wtorek, 18 kwietnia 2023

Od Hotaru - 暗闇の光

Chłód tańczył za oknem, ciemność kładła się wśród drzew, choć przecież do kolacji zostało jeszcze dużo czasu, a pora nie była późna. Hotaru szła korytarzami siedziby Gildii, gdy jej uwagę przykuło światło wydobywające się z lekko uchylonych drzwi prowadzących ku bibliotece. Jasny snop, przecinający korytarz w poprzek, przyciągnął tancerkę, pobudził jej ciekawość, kazał zajrzeć do wnętrza.
Kobieta bezszelestnie podeszła do drzwi, zerknęła z zaciekawieniem do środka.
Vilre siedziała przy jednym z pulpitów, jej wzrok utkwiony w czytanym manuskrypcie. Jednak zaraz potem ów wzrok przepłynął na stojącą tuż obok świecę, na mosiężny lichtarz trzymający ją w pionie, zbierający skapujący niespiesznie wosk. Vilre nie potrzebowała aż tylu świec, przecież te trzy rzucały wystarczająco dużo światła. Jednak te delikatne, kruche czułki ćmy skłaniały się ku płonącym świecom, których złocisty blask kradł uwagę, jaka miała skupić się na tekście. Kobieta patrzyła, zahipnotyzowana tańczącym płomykiem, nim westchnęła, powróciła do czytanej książki. Akapit za akapitem, kolejne historie przepływały z kart wprost do głowy, gdy Vilre znów postanowiła zrobić sobie przerwę, zaś jej wzrok ponownie utonął w tańczącym płomieniu. Dłoń sięgnęła rozgrzanego wosku, przebiegła po girlandach stopionej parafiny. A potem wróciła do pióra, gdy nowe pomysły pojawiły się w głowie, natchnione blaskiem płomienia.
Hotaru zrobiła te pół kroku do tyłu, zniknęła w mroku korytarza. Obraz Vilre obserwującej topiącą się świecę, pozostał w jej pamięci, zapuszczając korzenie w sercu i stając się zaczątkiem nowego pomysłu.


Dni robiły się coraz dłuższe, lecz zima wciąż trzymała świat swym żelaznym uściskiem. Śnieg, jaki stopił się w południe, zmieniał się w zdradliwy lód, gdy tylko przyszedł wieczór, by nad ranem czyhać na każdego, kto postanowiłby wybrać się na przechadzkę. Zimne powietrze wciąż gryzło w odsłonięte nosy, czatowało na moment, gdy dłonie wychyną z rękawiczek, a uszy ukażą się spod czapek. Lecz wtedy słońce pokazywało się zza chmur, ten ciepły i złocisty uśmiech obiecywał coraz bliższe wyzwolenie i powrót wszechobecnej zieleni, zapachu kwiatów i pogodnego śpiewu ptaków.
Hotaru, zwyczajem ludzi swej krainy, potrafiła zamyślić się nad każdą z pór roku, kontemplując ulotne piękno, jakie przychodziło i odchodziło wraz z odwiecznym ruchem niebios. Musiała jednak przyznać, że niektóre fragmenty roku były bliższe jej sercu, niż inne, a te wilgotne, zimowe dni, znajdowały się raczej daleko. Nie miały w sobie tej ciszy i magii, jaka towarzyszyła końcówce roku, gdy przyroda znajdowała się w samym środku tak wyczekiwanego, mroźnego snu. Mimo to tancerka każdego dnia wychodziła spacerować wokół terenów Gildii, idąc czasem w stronę Tirie, czasem w stronę pobliskiego lasu, czasem wybierając się nad na wpół zamarznięte jezioro. Jej wzrok przesuwał się po lśniących chłodem odpryskach lodu, po coraz mocniej przyświecającym słońcu, igrającym wśród mroźnych krawędzi, oślepiającym zupełnie wiosennym światłem, gdy wokół wciąż panowała zima.
Światło tańczące w przejrzystych kryształach, ogrzewające twarz i dłonie, zapowiadające przybycie lepszego, milszego czasu. Hotaru przypatrzyła się ulotnej koronce szronu zdobiącej gałąź mijanego drzewa, gdy w jej umyśle pojawiła się pewna myśl. Odpowiedź na pytanie, jakie przelewało się w jej duszy od dłuższego czasu i na jakie kobieta nie miała rozwiązania. Jednak tak, jak to zawsze było – czas przynosił odpowiedzi, a natura i jej kojąca obecność sprawiały, że dusza w końcu odnajdywała lek na swe bolączki, przynosząc rozwiązanie, jakiego w podenerwowaniu szukał umysł. Niczego nie należało przyspieszać lub naciskać, a najlepsze pomysły przychodziły do głowy nieproszone, gdy umysł odpoczywał bądź zajmował się codziennymi sprawami. Natchnienie od przodków, dotyk Fortun, błogosławieństwo żywiołów. Hotaru nie była pewna, który z tych elementów teraz zadziałał – cieszyło ją, że się pojawił, i że jej bolączki, trawiące duszę już od jakiegoś czasu, zyskały rozwiązanie. Teraz wystarczyło jedynie działać.


Tancerka układała barwne odłamki na papierze, usiłując uzyskać ten sam efekt, jaki widziała w świątyniach Asaima, które odwiedziła z Isidoro. Witraże, bo tak nazwala się owa artystyczna konstrukcja zastępująca okna, wywarły na niej wrażenie, jakiego nie dało się opisać. Wielobarwne szkła malowały światło, niczym wprawny artysta przedstawia swe pomysły, dając jej zatopić się w powodzi barw i odczuć, niemożliwej do opisania zwykłymi słowy. Hotaru rozważała wtedy taniec światła przeświecającego przez kolory, opadającego na kamienną posadzkę ciszy świątyni, kierującego myśli ku bytowi większemu i bardziej dostojnemu, niż zwykły i przeciętny śmiertelnik. I wtedy w duszy tancerki powstała bluźniercza niemal myśl, czy ową barwę delikatnego szkła można zamknąć w przedmiocie codziennym i zwyczajnym, dającym świtło gdy tego trzeba, niewymagającym kadzidlanego dymu i modlitewnego skupienia, służącego profanom, nie kapłanom?
Skoro bogowie nie pokarali jej błyskawicą skierowaną prosto w niepokorne dłonie, widać wolno było jej to uczynić, toteż Hotaru, pomna tego, że dzieło sztuki wymaga czasu, by zrodzić się i dojrzeć, od razu wzięła się za wcielanie swego przedsięwzięcia w życie.
Początkowe starania zdały się na nic. Kobieta barwiła szklane płytki, wspierając się mądrością alchemii w uosobieniu drobnej i zawsze pomocnej osoby. Lecz ich nieregularne fragmenty nie chciały złożyć się w nic sensownego, opierając się próbom scalenia w jeden witraż i sądząc, że skoro wyłamano je z jednej większej szybki, to nie przystają do żadnej innej kompozycji. Hotaru westchnęła nad swymi niepowodzeniami, nie będąc pewną, czy dalej powinna podążać tą drogą, starając się dotrzeć do jakiegoś przełomu, czy też raczej rzeczywistość mówi jej, że nie tędy droga i że powinna rozważyć coś innego. Tancerka ten jeden raz przygotowała dzbanek herbaty jedynie dla siebie, i przysiadła przy kominku, obserwując taniec ognia i opadające za oknem płatki śniegu, starając się odnaleźć odpowiedź w głębi własnej duszy.
Sen przynosił odpoczynek, przynosił też nowe pomysły – jakby umysł, błądzący wśród sennych marzeń wcale nie zapadał się w niebycie, ale raczej podróżował do odległych krain, przynosząc ze swych wypraw nowe skarby. Taki też pojawił się pewnego ranka dla Hotaru i kobieta sama nie wiedziała, dlaczego wcześniej nie wpadła na coś takiego.
Gładki fragment szkła spoczywał przed tancerką, gdy ta ujęła w dłoń pędzel, zanurzyła go w farbie. Malarstwo nie było jej ulubioną sztuką, pędzel nigdy nie leżał dobrze w jej dłoni, a namalowane kształty często nie do końca przypominały ujrzaną rzeczywistość. Mimo to Hotaru postanowiła spróbować swoich sił, starając się przywołać i zamknąć w szkle obrazy, jakie wspomnienia namalowały w jej umyśle. Łagodne pociągnięcia znaczyły rozkwitające pędy kwiatów, a krótkie maźnięcia opisywały blask letniego słońca. Purpurowe liście opadały wraz z jesiennym powiewem, zimowe srebro zaś kładło się wśród dolin i pagórków. Przemijający czas obracał się wokół jasnego płomienia, wydobywającego ze zdobiących szkło barw wspomnienie pór roku. Hotaru starannie wsunęła barwne szybki w uprzednio przygotowany drewniany stelaż, a następnie zapaliła świecę i umieściła ją w sercu malowanego, szklanego lampionu. Uśmiechnęła się. Wierzyła, że ta, której zamierzała lampion podarować, ucieszy się z przedstawionych na nim widoków, a wzrok zawieszany na blasku ognia, zyska coś bardziej interesującego, by na nim spocząć.


Fortuny doprawdy miały ją w swej opiece – tamten wieczór był przyjemnie pogodny i ciepły, chmury błądził gdzieś nisko nad horyzontem, zaś księżyc wspinał się niespiesznie po niebie, zalewając ogród miękkim blaskiem. Wystarczyło narzucić koc na ramiona i już, można było spędzić miły wieczór na aktywności, jakiej w Yamato oddawano się raczej jesienią, lecz cóż przeszkadzało, by przenieść nieco datę, dopasować jej do innej, równie wyjątkowej okazji?
Hotaru wślizgnęła się bezszelestnie do biblioteki, przemknęła między półkami niczym duch, odnalazła ten jeden pulpit rozświetlony mnóstwem świec. Przez moment pozwoliła sobie przystanąć w cieniu drabinki, spojrzeć na przewracającą strony dłoń, nim podeszła bliżej, zaszurała nieco, dając znać o swojej obecności. Vilre podniosła na nią wzrok, wyrwana z lektury.
— Hotaru. — Uśmiechnęła się na jej widok. — Coś się stało?
— I tak, i nie — Tancerka przebiegła spojrzeniem po rozłożonych książkach i papierach. — Liczyłam na to, że twoja dzisiejsza praca nie jest bardzo pilna i będziesz chciała zrobić sobie przerwę.
Vilre westchnęła.
— Właściwie masz rację, powinnam nieco odpocząć. I chyba robi się trochę późno…
Hotaru posłała jej nieco szerszy uśmiech.
— Książki będą tu też jutro, a to, co chciałabym ci pokazać, jest ulotne i zniknie o poranku — powiedziała enigmatycznie.
— Brzmi ciekawie — Kobieta wstała, zamknęła książki, niektóre założyła zakładkami. Miejsce pracy zostało mniej więcej uprzątnięte, ale następnego dnia będzie mogła szybko do tej pracy wrócić. Część świec zgasła, zostały tylko te, które Balthazar gasił na noc.
Opuściły przytulne ciepło biblioteki, przeszły cieniem korytarza i schodów, wyszły na zalany blaskiem księżyca ogród. Vilre dała się poprowadzić wąskimi ścieżkami, minęła uśpione kwiaty, przystanęła w miejscu – jednym z wielu niewyróżniających się, jednak tego jednego wieczora uczynionym wyjątkowym.
Między krzewami, tam, gdzie tkwił spłachetek ledwie wschodzącej trawy, leżał gruby koc i moc poduszek. Kolejne koce czekały na to, by okryć ramiona siedzących, odgonić szybko nadchodzący chłód kwietniowej nocy. Pośrodku tego wszystkiego, pojedynczy kaganek, ledwie wydobywający z mroku koszyk przekąsek i nieodłączny dzbanek herbaty. A także jakieś podejrzane zawiniątko o nieokreślonym kształcie, niknące w mroku i chaosie poduszek.
— Chciałam ci dzisiaj pokazać tradycję z moich stron — powiedziała tancerka, z wdziękiem przysiadła między poduszkami, wskazała Vilre miejsce obok. Ta dołączyła do niej, spojrzała na koszyk, ale wzrok zaraz przebiegł w stronę zawiniątka.
— Jaka to tradycja?
Tsukimi — odparła Hotaru, sięgając po koc. Rozłożyła go, podała Vilre, pomogła się okryć. — Jak będziemy siedzieć, zaraz zrobi się zimno — wyjaśniła.
Druga z kobiet otuliła się miękką wełną, podziękowała skinieniem głowy.
— A ty?
— Ja też mam.
I gdy obie siedziały już, gotowe na kwietniowe temperatury, Hotaru kontynuowała.
— Co prawda obchodzimy Tsukimi jesienią, jest też z nim związane wiele innych tradycji, ale… sedno tego święta pozostaje takie samo i myślę, że można się nim cieszyć również w inne dni.
Historyczka przechyliła głowę.
— Czym jest to sedno?
— Tkwi w samym słowie. Tsukimi to po prostu obserwowanie księżyca. — Hotaru zwróciła wzrok ku niebu. — Kontemplacja światła wśród mroku i cyklicznie zmieniającej się jego fazy. Ulotności chwili – bo choć księżyc za miesiąc znów będzie taki sam, to ten moment przeminie na zawsze i nigdy nie powróci. Dlatego jest taki cenny.
Vilre podążyła spojrzeniem za nią, wpatrzyła się w wiszący na nieboskłonie księżyc.
— Nie tylko dlatego ten wieczór jest dla mnie ważny — podjęła tancerka, sięgając w końcu po owo tajemnicze zawiniątko. — Cieszę się, że los skrzyżował nasze ścieżki i że mogłam cię poznać.
Materiał opadł, ukazując szklane szybki zamykające pojedynczą świecę. Niewidoczne w ciemności barwy sprawiały, że szkło wydawało się dziwnie ciemne i pozbawione blasku, kryjąc swe piękno przed wzrokiem innych.
— Chciałabym, żeby ten drobiazg był pamiątką tego specjalnego momentu.
To mówiąc, Hotaru sięgnęła po kaganek, odpaliła od niego świecę, pozwalając światłu osiąść we wnętrzu lampy, wydobyć ze szkła zamknięte w nim obrazy. Pory roku, przychodzące i odchodzące, splatały się na każdej ze ścian, ulotne i przemijające, uwiecznione w materiale, który tak łatwo było skruszyć.
— Wszystkiego najlepszego, Vilre.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz