Mefistofelesie, stop kant.
— Ach, ale na jakiejże podstawie! — Wampir unosi się nieco na krześle.
Rzuca kartami o stół i splata ręce na piersi. Trochę oburzony,
trochę w zwątpieniu.
Drapiesz się za uchem, gdy Marta ma w dłoni cztery karty.
— Akurat mnie zaswędziało — blefuje Mefistofeles, blef jednak poddany zostaje
w wątpliwość za pomocą palącego seledynem spojrzenia czarodzieja. — Uważam, że
z Martą jesteśmy z góry na przegranej pozycji.
Unosi uważne srebro oczu, próbuje dostrzec zasiadającą w fotelu Śmierć. Nic z
tego. Ta śmieje się tylko, zasłania niewidoczne usta swoimi kartami.
— Kant! — Wykrzykuje Maurice, gwałtem wstaje ze swojego fotela. Mefistofeles
jęczy ponownie, chowa chudą twarz w pazurach, świadomym będąc, że wraz z Martą
tę rozgrywkę przegrają.
Troje nagle zamiera. Wampir unosi wzrok, czarodziej zatrzymuje w przestrzeni
wędrującą ku talii kart dłoń, Śmierć wierci się na fotelu. Wie, gdy dwóch się
domyśla. Tylko dziewczę łypie na nich podejrzliwie, podnosi brewki, obraca
głowę. Rudy lok opiera się o jej wargi.
Obawiam się, że ktoś was właśnie opuścił.
— Nie na wieczne odpocznienie, oczywiście — dopowiada Maurice, wiedząc, jak
słowa niecodziennego towarzysza mogą zostać odebrane. — Ale tak. Obawiam się,
że Gildia straciła właśnie kilku członków.
— I się nie pożegnali?
Słowa Marty żałośnie odbijają się bez odpowiedzi po pomieszczeniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz