poniedziałek, 31 października 2022

Od Hotaru - 天狗

Hotaru przystanęła, poprawiła plecak. Po chwili zmieniła zdanie, podeszła do skraju drogi i przysiadła, z westchnieniem zdejmując z pleców bagaż. Postawiła go na ziemi, oparła o wyciągnięte przed siebie nogi.
Otaczający ją las milczeniem zareagował na jej przybycie, wiekowe sosny zdawały się kompletnie obojętne na obecność człowieka. Przemożna cisza otaczała służącą z każdej strony, a ciągnące się w nieskończoność, spowite mgłą kolumny sprawiały, że całość wyglądała niczym wyjęta z baśni. Niebo zdawało się odległe, niemalże niedostępne, a płynące z góry światło popołudniowego słońca było nierzeczywiste, blade, jakby zmęczone.
Od upadku rodu Matsudaira minęły trzy lata.
Służąca wciąż miała w pamięci tamten wieczór, gdy jej świat przestał istnieć. Była niczym wróbel, przez całe życie trzymany w złotej klatce, karmiony i rozpieszczany, nigdy nie zaznawszy wolności i swobody. Każdy jego dzień był taki sam – zaczynał się wczesnym rankiem, wypełniała go monotonna praca, a jedyne urozmaicenie stanowiły humory panienki Akihime. Dziedziczka rodu złościła się, krzyczała, czasem rzucała przedmiotami, ale w gruncie rzeczy jej gniew nie był groźny. Był głośny, ale nic ponad to. Klatka była bezpieczna, chroniła przed prawdziwym zagrożeniem, jakie mogło nadejść z zewnątrz i zagrozić biednemu wróbelkowi. A potem los rozbił klatkę, roztrzaskał złote pręty i nic nie było już takie samo. Wróbel musiał nauczyć się latać, choć wiatr był tak silny, a małe, ptasie skrzydła tak słabe. Musiał wtopić się w chmarę innych wróbli, by sokoły nie dostrzegły jego postaci, by ich śmiercionośne pazury i dzioby nie sięgnęły bezbronnego ptaka.
Hotaru dotknęła ciasno związanego obi.
Hikaru pozostawał zawinięty w prującą się szmatkę, haftowaną w złote, rozwinięte chryzantemy, niszczejącą powoli wraz z upływającym czasem. Dużo go minęło, nim Hotaru odważyła się dobyć wachlarza i z nim zatańczyć. A gdy już to zrobiła, skończyła skulona na ziemi, płacząc z bezsilności i żalu. Taniec, który niegdyś niósł jej tyle radości, był bolesnym wspomnieniem jej beztroskiego życia, utraconego na zawsze. Przypominał wtedy ranę, która może już nie krwawiła i nie rwała ciągle bólem, ale wystarczyło dotknąć cienkiego, czerwonego strupa, albo poruszyć ciałem, by ból powrócił, odarł ich wspólny czas z jakichkolwiek resztek radości. Ale było już lepiej. Rana powoli się zasklepiała. Czas płynął, zmienił w końcu strup w bliznę.
Ona sama się zmieniła.
Każdy dzień zdawał się niczym sen, skupiał się jedynie na tym, by pchnąć ją dalej, do przodu, gdziekolwiek cel jej drogi miałby być. Bezimienna, nieznajoma, najmowała się gdziekolwiek, zostawała ledwie kilka dni i już ruszała dalej. Nie mogła nigdzie zagrzać miejsca, by nie zostawić żadnych śladów w ludzkiej pamięci i nie ściągnąć sobie na głowę pościgu. Nie było to łatwe.
Nie z tą twarzą.
Hotaru bezwiednie sięgnęła dłonią policzka, gdzie tkwiła ta nienawistna, dziwna narośl, z którą się urodziła. Brzydka, odstręczająca, przyciągała wzrok i sprawiała, że ludzie patrzyli na nią z politowaniem. Zapamiętywali ją. A na to kobieta nie mogła sobie pozwolić. Dlatego wciąż była w drodze, omijając szerokie i uczęszczane szlaki, starając się podążać tam, gdzie było jak najmniej osób, a władza cesarza nie sięgała.
Dopóki nie opuściła siedziby rodu Matsudaira, Hotaru wydawało się, że władza cesarza sięga do każdego zakamarka kraju i nic nie umyka przed wzrokiem jego straży. Przecież cesarz był bogiem, widział wszystko i wiedział o każdej rzeczy, która działa się w sercach jego poddanych. Czyż nie? A potem, gdy Hotaru usiłowała zbiec przed pościgiem i zniknąć w przepastnych lasach Yamato, okazało się, że to nieprawda – cesarz wcale nie widział i nie wiedział wszystkiego, a jego słudzy byli ledwie ludźmi, równie zdolnymi do pomyłek, co sama Hotaru. Nie obchodził ich los pojedynczej służącej, a nim zrozumieli, że w rękach owej nic nieznaczącej kobiety tkwi najcenniejszy skarb wiekowego rodu, było już za późno, by odnaleźć zgubę.
Hotaru westchnęła ponownie, roztarła obolałe ramię.
Jej pierwsze dni poza posiadłością były piekłem. Nie miała pojęcia, gdzie się udać, kogo prosić o pomoc, co w ogóle zrobić. Spała na ziemi, chłód i wilgoć wchodziły w jej kości, a nad ranem budziła się zziębnięta i zmęczona, gdy jej ciało nie potrafiło zaznać krzty odpoczynku. Ludzie poza posiadłością byli inni, mówili w odmienny sposób, a ich podejście do gotowania, sprzątania i wszystkich innych rzeczy, było takie inne. Nie poświęcali wiele czasu na przygotowanie posiłku, ich domostwa pełne były starych i sfatygowanych sprzętów, o które pobieżnie dbali. Dni zdawały się krótkie, wypełnione pracą, ale w inny sposób, niż wypełnione pracą były dni Hotaru. Służąca w pańskim domu nie musiała się aż tak spieszyć, zaś jeśli trzeba było coś posprzątać, na dobrą sprawę Hotaru sprzątała już posprzątane. Mierząc standardami zwykłych ludzi, posiadłość rodu Matsudaira była wręcz sterylna – największym bałaganem były płatki kwiatów, które opadły z ikebany albo kimona panienki Akihime, które wywlekła z szafy nie mogąc wybrać sobie stroju.
Bezdroża były teraz jej domem. Hotaru pracowała ledwie tyle, by kupić nieco ryżu, ale nie więcej. Nauczyła się, jak przyciąć i ugotować pędy bambusa rosnącego dziko w lesie, jak schwytać pomniejsze zwierzęta, jak łowić ryby lub wykopać bulwy. Wszystko to, co dało się znaleźć i zjeść w dziczy, bez konieczności hodowania i dbania o to, lądowało w tej pojedynczej, metalowej miseczce, której służąca używała do wszystkiego.
Jednak takie życie nie mogło trwać wiecznie – Hotaru o tym wiedziała. Hikaru był zbyt cenny, by ludzie cesarza o nim zapomnieli i poszukiwania kiedyś się skończyły. W końcu powinie się jej noga, popełni jakiś błąd, zostanie gdzieś zbyt długo, albo nie ukryje się przed patrolem dość skutecznie. I już – sokoły dopadną wróbla, to będzie koniec dla biednego ptaka.
Hotaru oderwała wzrok od wszechobecnej zieleni i błękitu milczących drzew, spojrzała w dół, na swoje dłonie. Może tak byłoby lepiej? Przynajmniej… przynajmniej nie musiałaby się już kryć. Jej koniec byłby szybki, może nawet bezbolesny. Bez procesu, jedno cięcie miecza, zginęłaby tam, gdzie stała.
A potem pomyślała o Hikaru i jego losie. Znów zostałby zamknięty w ozdobnym pudełku, wręczony przypadkowej osobie, którą cesarz uznałby za godną dzierżenia wachlarza, a której on sam nie znał i nie wybrał. Hotaru pamiętała, jak wachlarz leżał, martwo i obojętnie, dzierżony przez wypielęgnowaną dłoń Akihime, nie potrafiąc porozumieć się z jej twardym, niewrażliwym sercem. To się nie mogło więcej powtórzyć, Hikaru nie zasługiwał na taki los. Jeśli nie miała w duszy dość siły, by zrobić coś dla siebie, nadal znajdowała siłę i chęci, by żyć dla magicznego wachlarza.
Służąca wstała, zarzuciła plecak. Czas było podjąć wędrówkę.
Kurama, jedna z niedostępnych, świętych gór Yamato, nie była czymś, co dało się pokonać w jeden dzień. Antyczna, spowita wieczną mgłą, porośnięta wiekowymi sosnami, była jednym z wielu przystanków, przy których zatrzymywali się podróżni. Jednak oni zatrzymywali się na moment, wybierali też konkretne, bezpieczne dni. Hotaru nie miała pojęcia, że bywają takie, które są groźne dla śmiertelników, a nocowanie w okolicach świętej góry może okazać się zgubne. Nie chciała przyciągać uwagi, więc nie spytała – przez to nie wiedziała.
Słońce schowało się za szczytem, wąska ścieżka momentalnie utonęła w szarości półmroku. Drobiazg, jednak Hotaru mimowolnie przyspieszyła kroku, jej wysłużone i wytarte geta zaczęły wystukiwać inny, podszyty nerwowością rytm. Mgła zatańczyła na skraju widzenia, służąca zerknęła w tamtą stronę. Nie, to tylko zabłąkane zwierzę. Przecież była tutaj sama.
Ścieżka skręciła, opadła, potem znów zaczęła się wznosić. Krok za krokiem, Hotaru parła naprzód. Czas mijał, słońce schodziło coraz niżej, ciemność podkradała się bliżej i bliżej. Kobieta powinna szukać już miejsca na nocleg – znaleźć sobie jakąś starą, skarlałą sosnę, pod której wykręconymi gałęziami znajdzie nieco wytchnienia i ochrony przed wciąż wzbierającą mgłą. Ale coś mówiło Hotaru, że to nie jest dobry pomysł, że powinna iść dalej. Mimowolnie dotknęła pasa. Hikaru odpowiedział niepokojem.
Przecież to normalne, że w górach jest mgła, że zmrok zapada szybko, a wieczorem wszystko wygląda trochę straszniej. Nie powinna się tak denerwować.
Coś trzasnęło w głębi kniei.
Hotaru przyspieszyła. Próbowała sobie wmówić, że przesadza i to wszystko tylko jej wymysły. Ale opresyjna atmosfera narastała, mgła spływała spomiędzy sosen, wlewając się na ścieżkę, kryjąc zapadnięte w niej kamienie. Kolejny dźwięk z lasu, tym głośniejszy, bo wokół było tak upiornie cicho. Czy tylko jej się wydawało, czy naprawdę dźwięk był jakby bliżej?
Było już tak ciemno, że Hotaru widziała ledwie na parę kroków przed sobą. Nie miała wyboru, jeśli nie chciała się zgubić, potrzebowała nieco światła.
Kobieta przystanęła, ściągnęła plecak, drżącymi dłońmi zaczęła rozsznurowywać bagaż. Wyciągnęła tą niewielką latarenkę, ustawiła ją na kamieniu. Próbowała zapalić, światło nie słuchało i nie chciało przyjść. A gdy już przyszło, gdy złoty krąg jasności otoczył Hotaru, wydobył z ciemności coś, czego nie powinno tam być.
Służąca krzyknęła w panice, przewróciła się, przewróciła plecak, rozsypała rzeczy. Ledwie dwa kroki dalej stał mężczyzna, światło padło na jego ciemne geta, odbijało się w metalu nagolenników. Cesarskie sokoły ją dopadły, los wróbla był przesądzony.
Hotaru odważyła się zerknąć nieco wyżej, jej spojrzenie wychwyciło bliźniacze miecze przy pasie, wspartą o nie okutą w metal pięść. Do tego jeszcze reszta zbroi, ten zdobiony napierśnik, ale zdobiony inaczej, zupełnie nie tak, jak zdobione były napierśniki cesarskich żołnierzy. A potem służąca spojrzała w oblicze nieznajomego. I krzyknęła dużo głośniej.
— Stul pysk — warknął potwór.
Hotaru momentalnie zamilkła. Wpatrywała się tylko w to nieludzkie, demoniczne oblicze.
Czerwona twarz o wytrzeszczonych, żółtych oczach, i ten gargantuiczny, długi nos – w innych warunkach mógłby wyglądać zabawnie, ale teraz był najbardziej przerażającą i odstręczającą rzeczą, jaką Hotaru kiedykolwiek widziała. Olbrzymie, krucze skrzydła wyrastały z ramion demona, mocarne i gniewnie nastroszone. Yōkai. Tengu. Potwór z baśni i legend.
— Tak się mówi do gościa? Gdzie cię chowali, chamie?
Drugi demon pojawił się znikąd, wylądował za Hotaru, spojrzał z pogardą na tego pierwszego.
— Pieprz się — burknął ten pierwszy, splunął gdzieś w krzaki. Wrócił wzrokiem do kulącej się na ziemi Hotaru. — No, zbieraj się. Lecimy.
Służąca nie miała pojęcia, co się dzieje, czego chcą demony, co ma zbierać. Drżała, przyciskając dłonie do brzucha, instynktownie chroniąc to, co najcenniejsze.
— Durny człowiek. — Drugi z demonów podszedł, trącił Hotaru butem. Zabolało. — Wielki i wspaniały Sōjōbō, władca wszystkich tengu, ma dziś urodziny. Zbieraj się, wieśniaku. Wszyscy będą świętować. To rozkaz.
Hotaru nie wiedziała, co robi. Sięgnęła plecaka, sięgnęła latarenki, próbowała się zebrać, zrobić cokolwiek… Łapa tengu wylądowała na jej ramieniu. Demon podniósł ją równie lekko i bezlitośnie, jak dziecko podnosi znalezioną w stawie żabę. Kobieta krzyknęła z bólu.
— No stul ten pysk!
Momentalnie zamilkła.
— Ty, weź trzymaj go jakoś normalnie. — Tengu podszedł, zmierzył Hotaru wzrokiem. — Ale brzydki ryj. Widziałeś kiedyś coś takiego?
Ten drugi, ten który ją trzymał, poprawił uchwyt – teraz trzymał kobietę gdzieś w okolicach talii. Mocarne dłonie wrzynały się boleśnie w ciało.
— Taa, nie mam co robić, tylko gapić się na śmiertelników. — Demon skrzywił się, potrząsnął kobietą. — Ryj jak ryj. Nie jest tak, że wszyscy ludzie mają takie gęby?
— Z takim czymś? — Tengu podszedł, dźgnął palcem narośl. Zabolało. — Cholera ich wie.
— Dobra, koniec pierdolenia. Lecimy, bo zaczną pić bez nas.
Ziemia zniknęła, porwana pędem powietrza. Hotaru nie odważyła się krzyknąć. Nagle ciemność zniknęła, zastąpiona światłem gwiazd, a wszechobecna mgła i wiekowe sosny zostały daleko, daleko w dole. Służąca zacisnęła powieki, skuliła się w sobie, czekając na koniec – bojąc się gdzieś w głębi, że tengu po prostu ją wypuści, zaś ona sama roztrzaska się gdzieś w dole. Ale nic takiego się nie stało – demon leciał szybko i sprawnie, trzymał ją mocno i stabilnie, a jego silna dłoń, choć zaciśnięta tak boleśnie na jej ciele, nie zamierzała nagle puścić.
Lot zdawał się nieskończonością, ale w rzeczywistości był tak krótki. Nie wiedzieć kiedy, demon wylądował, służącą szarpnęło, mężczyzna cisnął ją na ziemię, jakby była workiem pakuł.
— No, jesteśmy. Ruszaj się — rozkazał, krzyżując ramiona na piersi.
Hotaru z trudem zaczęła wstawać – uderzyła biodrem przy upadku, teraz bolało. Otworzyła oczy, popatrzyła wokół.
Leśna polana, rozległa i szeroka, upstrzona była ogniskami. Wokół nich – postaci. Ciemne, masywne, obdarzone tymi charakterystycznymi, kruczymi skrzydłami. Nocną ciszę wypełniały śmiechy i pokrzykiwania, ktoś próbował śpiewać, ktoś inny tańczyć. Między biesiadnikami krążyły pękate dzbany i płaskie talerze pełne sake, ktoś beknął na całe gardło, gawiedź się zaśmiała.
Demon znów złapał ją za ramię, przemocą postawił, pchnął w stronę biesiadników. W śmierdzącym alkoholem mroku służąca zobaczyła kolejnych tengu, jak zbliżają się do nich.
— Co to ma być? — Jeden z nich wskazał ją, wciąż trzymając w dłoni ogryzioną kość.
— Jakiś śmiertelnik. Znaleźliśmy go w lesie.
— Poważnie to człowiek? — Tengu podszedł bliżej, nachylił się, przypatrzył Hotaru. — Ale brzydka gęba!
— Twoja nie lepsza!
— W łeb chcesz, złamasie?
Demony zaczęły się przepychać, Hotaru dygotała z przerażenia.
— I czego się za bebech trzyma?
— Może w krzaki musi? — Tengu znów nią szarpnął. — E, człowieku! Musisz w krzaki?
Hotaru potrząsnęła głową.
— No, to dobrze. Idziemy.
I powlókł ją w stronę ognisk.
Muzyka narastała, dźwięk bębnów i piszczałek zdominował wszystko. Kobieta ledwie przebierała nogami, ale siła tengu była zbyt duża, demon prowadził ją tam, gdzie chciał. Strach zastąpił wszystko, zgasił płomień ducha, zdawał się jedynym uczuciem, jakie znało serce. Nic się nie liczyło, nic nie istniało. Było tylko tu i teraz, dyktowane przez kaprysy yōkai.
Odstręczające, czerwone twarze i wielkie nosy przemykały przed jej oczami, wulgarne słowa obijały się o uszy, ale Hotaru była zbyt przerażona, by się na nich skupić. Z każdej strony otaczały ją śmiechy i okrzyki, bębny brzmiały w takt jej spanikowanego serca, zapach lasu zniknął, pochłonięty przez woń sake. Ktoś wcisnął jej w dłonie płaski talerzyk.
— Pij, tumanie! Co, ze mną się nie napijesz?
Hotaru w panice przytknęła talerzyk do ust, spróbowała łyk. Zakrztusiła się, większość sake poleciała w ściółkę. Yōkai zarechotał.
— Słabeusz, nawet napić się nie umie!
I znów ktoś zaczął ją gdzieś wlec, z boku podniosła się pieśń.
— Niech żyje wielki Sōjōbō, nasz pan i władca…!
Reszta utonęła w śmiechach i przepychankach. Zapachniało pieczonym mięsem, potem znowu sake. Oczy Hotaru były okrągłe z przerażenia.
I wtem nagle siedziała przy ognisku, wśród skrzydlatych demonów. Podawały sobie w kręgu jakiś talerz, brudnymi łapami brały z niego kęsy mięsa. Jeden z tengu podstawił jej talerz pod nos.
— No, jedz! Świętuj z nami.
Hotaru sięgnęła po najmniejszy skrawek, wsunęła do ust, połknęła w całości.
— Dobre?
Służąca pokiwała głową.
— To masz się jeszcze napij. — I talerzyk sake.
Posłusznie umoczyła usta.
— Podoba ci się?
Służąca pokiwała głową.
— To się uśmiechnij, do cholery!
Siedzący wokół ogniska tengu wybuchnęli śmiechem, Hotaru włożyła mnóstwo wysiłku w to, by rozciągnąć usta w czymś, co można było wziąć za uśmiech.
— Od razu lepiej! — Tengu z rozmachem klepnął się w udo. — To teraz zaśpiewamy. No, człowieczku – wymyśl jakąś piosenkę, co? Co wy tam, ludzie, śpiewacie na przyjęciach?
Usta Hotaru zadrżały, dłonie splotły się tak mocno, że pobladły jej kłykcie.
— Może „Dziś jest szczęśliwy dzień”?
— Eee, nudne — warknął demon, kobieta wstrzymała oddech w przerażeniu. — Ale jak człowiek chce pośpiewać, to se pośpiewamy. Słyszeliście? — Tengu podniósł głos, zawołał do reszty biesiadników. — Śpiewamy „Dziś jest szczęśliwy dzień”! Człowiek chce!
Demon pochylił się, huknął pięścią w ziemię, a Hotaru poczuła, jak od wibracji zadzwoniły jej zęby. A potem kolejne, rytmiczne uderzenie.
— Na trzy! Raz-dwa…!
„Dziś jest szczęśliwy dzień” popłynęło, groźne i chropowate, wydobywające się z demonicznych gardeł, jako akompaniament mając mocarne pięści uderzające o ziemię. Hotaru poruszała ustami, próbując dopasować je do słów melodii, bo głos odmawiał jej posłuszeństwa. Piosenka, tak dobrze znana i krótka, zdawała się posępnie ciągnąć w nieskończoność, a gdy ucichła, przeradzając się w chaotyczny, pijacki śmiech, Hotaru znów rozciągnęła usta, jej ramiona zadrżały. W nocnej ciemności mogło uchodzić to za śmiech.
— To co? Skaczemy przez ognisko?
Służąca zesztywniała ze strachu, gdy demony zaczęły zbierać się z ziemi, ktoś dorzucił drwa do ognia, płomień sypnął iskrami.
— Ty siedź — burknął do niej jakiś tengu. — To nie zabawa dla was, słabeuszy.
Więc siedziała, ale zaraz na jej ramieniu wyladowała jakaś ręka. Kolejny demon podszedł, pociągnął ją do tyłu, przestawił dalej od ognia, jakby była przedmiotem.
— Co, chcesz kopa w gębę dostać? Czy płonącym polanem, ee?
— P-przepraszam!
Yōkai ryknął śmiechem.
— Tylko się nie posikaj.
Hotaru siedziała, ktoś znowu podsunął jej tacę mięsa. Służąca sięgnęła, połknęła kolejny kawałek, znów umoczyła usta w sake. Demony bawiły się, zanosiły pijackim śmiechem, krzyczały, uderzały łapami o kolana. Pierwszy skoczył przez ognisko, gładko wylądował po drugiej stronie, nagradzany krzykami i śmiechem. Potem kolejny skoczył, próbował przyćmić poprzednika, wykręcił salto w powietrzu, zatoczył się przy lądowaniu. Znów poleciały jakieś krzyki, klepnięcia po plecach. Jeszcze parę skoków, w końcu któryś z tengu nie trafił, zarył prosto w ogień.
Hotaru krzyknęła, ale jej głos utonął w rozbawieniu gawiedzi. Ogień zdawał się nie czynić demonowi krzywdy – wyczołgał się z ogniska, dymiąc przypalonym odzieniem, zarobił parę kopów w najmniej szlachetną część ciała, bo „hakama ci się sfajczy, zgasić chciałem!” I znowu jedzenie, znowu sake, znowu przepychanki.
— E, a ktoś zabrał człowieka do Sōjōbō? — spytał nagle jeden z tengu.
Pozostali znieruchomieli, któryś podrapał się w głowę.
— No, zabrałeś człowieka?
— A co ja jestem? Jego niańka?
Inny demon zwrócił się do Hotaru.
— Złożyłeś grzecznie życzenia, czy tylko na żarcie i chlanie przyszedłeś?
Służąca zadrżała, patrząc w te żółte, nieludzkie oczy. Jej usta zastygły w tym samym, wymuszonym wyrazie. Miała wrażenie, że jej twarz już nigdy nie wróci do normalnego kształtu.
— Weź go do Sōjōbō i miejmy to z głowy!
I tak, Hotaru znów znalazła się w łapach demona, znów ją gdzieś wleczono. Przez kakofonię krzyków i hałasu, który tengu nazywały muzyką, między kolejnymi ogniskami płonącymi na polanie – służąca dokładnie tak wyobrażała sobie piekło.
Yōkai cisnął ją na ziemię, kobieta nawet nie zauważyła, gdzie i po co. W ostatniej chwili podparła się dłońmi, by nie uderzyć twarzą w ściółkę.
— O, proszę. Mamy nowego gościa.
Hotaru podniosła wzrok. Przed nią – kolejny yōkai. Ten jednak odróżniał się od innych demonów. Starszy, większy i postawniejszy, miał wokół siebie aurę nieujarzmionej potęgi, jakiej brakowało pozostałym. Siedział, rozparty wśród poduszek, trzymając w dłoniach pierzasty wachlarz, a po obu jego stronach czatowały kolejne demony, trzymające dzbany z sake i wystawne talerze pełne pieczonego mięsa. Wzrok demona, dziki i przytłaczajacy, spoczął na Hotaru.
— Nieczęsto ludzie przybywają na me urodziny — odezwał się, w zamyśleniu gładząc długą, białą brodę. — Wasz gatunek nie przepada za wspólnym świętowaniem. Wielka szkoda. Lubię ludzi, są tacy mali i uroczy.
Wielki tengu zaśmiał się, otaczające go demony mu zawtórowały. Hotaru dygotała z przerażenia.
— Pamiętam malutkiego Minamoto, jak biegał tu po lesie, uczył się szermierki. Takie słodkie dziecko. — Tengu zaśmiał się, niemal dobrotliwie, niemal jak dziadek z bajki. Wrócił wzrokiem do skulonej u jego stóp Hotaru. — Powiedz mi, mały człowieczku: jaki prezent mi przynosisz?
Kobieta zamarła, jej serce stanęło, przestało bić. Oddech uwiązł w płucach, oczy zaszły mgłą, nie widziału już niczego. Prezent, prezent, co mogła dać wielkiemu yōkai? Dłonie, przyciśnięte kurczowo do brzucha, nie miały nawet siły drżeć.
Taniec.
Zastygła niczym rzeźba, niezdolna się poruszyć albo chociaż nabrać tchu.
Taniec!
To był koniec. Gorszy niż wszystko, co mogła sobie wyobrazić.
TANIEC!
— Taniec, panie!
To nie jej usta się poruszyły, ale to z jej ust dobył się głos. Sōjōbō poprawił się na swym siedzisku, pierzasty wachlarz przechylił się w zaciekawieniu.
— Taniec? To ci nowość. Wy, ludzie, potraficie tańczyć?
Tengu roześmiali się, ktoś klepnął się w udo, ktoś pociągnął długi łyk sake.
— Zatańcz tedy. Niech zobaczę, co też śmiertelnicy nazywają tańcem!
Hotaru nie poruszyła się. Przez długą chwilę siedziała skulona w ściółce, z dłońmi przy brzuchu, pobladła z przerażenia. Ale po chwili jej dłonie się poruszyły, wydobyły wachlarz zza pasa. Odwinęły prującą się chusteczkę, płowy papier zalśnił magią.
Nie bój się.
Hotaru klęczała na ziemi, powolnym gestem rozłożyła wachlarz.
Jestem przy tobie.
Magia zaigrała nienazwana barwą, przelała się między wachlarzem i przerażonym sercem.
Zatańczymy.
Hotaru wstała, płynnie i bez wysiłku. Bo choć ręce tengu, pozbawione krzty wyczucia, wrzynały się w ciało, a ciśnięcie na ziemię zostawiło sińce na biodrze i kolanie, to jednak perspektywa tańca w jakiś cudowny sposób sprawiła, że wszystko to nie miało znaczenia. Ból nie istniał, nie było żadnych ograniczeń. Dziwne, nie było nawet smutku w sercu, choć przecież zalegał tam tak długo. Strach odpływał, wylewał się poza postać służącej, jakby przestał należeć do niej.
Tancerka popatrzyła na czerwień demonicznych twarzy, na płonące wokół ognie, ciemny dym uciekający w stronę odległego nieba. Wachlarz zawirował szerokim, gwałtownym łukiem. A potem Hotaru zaczęła tańczyć.
Śnieżna zamieć szarpała biednym odzieniem, ta pojedyncza, ludzka sylwetka, kompletnie niknęła we wszechobecnej bieli. Zimno wgryzało się w ciało, wlewało w płuca, zaciskało lodową pętlą gdzieś na piersi. Człowiek, mały i bezbronny wobec furii żywiołu, szedł coraz wolniej i wolniej, znoszony porywami wichury.
W końcu – ratunek. W tej morderczej zamieci, ledwie widoczny wśród wściekłych płatków śniegu, pojawiło się coś, jakieś zakopane w zaspach wybrzuszenie. Niewielka chatka pasterska, zapomniana i zniszczona, wtulona w ścianę lasu, obiecywała wytchnienie i osłonę, jakąś szansę na przeczekanie zamieci. Człowiek, resztkami sił dopadł chatki, wcisnął się do wnętrza. Może doczeka ranka. Może zamieć ustanie. Może uda mu się przeżyć.
I zamieć ustała, potworne wycie wiatru w końcu zamilkło, jednak nie była to zapowiedź ocalenia. Nie, w leśnej głuszy obudziło się coś innego, dużo groźniejszego i bardziej krwiożerczego. Panująca cisza była absolutna, całkowicie pochłonęła bębny i okrzyki bawiących się nieopodal tengu, a postępujące zimno pożarło blask i ciepło ognisk. W zimowym bezruchu, coś zaczęło się zbliżać.
Człowiek skulił się we wnętrzu chaty, te drewniane deski nie były mu osłoną. Czekał, bo co innego pozostało, czekał wstrzymując oddech w przerażeniu.
Drzwi uchyliły się, jęknął konopny sznur trzymający je przy framudze.
Biel wlała się do wnętrza chatki, lodowe kimono zaigrało feerią mroźnych barw, a włosy, tańczące na nierzeczywistym wietrze, lśniły czernią najgłębszej nocy. Nieludzkie, błękitne oczy, spoczęły na przerażonym śmiertelniku, zaś blade dłonie, niczym ulepione ze świeżo opadłego śniegu, wyciągnęły się chciwie ku jego gorącemu sercu. Krew, słodka i gorąca, kusiła demona, jednak śnieżna dama cofnęła się, zawahała. Patrzyła i patrzyła na człowieka, coś dziwnego działo się w tym potwornym, zamrożonym sercu.
Jeśli nikomu o mnie nie powiesz, puszczę cię wolno — powiedziało to demoniczne spojrzenie. — Przysięgnij!
I człowiek przysiągł. A demon odszedł.
Minął czas, człowiek wrócił do swej wioski i nie zapuścił się już więcej w góry. Nikomu nie opowiedział o tym, co tam widział i o tym, jak uniknął śmierci. Żył swym zwykłym, ludzkim życiem, wstając o świcie, pracując cały dzień, wieczorem jedząc ryż i śpiąc głęboko w nocy. A potem w jego życiu pojawiła się kobieta, którą pojął za żonę, zaś sąsiedzi zazdrościli jej urody – bo jej włosy lśniły czernią najgłębszej nocy, a blade dłonie, niczym ulepione ze świeżo opadłego śniegu, wyciągały się wiernie ku mężowi.
Lata mijały, a wspomnienie koszmaru śnieżnej góry zblakło, nie pojawiło się już w pełnych strachu snach. Człowiek zapomniał o swej obietnicy, danej tyle lat temu i w końcu otworzył swoje serce przed kobietą, z którą spędził całe życie. Na swą zgubę, złamał obietnicę daną yōkai.
Zamieć wróciła, rozerwała cienkie ściany domu – drewno rozpadło się w drzazgi, niczym dziecięca zabawka. Jego żona, która śmiała się tak ciepło, teraz patrzyła na niego lodowatym spojrzeniem nieludzkich, błękitnych oczu. Ale chociaż obietnicę złamano i życie śmiertelnika należało teraz do demona, w tym potwornym sercu zadziało się coś dziwnego, co sprawiło, że yuki-onna się zawahała – tak samo, jak zawahała się wtedy, gdy zobaczyli się po raz pierwszy. Dłonie miały sięgnąć serca śmiertelnika lecz cofnęły się, przylgnęły do demonicznej piersi tam, gdzie było jej własne serce – teraz popękane i bolesne. Lodowe kryształy posypały się po policzkach, a potem yuki-onna zniknęła w śnieżnej zamieci. Potępieńcze wycie wiatru brzmiało jak kobiecy szloch.
Wachlarz opadł, tancerka znieruchomiała, jej nierzeczywiste kimono stało się nagle zupełnie zwykłym, niczym niewyróżniającym się strojem. Zniknął śnieg i resztki chatki, całość odeszła w niebyt wraz z iluzoryczną muzyką. Jedynie odległe bębny i pokrzykiwania tengu wypełniały ciszę nocy.
— Interesujący taniec — powiedział Sōjōbō, wspierając dłoń na kolanie. — Podobał mi się.
— Dziękuję, panie. — Hotaru skłoniła się czując, jak znów powracają do niej emocje, które odrzuciła tuż przed tańcem. Wróciło jej serce i uczucia, wróciła logika i rozum, a ten ostatni zbyt wyraźnie widział, że jej życie zależy od kaprysów dzikiego demona. Przepadła tancerka, pozostała służąca.
— Chciałbym zobaczyć go ponownie.
— T-teraz, panie?
Sōjōbō prychnął, wyciągnął talerzyk. Jakiś tengu usłużnie dolał mu więcej sake.
— Nie teraz. Na moich następnych urodzinach. Chcę, żebyś na nich był, śmiertelniku. — Demon pociągnął łyk alkoholu. — Jak się w ogóle nazywasz?
— Akihime, panie.
Pierwsze imię, jakie przyszło jej do głowy. Jakby nie znała żadnego innego.
— Akihime? — powtórzył Sōjōbō, nachylając się bliżej. — Przedziwne miano. Ale to nieważne. — Tengu machnął lekceważąco wielką łapą. — Chcę, żebyś zatańczył też na moich następnych urodzinach.
Hotaru skuliła się w sobie, niepewnym wzrokiem uciekła gdzieś w przestrzeń. Ale ciemność nie niosła ratunku, wypełniona sylwetkami tańczących yōkai.
— T-to wielki zaszczyt, panie…
— Oczywiście, że to wielki zaszczyt. Którym wspaniałomyślnie cię obdarzam. — Grube wargi Sōjōbō rozciągnęły się w uśmiechu. — Obserwowałem cię, człowieku. Widziałem, jak jesz jedzenie z mego stołu i pijesz moje sake. Widziałem, że śmiejesz się i bawisz z moimi chłopcami. Dobrze cię ugościli, prawda?
— T-tak, panie…
— W takim razie – obiecujesz, że przyjdziesz na moje następne urodziny?
Hotaru zamarła, wstrzymała oddech. Ale nie miała wyboru, musiała się zgodzić. Nie wiedziała, co innego ma zrobić, jak wybrnąć z tej sytuacji.
— Tak, panie.
Sōjōbō zaniósł się donośnym śmiechem, pozostałe tengu mu zawtórowały. I wtedy śmiech się urwał, gwałtownie i nieoczekiwanie, niczym ucięty nożem.
— Wasze słowo nic nie znaczy — powiedział zupełnie innym, zimnym tonem. Ciemność nocy wydawała się nagle zupełnie przyjazna w porównaniu do oblicza wielkiego yōkai. — O tym był twój taniec, czyż nie? Nie potraficie wypełnić prostej obietnicy, więc… Potrzebuję od ciebie rękojmi.
— Panie, j-ja…
— Oddasz mi teraz to, co jest dla ciebie najcenniejsze. A ja przechowam to dla ciebie do przyszłego roku – jeśli chcesz odzyskać swoją zgubę, zatańczysz dla mnie na kolejnym przyjęciu.
Sōjōbō ukazał ostre kły w okrutnym uśmiechu, wyciągnął do Hoaru dłoń.
Jej wachlarz, Hikaru. To było najcenniejsze, co miała, a Sōjōbō chciał jej go zabrać!
I tak, jak od momentu spotkania tengu na ścieżce, aż do teraz, umysł Hotaru był jednym kłębem paniki i strachu, na moment tylko ustępującego w trakcie tańca, tak teraz, gdy jej wachlarz był zagrożony, panika i strach zniknęły. Służąca poczuła nagle, jak jej umysł staje się jasny i czysty, jak jej myśli przepływają wartko, niczym krystaliczna woda górskiego strumienia.
Panienka Akihime nauczyła ją wielu tańców i opowieści, większość z nich zaś traktowała o gniewnych duchach i dzikich demonach zamieszkujących każdy zakamarek rozległego Yamato. Nie wiedziała, które z nich niosły w sobie ziarnko prawdy, a które opowiadano tylko po to, by straszyć ludzi. Dość jednak powiedzieć, że Hotaru znała ich wystarczająco wiele, by dostrzec w nich odpowiedź i wskazówki co do tego, co powinna zrobić.
Kobieta podniosła wzrok, spojrzała prosto w oczy Sōjōbō.
— Panie, ugościłeś mnie lepiej, niż ugościć można kogoś na cesarskim dworze. Masz rację, twoi poddani dali mi tyle jedzenia i sake, że wystarczyłoby na wykarmienie całego oddziału ludzi. Bawiliśmy się razem i śpiewaliśmy, a przed twym bystrym spojrzeniem nie umknął mój szeroki uśmiech.
Sōjōbō uniósł siwą brew, a na jego potwornej twarzy pojawił się zadowolony wyraz. Hotaru kontynuowała.
— Ze względu na to, jak wiele dobra mi dałeś, nie mogę okłamać cię mówiąc, że jeden z posiadanych przeze mnie przedmiotów jest dla mnie najważniejszy. Każdy przedmiot można zastąpić, bez wyjątku. Choćby nie wiem, ile był wart i jak długo się go miało.
— Hm, dziwne słowa, jak na człowieka. Czy naprawdę nie masz ze sobą niczego cennego? A ten twój wachlarz…?
Hotaru zacisnęła dłonie w pięści, ale tym razem jej dłonie nie drżały strachem.
— To, co najcenniejsze, jest tutaj.
I wskazała na swą twarz. Konkretnie – na tę odstręczającą narośl, która odróżniała ją od innych sprawiając, że służącą łatwiej było zapamiętać i przez którą nawet demony wyśmiewały jej wygląd.
— To bezcenna pamiątka – po tym, co wydarzyło się w mym poprzednim życiu i za co teraz ukarali mnie bogowie. Bez tej narośli, jaka rzecz przypomni mi o tym, gdzie powinna biec ma ścieżka? Każdy przedmiot da się zastąpić, ale nie da się zastąpić ani zmienić swego losu.
Sōjōbō patrzył na nią, marszcząc brwi, w milczeniu gładząc białą brodę.
— Ciekawe słowa, jak na człowieka – gdybym nie wiedział lepiej pomyślałbym, że próbujesz wyprowadzić mnie w pole. Ale ludzie nie są aż tak sprytni. — Demon uśmiechnął się nieładnie. — Widzisz, śmiertelniku… To, że najcenniejsza dla ciebie rzecz jest częścią twego ciała nie jest dla mnie przeszkodą. Mogę zabrać znamię z twojej twarzy i oddać ci je w przyszłym roku.
Przerażenie na twarzy Hotaru wyglądało bardzo autentycznie.
— Nie bój się. Nie będzie bolało, a za rok je odzyskasz. Bo skoro jest tak cenne, to chętnie po nie wrócisz, prawda?
— Panie, ja…
— Przytrzymajcie go.
Dwóch tengu momentalnie przyskoczyło do służącej, ich mocarne dłonie zacisnęły się na chudych ramionach niczym żelazne imadła. Hotaru zdążyła tylko krzyknąć krótko, kiedy Sōjōbō po prostu sięgnął w stronę jej twarzy. Wszystko trwało ledwie mgnienie oka, jakby wielki demon zdjął jej z głowy kapelusz.
— I już po krzyku — Sōjōbō odsunął się, w dłoni trzymał coś brzydkiego.
Gdy tengu ją puścili, Hotaru z niedowierzaniem sięgnęła własnej twarzy, przesunęła opuszkami po policzku. Był gładki, zupełnie gładki, nawet nie było blizny. Żadnego śladu po tym, co przez całe życie tak ją szpeciło i sprawiało, że ludzie szeptali za jej plecami, wytykali ją palcami. Teraz jej twarz była normalna, zwykła i przeciętna – taka, która nie przyciągała wzroku i nie zapadała w pamięć, bo tysiące takich twarzy widziało się codziennie w Yamato.
— … więc jeśli chcesz odzyskać swoją zgubę, wrócisz do mnie za rok. — Dobiegły ją jeszcze słowa Sōjōbō.
Hotaru pokiwała ochoczo głową wiedząc, że jej noga nigdy już nie postanie na górze Kurama.


______________

Japońskie legendy pojawiające się w opowiadaniu:
  1. L. Hearn, „Yuki-onna,” w Kwaidan: Stories and Studies of Strange Things, 1903.
  2. Y. Murata, Reżyser, Kobu-tori. [Film]. 1929.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz