tę sproszkowaną cholerę poza zasięgiem wzroku. — Ta biel się z niczego nie wzięła. A borowików i kurek nigdy za wiele.
Woda wesoło zabulgotała, plunęła parą. Kolejne minuty upłynęły na pokrojeniu i zeszkleniu cebulki, usmażeniu grzybów. Ale jeszcze chwila i danie było gotowe, rozłożone odpowiednio na dwóch talerzach.
— Planowo teraz bym cię szukał — roześmiał się. — Ale skoro już jesteś, to możemy zaczynać.
— Jak to – szukał?
— Porcja dla ciebie była przewidziana od początku. Przyznaj, że to któryś wróbel się wygadał.
— O niczym nie wspominały.
— Całe szczęście. Czyli to ta sławna kobieca intuicja.
Usiedli przy stole. Makaron z grzybami polał jeszcze śmietaną, doprawił na oko, wrzucił kilka pokruszonych ziół. Nalał im jeszcze herbaty, ostrożnie podniósł rozgrzane kubki. Napar pasował przecież do wszystkiego, w tym i do obiadu.
W jadalni nie było o tej godzinie nikogo, bo i pora nie było typowo obiadowa, nieco jeszcze za wczesna. Porcje zaraz jednak zniknęły, rozmowa płynęła spokojnym torem. Zielarz skończył jeść pierwszy, pił zatem herbatę, nieco już przestudzoną. Odczekał chwilę, a gdy Ayrenn odłożyła sztućce, wstali i odnieśli naczynia z powrotem. Po wyjściu zielarz wyprostował się, sięgnął za pazuchę i wyciągnął skrywany dotąd pakunek.
— A zatem — przystanął. — Chciałem coś ci dać. Z okazji urodzin.
Ayrenn zerknęła przelotnie na swoje splecione na blacie dłonie, uśmiechnęła się delikatnie, uciekła wzrokiem od jego twarzy.
— Nie trzeba było, przecież…
— Już, już, bez marudzenia — uciął pogodnie, krótko objął elfkę ramieniem. Ostatkiem przypomniał sobie, byle tylko nie życzyć stu lat. — A tutaj mam coś, żeby ci uszy nie odmarzły, jak będziesz biegała po lesie.
Podał Ayrenn prezent, zapakowany w cienki, ozdobny papier. Kobieta przyjęła go po chwili wahania, zachęcił ją gestem, by otworzyła. Ze środka wychynęła spleciona ciasno wełna: czapka i szalik wyturlały się z opakowania, zieleń (wiosenna, przynajmniej według Kukume) włóczki rozlała się w dłoniach elfki.
Nie wszystkie frędzle szalika, przetykane brązem i ciemniejszą zielenią, były idealnie równe, tu i ówdzie rząd oczek rozciągnął się więcej niż powinien. Komplet był zrobiony z grubej wełny, puszysty materiał zapewniał ciepło, odgradzał od chłodnego wiatru.
— Sam to zrobiłeś? — zapytała.
— Tak.
— Nie wiedziałam, że umiesz robić na drutach.
— Widzisz, mam jeszcze jakieś ukryte talenty. Ale dawno już tego nie robiłem, mogło wyjść trochę krzywo — podrapał się po karku, uśmiechnął. — Wszystkiego najlepszego Ayrenn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz