sobota, 5 grudnia 2020

Od Mattii - Event

— Czy jaśnie pan hrabia jest zadowolony z pomocy parobka? Czy czuje się wystarczająco zabawiony konwersacją? — zapytał z przekąsem Cahir, gdy opuścili już budynek, a Mattia przybrał wystudiowaną, zamyśloną minę:
— Och, jakże to trudne pytanie! Co prawda pomogłeś mi, mój drogi parobku, z tymi paczkami, niemniej jednak nie dość, że nie przeniosłeś ich wszystkich obarczając częścią ciężarów mą osobę, to jeszcze twój dobór tematów konwersacji pozostawiał wiele do życzenia — odparł z emfazą, przesadnie modulując głos i gestykulując, Cahir zaś próbował przybrać urażoną minę, ale nie do końca mu to wyszło i w końcu parsknął śmiechem.
Mattia chciał tego dnia wybrać się na pocztę i wysłać nieco listów i paczek. Poszukiwanie odłamków zwierciadła wraz ze zmianą pogody i pojawieniem się klanu Mera przysparzało mnóstwo pracy, jednak astrolog wiedział, że przebywanie w uzdrowisku zobowiązuje i musi wysłać jakieś pamiątki rodzinie i znajomym. A że rodzinę miał liczną i do tego jeszcze więcej znajomych, to paczek wyszła jakaś koszmarna ilość – na tyle duża, że astrolog miał problem z zabraniem się ze wszystkim w pojedynkę. W sukurs przyszedł mu Cahir, który miał chyba talent do pojawiania się w odpowiednim miejscu i czasie. Postanowił on pomóc Mattii z częścią paczek, gdy już oczywiście skończył się śmiać z „delikatnych, szlacheckich rączek” nienawykłych do jakiejkolwiek pracy.
Pogoda tego dnia postanowiła nie rozpieszczać. Chociaż poranek był względnie ładny i zapowiadał się ciepły dzień, jeszcze przed południem skądś nadeszły ciemne, burzowe chmury i lodowaty wiatr. Mattia zlustrował niebo z powątpiewaniem – nie było szans, by było widać tej nocy gwiazdy i nie będzie w stanie z nich wróżyć. Bez wróżb z pozycji gwiazd czuł się jak bez ręki, a teraz, kiedy było tak wiele rzeczy do zrobienia, tylko mocniej ciążyło mu to na sercu. Miał nadzieję, że może uda mu się chociaż zjeść coś dobrego na mieście i pożartować z Cahirem nad kieliszkiem wina, jednak doszedł do wniosku, że nie powinni spędzać tyle czasu na mieście. Zbierało się na deszcz, i to nie miała być tylko lekka mżawka.
— O, Nicolas idzie — zauważył Cahir, a następnie pomachał wynalazcy. Drugi mężczyzna nie zwrócił od razu na nich uwagi. Szedł przed siebie, jak zawsze pogrążony głęboko w swoich rozważaniach, z lekko spuszczonym wzrokiem i nieznacznie zmarszczonymi brwiami. Co jakiś czas oglądał się w bok, cały czas ten sam, jednocześnie starając się przytrzymać szarpany wiatrem płaszcz. Nagle drgnął, popatrzył wprost na Cahira i Mattię. Uśmiechnął się lekko, skierował ku nim swoje kroki.
— Wracam już do burs — powiedział, stawiając kołnierz płaszcza.
— Chodźmy w takim razie razem. Ależ pogoda… — odparł Mattia i cała trójka podążyła deptakiem w stronę biedniejszej części miasta.
Paradoksalnie, wąskie ulice i stulone razem budynki rybackiej części Almery stanowiły lepszą osłonę przed kaprysami pogody, niż wysokie kamienice szlachty i szerokie drogi między nimi. Chociaż nie trzeba było przekrzykiwać wiatru, nie uchroniło to gildyjczyków przed tym, co miało zaraz nastąpić.
— ...zaś jeśli chodzi o moją siostrę, Elenę, to pomyślałem, że te sole siarkowe… — Mattia nie dokończył, kiedy ktoś wpadł na niego z takim impetem, że mężczyznę po prostu zmiotło z nóg. Astrolog huknął plecami o ziemię i niemal nakrył się nogami – przed fikołkiem powstrzymało go jedynie to, że ten który na niego wpadł, leżał mu na brzuchu. Uderzenie wycisnęło mu całe powietrze z płuc – czuł, jakby przyjął na klatkę piersiową pocisk armatni, a nie…
— Dziecko? — Zdziwił się Nicolas, a potem wyciągnął rękę do chłopca, by pomóc mu wstać. Dzieciak miał na oko jakieś siedem lat, do tego kompletnie czarne, nieco zapuszczone włosy i skromne, acz czyste odzienie. Popatrzył na Nicolasa z przerażeniem w swych wielkich, bursztynowych oczach i zaczął się gramolić, wbijając kolano w i tak zmaglowany brzuch Mattii.
— Tam pobiegł! Brać go! — Głos dobiegający z nieco oddalonej przecznicy nie zapowiadał niczego dobrego, a słysząc go chłopiec jeszcze bardziej spanikował. Oczy miał już jak spodki, a usta mu drżały, gdy próbował się nie rozpłakać.
— Musimy się kryć. Chodźcie! — Cahir przytomnie złapał dzieciaka za bark, a drugą ręką podniósł Mattię. Astrolog nie stawiał żadnego oporu. Kasłał tylko trochę i trzymał się ręką za obolały brzuch.
— Kryć się? Ale… — zaczął Nicolas.
— Chodźcie! — powtórzył szpieg, tym razem dużo twardszym tonem.
Cała czwórka dała dyla w zaułki. Cahir prowadził ich jak po sznurku. Lawirował wśród coraz węższych uliczek, przeciskał się między jakimiś porzuconymi skrzyniami. Robiło się coraz bardziej obskurnie. Domy nie miały już normalnych okien. Wokół nich były tylko obdrapane, zmurszałe ściany opuszczonych magazynów, czuć było rybami i butwiejącym drewnem.
— Chyba… już… — Cahir przystanął, oparł dłonie na kolanach i odetchnął głęboko. Spojrzał na wyjście z zaułka i nasłuchiwał przez chwilę, ale wyglądało na to, że udało im się zgubić pościg.
— Cahir ja… — Nicolas też ciężko oddychał, zdecydowanie nie był nawykły do takiej dzikiej galopady. Jego włosy zazwyczaj były w lekkim nieładzie, teraz jednak był to jakiś alternatywny, bardziej rozwiany i wzburzony nieład. — To byli… strażnicy miejscy… — Wynalazca urwał, przełknął. — Dlaczego uciekaliśmy przed strażnikami miejskimi?
Cahir popatrzył na niego chwilę, a potem westchnął. No tak, Nicolas wyglądał na człowieka, który nigdy nie miał problemów z prawem. Szpieg zwrócił się zamiast tego do dzieciaka:
— Było kraść tak, żeby cię nie zauważyli.
— Ja nic nie ukradłem! Przysięgam! Jestem niewinny, niczego złego nie zrobiłem!
Chłopiec pobiegł za Cahirem i innymi pod wpływem chwili, teraz jednak wyraźnie zastanawiał się, czy to był na pewno taki dobry pomysł. Może wpadł z deszczu pod rynnę…?
— Pana też nie chciałem uderzyć — dodał, patrząc na Mattię, który wyraźnie najgorzej z całej drużyny zniósł gonitwę. Astrolog gestem pokazał tylko, że nie chowa urazy, jednak nie odezwał się, wciąż łapiąc z trudem powietrze.
— Skoro jesteś niewinny, to ten pościg jest jednym wielkim nieporozumieniem. Jestem przekonany, że możemy je wyjaśnić. Powinniśmy wrócić do strażników i…
— Nie! — krzyknął dzieciak, ale zaraz zasłonił usta ręką, jakby przestraszył się własnego głosu. — Proszę, nie… — dodał już dużo ciszej. — Ja… muszę opuścić miasto, nie mogę tu zostać! I jestem niewinny! Naprawdę, muszą mi panowie uwierzyć! Nigdy bym nie zrobił niczego złego, nigdy bym nikogo nie zja… nie okradł! Nie okradłbym człowieka…
Mattia wyglądał na w pełni zajętego oddychaniem, nie umknęło mu jednak niewielkie potknięcie w wypowiedzi chłopca. Również siła, z którą na niego wpadł wydawała mu się nienaturalna – dzieciak był drobny i chudy, a astrolog na moment oderwał się od ziemi przy tym zderzeniu. Ledwo też dochodził do siebie, podczas gdy chłopiec był świeży jak stokrotka.
— Ucieczka z miasta to bardzo drastyczny krok. Musi być jakiś inny sposób — wtrącił Nicolas. — Co na to twoi rodzice?
Chłopiec spuścił wzrok, zacisnął usta i jakby skurczył się w sobie. Usilnie próbował się nie rozpłakać, ale łzy niebezpiecznie wzbierały w jego oczach.
— Poczekajcie… zacznijmy jeszcze raz. — Mattia złapał w końcu oddech. — Ja nazywam się Mattia D’Arienzo, oto Cahir O’Harrow, a to – Nicolas Stricklander. Jak ty się nazywasz?
— T-timmy. — Głos chłopca trochę się łamał, ale podniósł wzrok na twarze, którym w końcu nadano imiona.
— Timmy. Jesteśmy przedstawicielami Gildii Kissan Viikset. I nie sprawia nam radości patrzenie, jak dziecku dzieje się krzywda. Dobrze ci z oczu patrzy i wyglądasz na dzielnego chłopca. Dlatego ufamy twoim słowom. Wiemy, że jesteś niewinny. — Timmy wyraźnie się uspokoił. Mattia starannie odnotowywał każdą jego reakcję. Chłopiec zdecydowanie nie wyglądał i nie zachowywał się jak uliczny łobuz – raczej jak dziecko, które samo pomagało wieszać pranie i mówiło „dzień dobry” wszystkim sąsiadom.
— Widzisz, Timmy, chcielibyśmy ci pomóc. To niepodobne, żeby taki chłopiec jak ty musiał opuszczać miasto. Nicolas ma rację, co powiedzieliby twoi rodzice?
— Mam tylko mamę. Płakałaby…
— No właśnie. Nie możemy doprowadzać twojej mamy do płaczu.
Timmy pokiwał głową, ale zaraz znów posmutniał.
— Ale nie da się inaczej. Ja po prostu… nikt mnie nie posłucha, on powiedział, żeby od razu do mnie strzelać!
„Ach, więc jest konkretny oskarżyciel” — pomyślał Mattia, powoli widząc już, gdzie to wszystko zmierza.
— My ciebie słuchamy, Timmy. I wierzymy w twoje słowa. Nawet, jeśli ten człowiek, który kazał do ciebie strzelać nie będzie ci wierzył, będzie musiał chociaż porozmawiać z nami. Tak?
— Ale on jest bardzo bogaty. Jest cały ubrany na złoto, jak król!
— To chyba nie znaczy, że nie dotrą do niego logiczne argumenty — wtrącił Nicolas, na co Cahir posłał mu lekko wątpiące spojrzenie.
— Hm, dokładnie. — Mattia zgodził się z Nicolasem. — Ale żeby mieć te logiczne argumenty i rozmawiać z owym bogatym człowiekiem, musimy się najpierw dowiedzieć, co się stało. Timmy, sam przecież mówiłeś, że jesteś niewinny, prawda? A my mówimy, że ci wierzymy. W takim razie nie masz się czego obawiać. Opowiedz nam, dlaczego tamten bogacz tak źle o tobie myśli.
Argumentacja Mattii widać przemawiała do Timmy’ego, robiąc kolejny wyłom w jego postanowieniu o natychmiastowej ucieczce z miasta.
— Bo uważa, że jestem potworem. A to nieprawda! Ja, uh… bo to było tak, że poszedłem łowić ryby, i on wtedy przyszedł i hm… — Chłopiec urwał, zająknął się, uciekł wzrokiem. — Bo to było w nocy i uh... dlatego mu się przywidziało, więc ee… pewnie pomyślał, że jestem, huh… jakimś morskim straszydłem. O właśnie! Straszydłem! Ale to n-nieprawda…
Mattia w całym swoim życiu nie widział osoby, która kłamałaby w tak oczywisty sposób. Po Timmym było widać jak na dłoni, że wymyśla swoją historię na bieżąco, usiłując zataić, co się tak naprawdę wydarzyło. Problem był tylko taki, że owa historia mogłaby zwieść może drugiego siedmiolatka, ale na pewno nie trzech dorosłych.
— Timmy… Widzisz, w Gildii mamy wszyscy bardzo wielu przyjaciół. I każdy jest wyjątkowy na swój sposób. Niektórzy są ludźmi, a inni… nie do końca. Na przykład jest Tadeusz… to znaczy, profesor Softmantle. On wygląda jak taka wielka żaba i nosi cylinder… — Timmy parsknął lekkim śmiechem. — …ale to bardzo mądry i zdolny medyk. Mamy też Balthazara. Ma głowę czarnego kozła, ogon i racice, jest naszym bibliotekarzem. Jest też strasznie wysoki, więc nie potrzebuje drabiny, żeby sięgnąć książki z górnych półek.
— Można się nieźle przestraszyć. Wchodzisz do biblioteki, a tam wielka koza — rzucił Cahir, a Timmy ponownie parsknął śmiechem, tym razem już głośniej.
— Widzisz? Mamy przyjaciół, którzy czasem trochę strasznie wyglądają. I jakoś się nie boimy. — Mattia posłał chłopcu jeden ze swych najprzyjaźniejszych uśmiechów. I tak jak się spodziewał – Timmy był z natury prawdomównym dzieckiem i nie potrafił utrzymać długo swojego kłamstwa. Ciążyło mu gdzieś w środku i czuł się winny, gdy nie był szczery z dorosłymi, szczególnie tak miłymi dla niego.
— Bo tam jak łowiłem ryby… To ten pan jak przyszedł, to mógł się trochę przestraszyć, bo um… jak łowię ryby, to robię tak, że wyglądam jak pingwin i wtedy łatwiej mi się łowi. Ale tylko, kiedy łowię, przysięgam! I nie atakuję ludzi, naprawdę. Wierzą mi panowie?
— Oczywiście! Pingwiny to urocze zwierzęta. A w jak dużego pingwina się zmieniasz?
Timmy zawahał się chwilę, rozejrzał po zaułku.
— No, tu bym się nie zmieścił — powiedział w końcu, a Mattia zrozumiał już, dlaczego zderzenie z chłopcem prawie połamało mu żebra – jeśli w swojej ludzkiej postaci ważył tyle samo, co w pingwiniej, to astrolog mógł się równie dobrze zderzyć z jadącym wozem.
Nadal jednak pozostawała kwestia tego, jak gwałtownie ów mężczyzna zareagował. Skoro powiązał Timmy’ego z pingwinem-gigantem, musiał widzieć, jak chłopak się zmienia. Widział to w nocy, jednak strażnicy miejscy gonili chłopca po południu, czyli nie doniósł na niego pod wpływem chwili i emocji. I kazał od razu strzelać… Mattia nie do końca znał się na zwierzętach, ale nie przypominał sobie, by pingwiny były jakieś agresywne lub niebezpieczne. Nawet, jeśli były mocno wyrośnięte.
— Dziękuję, że nam o tym powiedziałeś, Timmy, jesteś bardzo dzielnym chłopcem. — Mattia pochwalił go, a potem dodał: — Powiedz mi taką jedną rzecz… Czy ten mężczyzna na plaży, hm… Czy robił coś dziwnego? Może coś niósł?
— A, tak, niósł taką paczkę. Też mi się wydawało dziwne, w nocy poczta jest przecież zamknięta.
„No i bingo” pomyślał Mattia, domyślając się już odpowiedzi, dlaczego tajemniczy, bogato ubrany człowiek przedstawił biednego chłopca jako stwora na tyle groźnego, by trzeba było go od razu mordować. Nie chciał żadnych świadków.
— Timmy, a ktoś jeszcze wie o tym, że zmieniasz się w pingwina?
— Nie, tylko mama. Prosiła, żebym nikomu nie mówił, ale panowie to co innego…
Mattia pokiwał głową, a Timmy trochę się rozluźnił. Również i Nicolas wyglądał na podniesionego na duchu tym, że cała sprawa wydawała się rozjaśnić. Cahir pozostał jednak spięty.
— To jest kwestia czasu, nim strażnicy znajdą jego dom. Powinniśmy iść do jego matki — mruknął cicho, niezobowiązująco przechodząc za plecami Mattii – dzięki temu tylko astrolog go usłyszał. Mattia ledwie zauważalnie skinął głową.
— Timmy, pewnie twoja mama się o ciebie martwi. Może chodźmy do niej, razem wytłumaczymy całą sytuację, hm?
Chłopiec skinął głową i zaczął prowadzić gildyjczyków do swojego domu. Ulżyło mu. Był ufnym i prostolinijnym dzieckiem – Mattii od razu kojarzył się z Isidoro, kiedy ten był mały. W sumie jego młodszy brat niewiele się zmienił, gdy dorósł – nadal starał się zaprzyjaźnić z całym światem, troszczył o każdą osobę w zasięgu wzroku i ciążyło mu na sercu, gdy ludzie niesłusznie go o coś posądzali.
Mattia przez pewien czas starał się zabawić Timmy’ego rozmową, dopytując o to czy o tamto, i czasem podsumowując, że Timmy jest naprawdę dzielnym i dobrym chłopcem. W końcu jednak przypadkiem przerzucił tę odpowiedzialność na Nicolasa sprzedając Timmy’emu wiedzę o tym, że mężczyzna jest wynalazcą. Chłopiec od razu się ożywił i zaczął wypytywać biednego Nicolasa o jego ostatnie wynalazki, na szczęście jednak mężczyzna potrafił też wynajdywać dobre tematy do rozmowy z dzieckiem. Początkowo odpowiadał półsłówkami, lekko wymuszony uśmiech nie do końca sięgał oczu nie potrafiąc wyprzeć z nich skrępowania. Jednak może to osobowość Timmy’ego, a może i coś innego w końcu sprawiło, że Nicolas nieco się rozluźnił. Idąc wraz z chłopcem więcej zwracał ku niemu głowę, nie opatulał się też tak szczelnie płaszczem, zupełnie jakby ten niewidzialny, niewyjaśniony mur którym wynalazca tak naturalnie się otaczał chociaż nieznacznie stopniał przed ciepłym uśmiechem i pełnymi zainteresowania pytaniami.
Tymczasem zaś Mattia łamał sobie głowę nad tym, co zrobić, by wyjaśnić całą tą sytuację i bez przerwy obracał w myślach kwestię owego bogacza, przez którego Timmy postanowił uciec z miasta. Astrolog robił dobrą minę do złej gry, ale musiał przyznać, że Cahir miał rację – to mógł być człowiek, do którego nie dotrą żadne logiczne argumenty.
Wątpliwości Mattii zostały jednak szybko rozwiane. Gdy cała grupa wyszła już właściwie z biedniejszej dzielnicy i zagłębiła się w rzadki las sosnowy rosnący w pobliżu plaży, dotarły do nich jakieś pokrzykiwania. Dobry humor Timmy’ego przepadł w okamgnieniu i na twarzy chłopca znów zagościło przerażenie. Cahir w ostatniej chwili złapał go za bark – dzieciak chciał lecieć do domu na łeb na szyję.
— Chodźcie, podejdziemy od innej strony.
Cahir poprowadził grupę w bok tak, że obeszli nieco dom, a porastające las niskie zarośla dobrze ich zasłaniały. Trudno było jednak powiedzieć, czy taka zasłona była w ogóle potrzebna, bo stojący przed domem ludzie zdawali się nie zwracać na nic uwagi.
Wzrok Mattii natychmiast przykuł stojący na środku mężczyzna. Faktycznie, jego odzienie błyszczało od złotej nitki i astrolog miał wrażenie, że składa się wyłącznie z niej. Szkoda tylko, że krawiec musiał wykonać je jakieś pięćdziesiąt lat temu – krój nadawał się wyłącznie do muzeum a same ubrania kompletnie nie pasowały na mężczyznę. Odstawały na ramionach, wisiały na brzuchu, a kaftan był na tyle krótki, że niestosownie odsłaniał obciśnięty za małymi spodniami tył jegomościa. Tego, co mężczyzna wyprawiał nie dało się nawet nazwać „żywą gestykulacją” – on po prostu machał rękami jak wiatrak, a tkwiące na serdelkowatych palcach pierścienie stukały o siebie, akompaniując podzwaniającym złotym łańcuchom, którymi mężczyzna przyozdobił się niczym świąteczne drzewko.
— Jestem baronem! Ba-ro-nem!
— Chyba baranem — wtrącił cicho Cahir.
— Moje słowa nie będą kwestionowane przez jakąś niedouczoną wieśniaczkę!
Starsza kobieta, ewidentnie matka Timmy’ego, skuliła się w sobie i próbowała wyjąkać jakąś odpowiedź, ale płynące po policzkach łzy utopiły wszystkie jej słowa.
— Panie Bexley… — zaczął jeden z towarzyszących baronowi strażników, ale szlachcic natychmiast mu przerwał.
— Nie jestem żadnym panem! Jestem baronem! Należy się do mnie zwracać „Wielce Szanowny”! Kogóż to zatrudniają w tej straży miejskiej, nawet tak prostych rzeczy nie potrafią zapamiętać! Nic dziwnego, że tak lekko sobie podchodzą do bezpieczeństwa obywateli! — Baron zwrócił się do lepiej odzianego i nieco starszego strażnika miejskiego, widać kapitana owej biednej, trzyosobowej drużyny, która wyraźnie nie miała pojęcia, jak poradzić sobie z pieniącym się szlachcicem. — Bachor tej wieśniaczki jest pożerającym ludzi potworem! To monstrum wylazło wczoraj w nocy z morza i na pewno niedługo zaatakuje. — Wskazał mężczyznę oskarżycielsko palcem. — Ty zaś będziesz mieć krew niewinnych na swoich rękach, przez swą podłą opieszałość!
Kapitan schował ręce za plecami i chociaż Mattia nie był w stanie dostrzec wyrazu jego twarzy, wyraźnie widział jak mężczyzna w gniewie to zaciska, to znów rozluźnia pięści.
— Wielce Szanowny… Baronie Bexley — zaczął, ale baron znowu przerwał mu swoimi pokrzykiwaniami. Po chwili cała grupa weszła do wnętrza niewielkiej, rybackiej chaty w której mieszkał Timmy z mamą. Widać baron postanowił poczekać, aż krwiożercze „monstrum” powróci do swojego „leża”.
Mattia przeczesał palcami włosy. Sytuacja była nieciekawa, a Timmy znów miał oczy okrągłe ze strachu i znów był na granicy płaczu.
— To moja wina, to przeze mnie krzyczą na mamę…
— Dzieciaku, spokojnie, to wszystko to wina tamtego żółtego barana, nie twoja. — Cahir położył mu rękę na ramieniu, a potem zwrócił się do pozostałych. — Jeśli poczekamy do wieczora, może się znudzą i może uda się wydostać matkę. Gdyby w nocy opuścili miasto…
— Chyba żartujesz… — Mattia odwrócił się do niego ze zdziwieniem. Cahir pokręcił głową
— Jak Timmy się nie pojawi, ona skończy w lochu — ostatnią kwestię Cahir dopowiedział samymi ustami, nie chcąc jeszcze bardziej straszyć chłopca. — Kto by nie przyszedł, jeśli mają twoją rodzinę.
— Zamierzamy się tam włamać? — Po Nicolasie jak na dłoni było widać, że jest skłonny spróbować każdej innej metody.
— Jeśli ktoś będzie kończył w lochu, to tylko ten żółty baran. Mam pewien pomysł... — Mattia przeczesał palcami włosy. Marszczył brwi, a szczękę miał napiętą. — ...ale potrzebuję nieco wsparcia. Nicolasie, masz może… jakieś naukowe wyjaśnienie tego, dlaczego można w nocy na plaży zobaczyć wielkiego pingwina?
Nicolas uniósł brwi, ale zaraz potarł podbródek w zamyśleniu. Popatrzył w skupieniu gdzieś w bok. Zawsze gdy Nicolas tak głęboko nad czymś myślał Mattia miał wrażenie, jakby wynalazca przenosił się w jakieś inne miejsce. Jego wzrok zawieszał się w zdawałoby się losowych miejscach, oczy były skupione i błyszczały w bardzo podobny sposób, jak u Isidoro gdy ten patrzył w mapy nieba. Starszy z astrologów nie potrafił tego wyjaśnić. Czy Nicolas wyobrażał sobie, że znajduje się w swojej pracowni? Czy przypominał sobie osoby, które znał? Czy przed jego oczami pojawiały się jakieś skomplikowane wykresy i wzory? A może chodziło o coś jeszcze innego? Mattia nie miał wiele czasu na zastanawianie się nad tym, a nie miał odwagi spytać o to wynalazcy. Ten zaś w końcu pokiwał głową, mruknął coś do siebie.
— Diabły parowe — powiedział, a Cahir z Mattią synchronicznie przekrzywili głowy w zdziwieniu. — To prosty fenomen, a teraz mamy idealne warunki dla jego powstania. Otóż…
Mattia uniósł dłoń.
— Dziękuję, na razie tyle wystarczy. Będziesz w stanie opowiedzieć o nim w najtrudniejszych możliwych słowach?
Nicolas po raz kolejny uniósł brwi, nie rozumiejąc.
— Najtrudniejszych? Cóż, jeśli będzie trzeba, to oczywiście…
— Doskonale. — Mattia znów przeczesał palcami włosy. Robił to często wtedy, kiedy się denerwował, a teraz był bardzo zdenerwowany, bo jego plan był ryzykowny. — Rozmowę zostawcie mnie, poradzę sobie z naszym baranem. Jak dam znać, Nicolas wytłumaczy zebranym te diabły parowe. A Cahir... — Mattia zwrócił się do szpiega. — Jeśli ktoś spróbuje mi uciec, to go powstrzymasz, dobrze?
— A ja? — odezwał się Timmy, ocierając zasmarkany nos.
Mattia posłał mu uśmiech.
— Dla ciebie jest najważniejsze zadanie. Będziesz stał koło mamy i podnosił ją na duchu, dobrze? Dasz radę?
Timmy pokiwał głową, zdecydowany heroicznie wziąć na siebie ten jakże wielki ciężar, a następnie wszyscy udali się w stronę domu.
— Jesteś pewien, że sobie poradzisz? — Cahir zapytał cicho Mattię, dostrzegając jego zdenerwowanie.
— Tak, nie martw się. — Mattia odetchnął głębiej, w jego spojrzeniu pojawiła się determinacja. — Wiesz, nie cierpię stosować takiej taktyki, ale baran na nią zasłużył. Idziemy uzbrojeni po zęby, ta bitwa będzie nasza. Gwarantuję.


Baron Bexley prawie spadł z zydla, kiedy drzwi izby otworzyły się z impetem i huknęły o przeciwległą ścianę. Do pomieszczenia wparowało trzech mężczyzn. Weszli jak do siebie, nawet strażnicy instynktownie się cofnęli, a baron aż się zapowietrzył.
— Co to ma znaczyć! — krzyknął, zrywając się z siedziska. — Nie życzę sobie takiego zachowania! Co to za banda wiejskich kmiotów! Jestem baron Barnabus Bexley, ja mam zamek, ja… — Baron urwał, gdy napotkał twarde spojrzenie stalowych oczu.
— Hrabia Mattia Giovanni Mario D’Arienzo — odparł melodyjnym głosem drugi mężczyzna, zabierając sobie krzesło i stawiając z hukiem na środku pomieszczenia. — Magister Kolegium Astrologicznego, Kawaler Orderu Białej Gwiazdy i Pan na Castello Stellato. — Astrolog rozparł się na krześle niczym na królewskim tronie. — Może pan spocząć w mojej obecności. Zezwalam.
Baron aż przysiadł z wrażenia i ledwo trafił swym siedzeniem w stołek. W ostatniej chwili złapał się krawędzi, a cała krew odpłynęła z jego twarzy. Obecni w pomieszczeniu strażnicy zamarli, ale postanowili nie interweniować nie wiedząc, co wyjdzie z konfrontacji dwóch szlachciców. Timmy zaraz znalazł się przy mamie, ale nikt prócz niej nie zwrócił nawet uwagi na jego pojawienie się. W pomieszczeniu zrobiło się nagle koszmarnie tłoczno, ale wcale nie dlatego, że było w nim dużo osób. W postaci Mattii było po prostu coś takiego, że dominował swoją prezencją wszystkich innych wokół.
— J-jaśnie W-wiel-mmożny… — „Wielce Szanowny” nagle stracił całą swoją elokwencję. — R-raczy wy-wy-wy-bbaczyć…
Mattia nie pozwolił mu dokończyć:
— To niegodne przedstawiciela dumnego stanu szlacheckiego, by nazywać innych… — Mattia zmarszczył brwi, podparł czoło dłonią w wystudiowanym geście. — Ach, nie chcę nawet kalać swych ust tymi jakże grubiańskimi słowy!
Drugi mężczyzna z bladego zrobił się purpurowy i aż wstrzymał oddech. Nie był w stanie wykrztusić słowa z przerażenia. Oto pojawił się przed nim szlachcic wyższy stanem, którego nazwisko doskonale znał, i którego na samym wstępie zwyzywał! To się nazywa zrobić dobre pierwsze wrażenie…
— Doszły mnie słuchy, jakoby utrzymywał pan iż był wczoraj świadkiem niezwykłego zdarzenia. Oto z morskich kipieli wyłonił się pod postacią pingwina jakiś krwiożerczy potwór, zdolny pożerać ludzi w całości, który to obecnie, dla zmylenia wszystkich wokół, przybrał na się kształt małego, niewinnego dziecka…
— T-tak, tak właśnie było! — Baron odzyskał nieco rezon. — On tu jest, to ten…!
— Ile miał nóg? — Przerwał mu nagle Mattia, jego głos stał się nagle ostry, twardy, brzmiał niczym strzał z bicza.
— C-co? — wypalił baron, nie rozumiejąc nagłej zmiany tonu.
— Ile miał nóg! — huknął na niego astrolog.
— Cztery! Nie, dwie! Miał dwie nogi, na pewno!
— To dwie czy cztery? — Mattia specjalnie zaakcentował ostatnie słowo.
— Cztery! Och, nie, bogowie…
— Nawet pan tego nie wie! Kolor brzucha?
— Niebieski! — Na tym etapie baron nie wiedział, co mówi i w panice wypalił pierwszy kolor, jaki mu się nasunął, a że przed oczami miał tylko Mattię, to na niebieski właśnie padło. Wydawało mu się, że sytuacja nie mogła przybrać dla niego gorszego obrotu. Jakże się mylił!
— Który pingwin ma niebieski brzuch?!
— Eee…
— Nawet pan nie wie, co pan widział! Mówi pan prawdę, czy pan kłamie? — Mattia ponownie zaakcentował ostatnie słowo.
— Kłamię! Nie, mówię prawdę!
Drugi mężczyzna klasnął głośno w dłonie, a baron znów podskoczył na tyle, że niemal spadł z zydla. Na moment zapadła cisza, a potem Mattia kontynuował, wracając do swego łagodnego tonu.
— Widzę, że nocna pora pańskich jakże niefortunnych obserwacji ciężko wpłynęła na pańskie postrzeganie rzeczywistości. Nawet nie potrafi pan zidentyfikować zaobserwowanego zjawiska, choć jego powszechną, wręcz prozaiczną naturę jest w stanie opisać pierwszy z brzegu zaczepiony na ulicy człowiek. Ach, nie warto mi nawet tracić słów na przybliżanie panu tak trywialnych rzeczy… Nicolasie?
Wynalazca drgnął zaskoczony. Mattia odwrócił się do niego tak, że baron nie widział jego twarzy, i posłał jeden ze swoich zwyczajowych, typowych uśmiechów. Zdawał sobie sprawę z tego, że prosił Nicolasa o wiele, właściwie to prawie że zmusza do robienia czegoś, co nie leżało w jego wycofanej naturze. Intuicja podpowiadała mu jednak, że w sercu wynalazcy jest wystarczająco dużo siły i determinacji, by nie zawieść, kiedy na szali było życie dziecka. Intuicja Mattii nigdy się nie myliła. Nicolas zająknął się tylko na początku, potem zaś jego głos był stanowczy i pewny, kiedy wprawnie operował najbardziej profesjonalnymi pojęciami.
— Ach, tak, oczywiście. Otóż… Chodzi o zjawisko potocznie zwane diabłami parowymi. U jego źródła leży różnica pomiędzy szybkością procesu parowania zachodzącego na powierzchni cieczy o wyższej temperaturze a maksymalną prężnością par w znajdującym się nad nią gazie o niższej temperaturze. Intensywnie parująca ciecz ulega kondensacji tworząc aerozol, którego drobiny rozpraszają światło. Jeśli doda się do tego przepływ masywów powietrza, łatwo wyobrazić sobie lokalne przerzedzenia i zagęszczenia owego aerozolu, objawiające się w postaci poruszających się jasnych i ciemnych plam, które nietrudno wziąć za jakąś istotę, chociażby olbrzymiego pingwina.
Barona oczywiście kompletnie zatkało, jednak Mattii nawet powieka nie drgnęła po usłyszeniu wypowiedzi, z której rozumiał tylko spójniki i zaimki.
— Jaśniej się nie da, ale nie można oczekiwać zrozumienia prymitywnych konceptów po osobie, która nie tylko rozpoczyna znajomość od wyzwisk ale również nie zna pojęć tak podstawowych, jak chociażby aerozol lub prężność par, prawda?
— Ja, uh… To znaczy… — Bexley jąkał się, przebiegając wzrokiem między podłogą i czubkami butów Mattii.
— Żaden potworny pingwin nie istnieje, to był jedynie produkt uboczny pańskiej wybujałej fantazji i nieznajomości fizyki. Hańba! — Po raz kolejny huknął na niego Mattia, a baron ponownie instynktownie podskoczył na zydlu. Astrolog płynnie wrócił do swojego łagodniejszego, bardziej melodyjnego tonu. — Jednakże zawsze pozostaje szansa na rehabilitację, przecież każdy może popełnić błąd prawda? — Baron pokiwał skwapliwie głową, dając się radośnie prowadzić Mattii za nos. — Bardzo by mnie ucieszyło, gdyby odpowiedział mi pan na pewne proste pytania. Tym razem naprawdę banalne, wierzę że na pewno posiada pan taką wiedzę… Gdzie jest paczka?
— Pod krzywą sosną, na plaży — wypalił mężczyzna bez zastanowienia.
— Co zawiera?
— Luminal.
Ułamek sekundy później na twarzy barona odmalował się wyraz absolutnej grozy.
Zapadła cisza. W momencie konsternacji mężczyzna zerwał się z siedziska i pognał w stronę drzwi, nie patrząc na nic. A szkoda. Może wtedy zauważyłby strategicznie wyciągniętego, doskonale wypolerowanego skórzanego buta, który nagle pojawił się na jego drodze. Tak się jednak nie stało – baron zahaczył o niego nogą, fiknął koncertowo i przyskrzynił twarzą w drzwi z taką mocą, że zadźwięczały talerze w szafce w kuchni.
— Brać go! — zawołał kapitan, a strażnicy wydawali się tylko na to czekać.
Przyskoczyli do barona i wprawnie złapali go pod ramiona. Mężczyzna szarpnął się jeszcze, ale na niewiele się to zdało.
— Luminal to środek przeciwbólowy, ale i narkotyk. Skrzynka tego specyfiku zaginęła z apteki ledwie dwa dni temu, ślady zaś prowadziły do biedniejszej dzielnicy… W snach jednak nie przypuszczałem, że w takie interesy może być zaangażowany jakiś baron i to we własnej osobie — powiedział kapitan, marszcząc brwi. Wsparł dłonie na biodrach, przez krótki czas na jego twarzy zagościł wyraz triumfu, ale zaraz się zreflektował. Odwrócił się do Mattii, spiął się w sobie:
— Proszę zechcieć przyjąć wyrazy wdzięczności, em… Jaśnie Wielmożny…
— Wystarczy Mattia — odparł tylko i, ku konsternacji strażników, uśmiechnął się zupełnie przyjaźnie. Cała jego przytłaczająca, szlachecka aura gdzieś zniknęła, jakby ktoś spuścił całe powietrze z balonika. — Uprzedzając pytania – jestem też astrologiem, czasem potrafię przewidzieć to czy tamto. I cieszę się, że mogłem pomóc.
Mattia wstał, odstawił krzesło do stołu i podszedł do matki Timmy’ego, która do tej pory obserwowała wszystkie wydarzenia wciśnięta w kąt pokoju.
— Raczy pani wybaczyć to niezapowiedziane wtargnięcie i hałasy. Nie będziemy się już naprzykrzać. — Mattia odwrócił się do kapitana. — Wierzę, że już dalej sobie panowie poradzą…
— Tak, chętnie zaopiekujemy się baronem i jego bezcenną paczką — odparł kapitan, kiepsko ukrywając radość z możliwości odegrania się na upierdliwym szlachcicu. — Tylko ta krzywa sosna… no nic, przeszukamy najwyżej całą plażę.
— Wydaje mi się, że z tym też mogę pomóc. — Mattia odwrócił się do Timmy’ego. — Timmy, wiesz może gdzie na plaży jest krzywa sosna?
— Pewnie!
— O, proszę, już pan ma doskonałego pomocnika.


Z pomocą Timmy’ego szybko odnaleziono paczkę z luminalem, zaś baron Bexley został zaprowadzony na posterunek straży – gdy pojawiły się twarde dowody jego winy, ani status ani żadne głośne beczenie mu nie pomogło. Tajemnica Timmy’ego była bezpieczna. Strażnicy nadal naigrywali się z „przywidzenia” barona i nic nie przekonałoby ich, że ich mały pomocnik naprawdę potrafi zmienić się w wielkiego pingwina.
— Właściwie to czym są w końcu te diabły parowe? — Podjął Cahir, gdy wracali. Mattia też skierował wzrok na Nicolasa – z jego wypowiedzi w chatce rybackiej nie zrozumiał niczego, a zjawisko wydawało się interesujące.
— Ach, cóż, Mattia miał trochę racji mówiąc, że jest to fenomen, z którym wszyscy jesteśmy dobrze zaznajomieni. — Nicolas uśmiechnął się, wyciągnął dłonie z kieszeni. — Chodzi o parowanie. Nad gorącą cieczą, chociażby herbatą, pojawia się para, prawda? To nic innego jak parująca woda. Widać ją, bo powietrze nad herbatą jest w porównaniu do niej stosunkowo chłodne. Chłodne powietrze nie może pomieścić w sobie tyle parującej wody, więc woda formuje mikroskopijne kropelki – to właśnie owa para. I tyle. Jeśli niezbyt mocno podmucha się taką herbatę, para zaczyna wirować, tworząc zjawisko analogiczne do diabłów parowych, ale w bardzo małej skali.
— Ale woda w morzu nie jest na tyle gorąca, żeby parować w ten sposób… — Wtrącił Mattia, marszcząc nieco brwi.
— To nie jest tak, że woda musi prawie wrzeć, by parować. Takie zjawisko mogło nie występować w Almerze wcześniej, ale ze względu na obecną zmianę pogody są dla niego idealne warunki. — Zazwyczaj małomówny Nicolas widać chętnie dzielił się swoją wiedzą, jeśli trafił na zaciekawionego słuchacza. — Spójrzcie, temperatura morza jest dość wysoka, taka jak w lecie. Ale powietrze jest dużo zimniejsze, niż wskazywałaby na to pora roku. Do tego mamy jeszcze nieco wiatru – to dzięki niemu z owej pary formują się małe tornada i chmury, które ludzie faktycznie kiedyś brali za jakieś magiczne istoty. Stąd i nazwa “diabły parowe”.
— W naszym przypadku trafniejsze byłyby “pingwiny parowe” — podsumował Cahir. — W ogóle czy któryś z was słyszał kiedyś o ludziach zmieniających się w pingwiny?
Mattia pokręcił głową, ale Nicolas i na to pytanie znał odpowiedź.
— Bardziej pingwiny zmieniające się w ludzi… jak się dobrze postarają. Gdy wcześniej rozmawiałem z Timmym mówił, że nie jest człowiekiem, tylko uh… boobrie.
— Boo-brie? — powtórzył Mattia. Nauczył się dzisiaj mnóstwa nowych słów.
— Timmy wspominał, że potrafi się zmienić też w kormorana, maskonura i głuptaka. Ale ludzka forma jest dla niego najtrudniejsza, boobrie generalnie nie zmieniają się w ludzi.
— Huh, niech się zgłosi z tym repertuarem do pana Waltze, adoptuje go tak, jak stoi. — Zauważył Cahir. — Wtedy żaden baron nie odważy się nawet usiąść w jego obecności.
— Wyobrażasz sobie Timmy’ego w takiej roli?
— Do tej pory nie wyobrażałem sobie ciebie! — Cahir parsknął śmiechem. — Nie wiedziałem, że masz tyle tytułów…
— Wymieniłem tylko połowę — odpowiedział mu Mattia takim tonem, że trudno było powiedzieć, czy mówi poważnie, czy tylko się z niego naigrywa.
W oddali zamruczał grom przypominając gildyjczykom, że panująca w Almerze pogoda jest zdolna do przywołania innych zjawisk, niż tylko diabłów parowych. Chcąc, nie chcąc, mężczyźni skończyli rozmowy i przyspieszyli kroku, zdeterminowani by dotrzeć do burs zanim na dobre się rozpada.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz