sobota, 1 stycznia 2000

My past









I

Nim czarne jak heban, a przy tym głębokie, niczym nieskończone studnie, oczy zaglądnęły do pomieszczenia, nadchodziła zapowiedź. Korytarze w północnym skrzydle budynku szpitalnego w Onis musiały pierw zostać przepełnione szczękaniem metalu i miarowym, trzykrotnym stukotem, powtarzającym się w żwawym rytmie. W tym czasie stara panna zdołała wygodnie ułożyć się na małej powierzchni materaca i poprawić jeszcze raz, coraz bardziej lśniące się srebrem włosy. Przed nią miał jeszcze do sprawdzenia trzy pacjentki i jedno dziecko, w tym blondynkę, która za każdym razem, gdy go widziała, słała mu maślane oczęta. Trzpiotka niezwykle ją irytowała.
Dwa stuknięcia o grube drewno, głośne proszę i nareszcie dane było jej spojrzeć na mężczyznę, którego kolej na obchód padała trzy razy w tygodniu.
— Dzień dobry pani Constancjo — mówił swoim ciepłym, przyjemnym dla ucha głosem, uśmiechając się w typowy dla niego sposób, który odmładzał go o te kilka lat.
— Dzień dobry doktorze Nykvist — szczebiotała z radością, chłonąc roziskrzonymi oczętami każdy centymetr, jaki zajmował w przestrzeni. Był młodym, postawnym i przystojnym mężczyzną o uwydatnionych kościach policzkowych i ostro zakończonej żuchwie. Zawsze ubrany schludnie, z dokładnie skrojonym garniturem i wykrochmaloną koszulą. Tego dnia wspierał się laską, której główka rzeźbiona była na kształt wilka. Jedna z trzech, które posiadał, a raczej z tych, które Constancja miała okazję zobaczyć. Prócz tego był również właścicielem obdarzonych w uchwyty przypominające kruka i niedźwiedzia. Dobierał je zależnie od stroju, który przyodziewał i humoru, jaki mu towarzyszył.
Nie do końca rozumiała, po co mu oparcie, skoro posiadał wysokiej jakości protezę prawej nogi. Powinna mu ona zapewniać stabilność i komfort chodzenia, tymczasem korzystał z dodatkowego zabezpieczenia. Widziała ustrojstwo na własne oczy, pięknie wykonana, grawerowana, zastępowała mu utraconą w dziwnych okolicznościach kończynę od wysokości nieco poniżej kolana. Nigdy nie przyznawał się, co uczyniło z niego kalekę, odpowiedział jej jednak na pytanie, po co mu laska.
— Jestem osobą przezorną i wciąż nie nauczyłem się przemieszczać z odpowiednią pewnością — odparł spokojnie, z delikatnym uśmiechem. — A do tego, niech pani tylko spojrzy, jak wiele uroku i powagi dodaje ona człowiekowi.
Wyszedł po zbadaniu kobiety i zamienieniu z nią kilku słów, obracając w dłoniach należące do niej pierścionki.

II

— Pieprzony szczeniak! — ryknął mężczyzna za uciekającym szatynem. Przez chwilę gonił go jeszcze z płaskim nożem przeznaczonym do krojenia chleba, zrezygnował jednak z pościgu zaraz po tym, jak nastolatek zniknął za rogiem kolejnej przecznicy.
Dzieci ulicy miały to do siebie, że nigdy nie przykładały szczególnej uwagi do panującej o nich opinii publicznej. Miały również zaskakująco dużą rotację w szeregach. Przydałoby się napomknąć, iż nie było to stricte związane z istnieniem straży miejskiej, czy nawet gangów i szajek złodziejskich, które przyglądały się pasożytom, grasującym w Dolnej Strefie miasta Tamahii wyszukując co ciekawszych okazów, później werbowanych w ich szeregi. Niejednokrotnie bez zgody samego dzieciaka. Problemem nie była żadna z tych rzeczy, a raczej coraz gęściej występujące plotki o zniknięciach między młodzikami.
Prędko stało się jasne, co się z nimi dzieje i gdzie trafiają. Domy rozkoszy na południu kontynentu miały bowiem ostatnimi czasy spore deficyty w towarze, jeśli tak można nazwać niektóre z dziewczyn i chłopców obdarzonych bardziej egzotyczną urodą.
Wspomina to wszystko, zgrzytając zębami, nigdy bowiem nie zdoła wybaczyć sobie spuszczenia z oczu Sahii, która nigdy nie wspięła się za nim po porośniętej bluszczem ściany budynku, gdy wracali z łupami z jednej z bogatszych cukierni w mieście. Ona również nie miała zamiaru mu wybaczyć, dopominając się po nocach swoją czekoladową skórą i przenikliwymi, zielonymi oczami.
Wtedy też po raz pierwszy zaznał smaku samotności, co innego bowiem od zawsze żyć w przesyconej żałością pustce, bez rodziny, której nigdy się nie poznało, a co innego uszczknąć jej po utracie kogoś, kto stanowił dla człowieka łagodną przystań.

III

Miał zwinne palce. Dość plastyczne, poruszające się w sposób dziwny, niejednokrotnie zastanawiający. Potrafił otworzyć większość zamków bez szkody dla mechanizmów. Trudu nie sprawiały mu również drobne kradzieże kieszonkowe, doprowadzając do szału paniczyków, którzy o rabunku dowiadywali się, dopiero gdy nadchodził moment zapłaty. Co jednak najdziwniejsze, te chore, opętane palce sprawnego złodzieja, leczyły jak żadne inne.
Nie rozumiem, czemu akurat taka głupota przychodzi mi z taką łatwością, odpowiedział, wycierając dłonie o boki spodni, zaraz po tym, jak skończył zszywać jednego z towarzyszy, który w trakcie wdarcia się do jednego z pałacyków, padł ofiarą ostrza ze strony strażnika. Wolałbym kantować w karty jak najgorszy sukinsyn.

IV

Postawny mężczyzna przeglądał kolejne dokumenty poprzetykane listami gończymi. Odznaka dowódcy straży miejskiej błyszczała dumnie na jego piersi, przyciągając wzrok siedzącego przed nim księgowego. Sekretarz od dobrych kilku dni miał problem z papierkową robotą, wszystko przez incydent przy piątej dzielnicy. Starli się, paskudnie się starli, pozostawiając po sobie pełno brudu, krwi i rozerwanych ciał. Wciąż doszukiwali się, którzy z łajdaków mieli w swoich zastępach maga krwi. Był to dzień przeklęty dla wszystkich łachudrów czających się w Tamahii, błogosławiony natomiast według dbających o porządek na tym zaśmierdłym padole. Nikt nie wie, jak do tego doszło, a jednak ktoś jako pierwszy podniósł ostrze, a to, co nastąpiło później, zdjęło połowę ciężaru z barków dowódcy Hesta.
Przeglądał dokumenty dość prędko, zwracając uwagę jedynie na nazwiska poszukiwanych, błyskając świńskimi oczkami i rzucając większość papierów na jedną, coraz wyższą kupkę. Nagle na chwilę się zatrzymał, uśmiechnął szeroko, chwaląc raczej wybrakowanym uzębieniem i jedna karta padła na drugą stronę biurka.
— Co z tym? — spytał przygarbiony rudzielec. Miał na nosie dość grube szkła, najwidoczniej lata spędzone przy świecach zrobiły swoje. Ujął świstek między nieskalane pracą dłonie i przyjrzał się dokładniej dokumentom złodzieja.
— Skurwesyn Nykvist — parsknął dowódca, śliniąc palce i przekładając kolejne kartki. Sekretarz drgnął, słysząc nazwisko mężczyzny i widząc jego dane osobowe. — Pchlarz latał tu, odkąd tylko nauczył się chodzić — rozbawienie przebijało się z jego chropowatym głosie. — Gdy miał dwie nogi, trudniej było go złapać.
— Dwie?
— Znaleźli go w jakieś zaśmierdłej szczynami uliczce. Kulił się jak zbity pies, a jęczał i sapał jeszcze gorzej. Gdy go aresztowali, to jego prawa noga od kolana w dół przypominała raczej rozmiękłą breję, o ile cokolwiek tam zostało. Robota wprawionego krwistoustego. Szkoda tylko, że nie miałem okazji zobaczyć go przy tamtej okazji, za te wszystkie zwędzone sztylety.
— Co zrobić z dokumentami?
— Idzie na stryczek. Jak dla mnie możesz się nimi nawet podetrzeć, byle słowo o Nykviscie zaginęło. Jeszcze tego mi brakuje, żeby kolejni zdolni inaczej szli jego śladem.





What am I becoming?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz