czwartek, 17 grudnia 2020

Od Cahira cd. Xaviera

Położył dłonie na pysku Al-Fali, pogładził ją po nosie ruchem łagodnym, ostrożnym. Klacz zadarła łeb, cofnęła się gwałtownie, tuląc uszy. Strzeliwszy bujnym ogonem w powietrzu, zaparskała nerwowo, zakręciła się w boksie, łypiąc na mężczyzn. 
Cahir uśmiechnął się samymi wargami. 
— Wysadziła mnie z siodła tyle razy, że przestałem liczyć.
Xavier, niezobowiązująco oparty ramieniem o drzwiczki, zaśmiał się cicho, z umiarkowanym rozbawieniem. Nie spuścił wzroku z konia. 
— A więc i na tym polu nie można odmówić jej zacięcia.
— Czasem nie możemy się dogadać.
Gdy Al-Fala przystanęła pod ścianą, w możliwie największej odległości od nich, barwa jej sierści zlała się z zalegającym tam mrokiem. 

~*~

Zaszyli się w jednym z wolnych, niezamieszkanych boksów.
Xavier, swobodnie rozwalony na słomie, kołysał w palcach pustą butelkę. Głowę miał nieznacznie odchyloną do tyłu, kolano podciągnięte pod brodę, koszulę już nieco sfatygowaną, porozpinaną pod szyją. Jego kości policzkowe były pociemniałe; oczy błyszczały mu od alkoholu. 
— Prawda czy wyzwanie? — zagaił w pewnym momencie.
Cahir, oparty skronią o ścianę, nie poruszył się, nie odgarnął włosów, które przesłaniały mu oczy. Jak zawsze, gdy wypił zbyt wiele, czuł się senny, odrętwiały i cudownie zobojętniały na wszystko. 
— Prawda — odmruknął, prawie nie poruszając ustami.
— Całkiem ładnie się świecą. Prawdziwe?
— Prawdziwe — potwierdził, nie rozchylając powiek. Wiedział, że Xavier pyta o pierścienie. Skojarzył, że przydybał go kiedyś, gdy się im przyglądał. — Prawda czy wyzwanie?
— Wyzwanie. Bo zaraz tu pousypiamy.
— Wypij do dna. — Podał mu swoją butelkę, częściowo pełną, jedyną, która im pozostała. — Jednym haustem, na raz. 
Xavier zaśmiał się krótko, ale aksamitnie, dziwnie szczerze.
— To ma być wyzwanie?
Cahir udał dotkniętego.
— Jak się nie podoba, oddaj.
— Ha, akurat — wymruczał Xavier, czule spoglądając na szkło. — Już po ptokach, teraz jest moja, trzeba było myśleć wcześniej.
Pozdrowił Cahira kurtuazyjnym ruchem nadgarstka, przytknął gwint do ust, przechylił butelkę. Jej zawartość znikła w zastraszającym tempie. Cahir, który miał już dość alkoholu, poczuł, jak coś przewraca mu się w żołądku od samego patrzenia. 
— Nie za szybko? W porządku?
— W najlepszym. — Xavier przymknął jedną powiekę, wycelował w kąt, w miejsce, w którym leżały pozostałe butelki. Zamachnął się, rzucił. Nie trafił. Szkło z hukiem rąbnęło w ścianę sąsiedniego boksu. Mieszkający w nim koń zarżał niespokojnie. — Prawda czy wyzwanie?
— Prawda.
— Jeszcze raz? — Xavier wykrzywił wargi. Kładąc nacisk na ostatnie słowo, dodał: — Bogowie, ależ jesteś nudny. 
— Pytasz, czy oddajesz kolejkę?
— No już dobrze, dobrze — uśmiechnął się. — Szczerze mówiąc, ciekawi mnie, skąd wziąłeś te pierścienie.
Milczenie.
— No więc? — zachęcił.
— Kupiłem je, oczywiście. — Wzrok Cahira był nieruchomy, chłodny. — Nie wiem, co spodziewałeś się usłyszeć. 
Xavier nie wyglądał na przekonanego. W najmniejszym stopniu. Kąciki jego ust uniosły się, jego powieki: lekko zmrużyły. 
— Szpiedzy w dzisiejszych czasach muszą naprawdę wiele zarabiać, jeżeli mogą sobie pozwolić, by na każdym palcu nosić inny kamień szlachetny.
— Prawda czy wyzwanie? — uciął Cahir, pochmurniejąc.
— Ale jesteśmy drażliwi, no proszę — parsknął Xavier. — Może być prawda. Tym razem.
Cahir zastanowił się. Nic sensownego nie przychodziło mu na myśl. Szumiało mu w uszach, w głowie czuł pustkę. Odetchnął głęboko, potarł czoło wierzchem ręki. Było rozpalone.
— Najlepiej ubrana osoba w Gildii?
— Żartujesz? Nie widać, że ja? Prawda czy wyzwanie?
— No dobrze. — Cahir westchnął. — Niech będzie wyzwanie.
Xavier lekko skinął głową na znak aprobaty.
— Hm-hm... Och, wiem. Spróbuj mi to ukraść. — Uniósł dłoń, zaprezentował złotą, fantazyjnie zdobioną bransoletę. — Tak, żebym się nie zorientował.
Cahir milczał. Xavier uśmiechał się.
— Może mi powiesz, że nie potrafisz?
Nie powiem.
— Ile mam czasu?
— Do rana.
Dałbym radę w pół godziny.
— Może być. Prawda czy wyzwanie?
— Wyzwanie — zdecydował Xavier.
Cahir uśmiechnął się brzydko. 
— Przejedź się po terenach Gildii na Al-Fali.
Xavier prychnął.
— Chyba żartujesz.
— Ależ nie, jestem poważny. Byłeś ciekaw, czy krewka.
— Chcesz mojej śmierci — zawyrokował.
— Umiesz jeździć konno, prawda? — Cahir nonszalancko wzruszył ramieniem. — Jakoś dasz sobie radę.
Bard, trzymając się ściany, wstał.
— Do tej pory traktowałem cię ulgowo. — Wyprostował się, przybrał butną minę, wskazał Cahira oskarżycielsko wycelowanym palcem wolnej dłoni. — Ale z tym koniec.
— Zaczynam się bać — zapewnił Cahir. Spojrzał w kąt boksu, w miejsce, w którym naśmiecili. — Butelki?
Xavier machnął dłonią.
— Później.
Wyszedł z boksu z pijanym dostojeństwem, krokiem niekoniecznie pewnym i prostym, ale nadal powłóczystym i miękkim.
Ściągnąwszy kantar z haka, poszli po konia. Al-Fala nie spała. Gdy ich spostrzegła, wyprężyła szyję, tupnęła temperamentnie, zakręciła się tam i z powrotem. Cahir wślizgnął się do boksu, wyprowadził ją na zewnątrz, poprowadził środkiem stajni. Klacz szła niechętnie, z głową przy klepisku, lekko opierając się i bocząc na mijane po obu stronach konie. Gdy przywiązał ją do belki, Xavier poszedł po szczotki. Wyczyścili ją szybko, pobieżnie, jakby dla pozoru. Bard siodłał. Cahir zakładał ogłowie.
Nie wiedział, komu szło gorzej.
— Kto teraz? — zapytał Xavier, walcząc z popręgiem.
— Ty.
— Prawda czy wyzwanie?
— Wyzwanie.
Xavier odsunął się, gdy Fala przestąpiła o krok, ustawiła do niego zadem, huknęła tylnym kopytem o deski. 
— Weź Bębenka i jedź ze mną. Na oklep.
— I tak nie puściłbym cię samego — westchnął Cahir, przekładając końskie uszy przez nagłówek. — Mogę mieć ogłowie?
Twarz Xaviera rozjaśnił przemiły uśmiech.
— Ależ oczywiście, że nie. Nie chcę być jedynym, który wyleci z siodła, wpadnie do rowu i skręci kark.
— Cudownie. Wsiadasz?
Skinął głową, wziął głęboki oddech. Opuściwszy sobie strzemię, złapał się siodła, wsiadł bez pomocy. Al-Fala, czując na sobie jego ciężar, momentalnie zadrobiła nogami, zachrapała nerwowo, podrzuciła łbem. Xavier odchylił się do tyłu, złapał grzywy. Cahir w tym samym momencie chwycił wodze, osadził klacz w miejscu.
— Pięknie się zaczyna — skwitował bard, gdy udało im się uspokoić konia.
— Pięknie — zgodził się Cahir. — Ogółem: cała ta nocna eskapada to wyśmienity pomysł, nie uważasz?
Xavier odebrał od niego wodze, uśmiechnął się połową ust.
— Uważam, naturalnie.
— Jesteśmy pijani. 
— Mówisz?
— Mówię.
Popatrzył na Cahira z góry.
— No dobrze, jesteśmy. Ale ty bardziej.
— Wcale nie. — Cahir udał urażonego. — Chodzę prosto. Jestem niemal trzeźwy.
Xavier parsknął.
— Jesteś pijany jak bela i chodzisz slalomem. 
Cahir zamknął oczy. Może i prawda, pomyślał. Dociągnął popręg, poprawił Xavierowi strzemię, poklepał Al-Falę po szyi. Nie-zabij-go-błagam.
— Idziesz po Bębenka? — zapytał bard.
— Idę. 
— Spróbuj nie zgubić się po drodze.
— Jeżeli nie wrócę za pięć minut, możesz zacząć mnie szukać.
Fala stała już całkiem spokojnie, ale Cahir obejrzał się kilka razy, nim zostawił ją z Xavierem. 
Właściwy boks znalazł prawie od razu. Uchyliwszy drzwiczki, zajrzał do środka. Bębenek nie spał, ale leżał na słomie. Cahir uśmiechnął się. To ułatwi sprawę. Zbliżył się do konia, przerzucił mu nogę przez grzbiet, usiadł. Bębenek poderwał się gwałtownie, momentalnie. Cahir w ostatniej chwili złapał się grzywy, zacisnął kolana na końskich bokach.
Wyjechał z boksu. Bębenek szedł pewnie, choć nieco leniwie, noga za nogą. Gdy Cahir wrócił do Xaviera, Fala kręciła się trochę, przestępowała z miejsca na miejsce. Bard, wyprostowany w siodle, ściągał wodze ze stoickim spokojem. W jego spojrzeniu malowała się jakaś buta wobec sytuacji, w której się znalazł, wobec tego konia. Wyglądał, jakby obiecał sobie, że sobie z nim poradzi. Zabawnym był fakt, że gryząca wędzidło Al-Fala sprawiała wrażenie, jakby postanowiła sobie coś zupełnie odwrotnego.
Cahir nie wytrzymał, parsknął śmiechem. Tym razem szczerym.
— Czuję, że się dogadacie. 

Xavier? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz