czwartek, 10 grudnia 2020

Od Mattii - Nascentes morimur

Mattia pożegnał klientów, zamknął za nimi drzwi i wrócił do pokoju. W zamyśleniu wyjrzał przez okno.
Przed nim rozciągała się panorama Ovenore. Z mieszkania na poddaszu widać było ciągnące się po horyzont dachy stulonch razem budynków. Całe miasto takie było, dzielnica nie miała znaczenia. Odznaczały się kopuły reprezentacyjnych budynków miejskich - jasne, czyste, o charakterystycznym, obłym kształcie. Odznaczały się też dachy posiadłości szlachty - równe, barwne i ozdobne, niczym wieka ciężkich skrzyń. Wokół tego - morze ciemnych dachów, małych i nieregularnych, niby odłamki pokruszonej miki. Wszystko to przełamane srebrzystym pęknięciem rzeki Beitris dzielącej miasto niemalże na pół.
Ovenore było dla Mattii miłą odmianą po akademickim Toirie, w którym bracia spędzili ostatnie kilka lat zdobywając tytuły naukowe. Isidoro miał jednak problem z przyzwyczajeniem się. Zamknięte mury Kolegium Astrologicznego stanowiły jego naturalne środowisko, gdzie brylował wśród sobie podobnych, nieco oderwanych od rzeczywistości wróżbitów. Mattia sądził jednak, że kontakt ze zwykłymi osobami dobrze mu zrobi. Chciał, żeby młodszy astrolog nieco bardziej się otworzył i może nie tyle nawiązał nowe przyjaźnie, co chociaż nauczył się po prostu rozmawiać z ludźmi. Isidoro czynił w tej materii pewne postępy, ale uparcie nie chciał chodzić na żadne spotkania, jeśli nie odbywały się w domu ich starszego brata, Luciano.
Luciano mieszkał już trochę w Ovenore i zdążył uczynić miasto swoim nowym domem. Stosunki między braćmi były nieco pogmatwane – od dziecka mieli odmienne zdania i poglądy na różne tematy. Mattia irytował się tym, jak pyszałkowaty potrafił być Luciano, jak utylitarnie podchodził do ludzi i jak nieskory był, aby wyciągnąć pomocną dłoń, jeśli nic by na tym nie zyskał. Luciano zaś uważał swego młodszego brata za naiwnego idealistę i tylko czekał na wielki huk, kiedy Mattia w końcu zderzy się z rzeczywistością. Mimo to Luciano pomógł Mattii wybrać i wynająć dobre mieszkanie, a także zadbał o to, by wieść o dwóch świeżo upieczonych, licencjonowanych astrologach dotarła do uszu potencjalnych klientów. Bliźniacy nie narzekali więc na brak pracy czy funduszy, ani też rozrywek.
Isidoro tymczasem siedział za stołem do wróżb i tasował karty tarota. Zajęcie to było dla niego relaksujące, Mattia zaś z niepokojem zauważył, że jego młodszy brat tasuje te karty nadzwyczaj intensywnie.
— Jeszcze tylko państwo Wright i koniec na dzisiaj — powiedział, odwracając się od okna i podchodząc do stołu.
Isidoro skinął w zamyśleniu głową, odłożył karty do pudełka. Splótł dłonie, poskubał chwilę rękaw, ale zaraz się zreflektował. Nie umknęło to Mattii. Isidoro był zdenerwowany, uparcie jednak odwracał głowę, uciekał wzrokiem. Starszy D’Arienzo nigdy go nie naciskał. Sam był astrologiem i wiedział, że widzenie przyszłości to w równej mierze błogosławieństwo, co i przekleństwo, los zaś był dla Isidoro bardzo hojny w tej materii. Aż za bardzo.
— Pomyślałem, żeby wieczorem udać się do baronowej Darrington, zapraszała nas na kameralną kolację. Będzie może jeszcze z pięć osób, wszystkich znasz — podsunął Mattia, na co Isidoro pokręcił tylko głową. — Wolisz iść do Luciano?
— Sądzę, że dzisiaj żaden z nas nigdzie nie pójdzie — odezwał się Isidoro.
W tym momencie rozległo się energiczne pukanie do drzwi. Mattia drgnął, poszedł otworzyć i wpuścił ostatnich klientów tego dnia.
Państwo Wright byli młodym małżeństwem należącym do bogatszej klasy średniej. Mattia właściwie od razu ich polubił – byli pogodni, uprzejmi, a uśmiech nie znikał z twarzy pani Lisbeth. Jej mąż, Edmund, był nieco bardziej wycofany. Sprawiał wrażenie człowieka rozważnego, o ciepłym sercu i troskliwej naturze. Gdy weszli, pomógł swojej żonie zdjąć płaszcz w holu, odwiesił go na wieszak, a następnie poprowadził ją do stołu i odsunął krzesło. Lisbeth szła ostrożnie, jedną dłonią obejmując krągły brzuch ciężarnej. Usiadła, krzesło zatrzeszczało.
— Ach, widzę, że nie jest przeznaczone, by siedziały na nim dwie osoby! — zażartowała.
Edmund usiadł zaraz obok, Mattia zaproponował im herbatę i ciastka. Porozmawiali chwilę o tym i tamtym, a astrolog zupełnie wyrzucił już z pamięci złowróżbne słowa Isidoro. Przez ten czas jego młodszy brat wyciągnął szkatułkę z kamieniami wróżebnymi i rozłożył na stole haftowaną płachtę. Ręce mu drżały. Wstał, zasłonił okno kotarą. W pomieszczeniu zapadła ciemność, rozpraszana przez pojedynczą świecę w złotym lichtarzu.
— Nie mogę się doczekać. Dowiemy się więcej o naszym maleństwie — powiedziała pani Lisbeth, z czułością gładząc brzuch. — Och, chyba nie tylko ja jestem taka niecierpliwa! Nie wierć się tak, kotku, przecież niedługo się zobaczymy…
Data urodzenia była kluczowa dla większości przepowiedni dotyczących danej osoby. Możliwym jednak było również przepowiedzenie przyszłości nienarodzonego dziecka, jeśli byli obecni oboje rodzice. W przypadku państwa Wright Mattia nie dziwił się, że zdecydowali się na taką usługę – na pierwszy rzut oka było widać, że ich życie już kręci się wokół ich pociechy. Astrolog mimowolnie wybiegł myślami ku swej własnej przyszłości, wcale nie takiej odległej. Wyobraźnia podsunęła mu obraz, do którego śmiało się jego serce. Carmen kołysząca w ramionach dziecko. Ich dziecko. Mattia poczuł, jak robi mu się ciepło w środku.
— Mattia? — Głos Isidoro zaraz sprowadził go na ziemię.
— Ach, oczywiście. — Astrolog zwrócił się do państwa Wright. — Proszę położyć dłonie na płachcie, o tutaj. — Wskazał.
Ciężki aksamit przypominał fakturą nocne niebo, usiane złotymi elipsami orbit ciał niebieskich, skomplikowanymi astrologicznymi symbolami i gwiazdozbiorami. Centralną jego część zajmowała świeca, której łagodny, złoty blask kładł się na obrączkach państwa Wright, upodabniając je do dwóch zbłąkanych księżyców.
Mattia w milczeniu obserwował, jak Isidoro z namaszczeniem układa na aksamicie kamienie wróżebne. Każdy z nich reprezentował jakieś ciało niebieskie, którego wpływ na ludzkie życie należało poprawnie określić i zinterpretować. Ich kolejność, wzajemna pozycja, odbijające się w krystalicznej powierzchni światło – wszystkie te elementy tworzyły pokomplikowaną sieć powiązań i wskazówek. Mattia zaś nie znał lepszego specjalisty w owej interpretacji, niż Isidoro.
Gdy jego brat ułożył pierwszy kamień, Mattia już wiedział, że coś jest nie tak.
Maleńki onyks symbolizował najdalszą z planet, Plutona. W większości wróżb niemal nikł w intensywnie granatowym odcieniu aksamitu, a jego ciemna barwa pochłaniała całe światło, nie rozpraszając go w żadną stronę.
Teraz było zupełnie inaczej. Ciepły blask świecy padał wprost na krawędź kamienia, rozszczepiał się w jego wnętrzu, ziębł, a następnie rozlewał na resztę płachty. Nawet jej złoty haft przybrał niezdrowe, popielne zabarwienie.
Isidoro wyjął kolejny kamień. Błękitny szafir jarzył się przepięknym, żywym blaskiem. Złote iskierki światła świecy tańczyły w nim na podobieństwo płatków wiosennych kwiatów. Tańczyły, dopóki Isidoro trzymał go w ręku. Gdy tylko szafir dotknął płachty, cały blask zniknął z jego wnętrza, kolor przygasł i przypominał już tylko zasnute chmurami, zimowe niebo.
Kolejny kamień, diament symbolizujący Wenus. Mattia tylko przez chwilę mógł cieszyć wzrok migoczącą tęczą zamkniętą w przejrzystych ścianach. Feeria barw zaraz zgasła, umarła, zduszona przez lodowaty blask onyksu.
Kamień za kamieniem, każdy lśnił własnym, indywidualnym blaskiem. I każdy z nich tracił ów blask, gdy tylko trafił na płachtę. Różnorodne kolory gięły się i bladły, zmrożone przytłaczającym cieniem śmierci.
Mattia podniósł wzrok na państwa Wright. Siedzieli w skupieniu i radosnym oczekiwaniu, wciąż cudownie nieświadomi tego, co szykował dla nich los. Astrolog poczuł, jak Isidoro pod stołem złapał go za rękę. Jego dłoń była mokra i zimna, zesztywniała jak u topielca. Mattia ścisnął i potarł kciukiem jego dłoń, starając się dodać bratu otuchy. Domyślał się, gdzie wróżba biegła, ale dobrze wiedział też, że wzrok Isidoro sięga dużo dalej, że o wiele więcej jest w stanie zrozumieć. W pełni widział obraz nieszczęścia czekającego państwa Wright.
Isidoro podniósł wzrok, popatrzył na Lisbeth. Usta mu zadrżały, ale w końcu się odezwał.
— Pewnym jest, że dziecię które nosisz w łonie będzie twym ostatnim, a pierwszy jego krzyk wyznaczy godzinę twojej śmierci. Na zawsze pozbawione matczynego ciepła, straci również ojca w młodym wieku. — Isidoro przeniósł wzrok na Edmunda. — Ojciec jego targnie się na życie niewinnego, a poniesie śmierć z ręki nieznajomego. Los dziecka naznaczony będzie smutkiem i cierpieniem, które niczym trucizna złamią jego duszę. Życie jego będzie krótkim, zakończonym przedwcześnie z własnej ręki, gdy młode serce pęknie ze zgryzoty.
Zapadła grobowa cisza. Mattia miał wrażenie, że jego własne serce na moment się zatrzymało, porażone lodowatą grozą przepowiedni. Astrolog popatrzył z przerażeniem na państwa Wright.
Twarz Lisbeth była trupioblada, kobieta zastygła w bezruchu niczym łania wpatrujaca się w grot strzały myśliwego. Jej mąż zaniemówił na chwilę, ale zaraz zmarszczył brwi.
— Jeśli to jakiś żart, to w bardzo złym guście. — powiedział, w jego głosie dźwięczała groźba.
Bardzo szybko gdzieś zniknęło to wrażenie, które Mattia miał na początku ich znajomości - że pan Wright to człowiek ciepły i troskliwy. Wydawało się, jakby ktoś podmienił go na jego bliźniaka – o identycznej twarzy, ale kompletnie innym charakterze.
— Nigdy nie żartowalibyśmy z czyjegoś losu, proszę mi…
— To co to miało być, do cholery?! — warknął.
— Nie mamy wpływu na treść…
— Macie to natychmiast odszczekać! Nie przyszedłem tu po klątwę!
Edmund huknął pięścią w stół, kamienie podskoczyły, świeca niebezpiecznie się zakołysała. Lisbeth nie reagowała. Wciąż patrzyła przed siebie okrągłymi ze strachu oczami, jej dłoń mechanicznie gładziła brzuch.
— To nie jest klątwa, nie zajmujemy się…
— Nawyzywałeś mnie od morderców! — Mężczyzna zerwał się gwałtownie, krzesło niemal się przewróciło.
Mattia też wstał, instynktownie stanął między panem Wright i Isidoro.
— Ja nie… — Zaczął, ale nie dane mu było skończyć. Edmund złapał go za przód odzienia, potrząsnął gwałtownie.
— Masz to odszczekać. Teraz.
Astrolog zamarł, nie miał pojęcia co odpowiedzieć mężczyźnie. Patrzył w jego oczy, w których czaiła się autentyczna rządza mordu.
— E-edmund. — Lisbeth odezwała się łamiącym głosem. Jej mąż w okamgnieniu puścił Mattię i już był przy niej. — Chodźmy stąd… Po prostu chodźmy.
Pan Wright rzucił ostatnie zimne spojrzenie astrologom i pomógł żonie wstać. W czasie, który ciągnął się jak wieczność, poprowadził ją do wyjścia, ściągnął po drodze kurtki z wieszaka. W końcu trzasnęły drzwi.
Mattia odetchnął, odwrócił się do brata i na moment zamarł.
— O, nie-nie, Isidoro, nie rób mi tego…!
Twarz Isidoro była blada jak kartka, oczy miał rozbiegane, a usta sine. Mattia dopadł do niego akurat, gdy ten stopniowo zsuwał się z krzesła. Jego oddech był chrapliwy, urywany, Mattia słyszał jak Isidoro nabiera tchu, ale nie jest w stanie go wypuścić. Tułów miał spięty, wyprężony niczym struna, ale jego nogi i ręce były kompletnie luźne, jakby nie było w nich w ogóle siły.
— Spokojnie, jestem tutaj. — Mattia usiadł, objął mocno brata. Starał się uspokoić własny oddech, ale tłukące się w panice serce mu nie pomagało. A może to było serce Isidoro? — Już po wszystkim. Oddychaj. Wdech, wydech. Wdech. I wydech. — Mattia zaczął się powoli kołysać. Głaskał Isidoro powoli po plecach, uspokajał jak małe dziecko.
Po pewnym czasie oddech Isidoro stał się nieco mniej chrapliwy, choć wciąż był urywany. Astrolog niemrawo poruszył ręką. Miał wrażenie, jakby była obca, nie należała do niego. W końcu znalazł w niej dość siły, by również objąć brata. Serce Mattii nie było niezniszczalne, on też potrzebował oparcia.
— To już koniec, Isidoro. Już koniec — szepnął.
Isidoro nie miał serca mu powiedzieć, że to dopiero początek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz