piątek, 11 maja 2018

Od Blennena CD.: Desiderius

• • •

   Spojrzał na swego rozmówcę i skinął głową. Rzucił coś krótko o tym, że sami muszą przygotować się do wyjścia i za kilka minut zejdą do jadłodajni ponownie. Kociak? Raczej nie przywykł do takich określeń. Słyszał, że czasami w domach z damami lekkich obyczajów, pracowniczki zwracają się w ten sposób do mężczyzn. Dlatego słysząc takowe sformułowanie nieco ściągnął brwi do środka w zdziwieniu. Nikt go tak nie określał, nawet w żartobliwym geście. Czas odejść od codziennej musztry i pozwolić umysłowi przystosować się do zwyczajnych obyczajów. Przecież w całej gildii były istoty wcale nie z najwyższych sfer, jak sądził. Pojawił się w nim dziwny ognik, który szeptał, że poznanie kogoś od strony innej niż tylko powierzchownej byłoby miłą odmianą, że ludzie tak robią i nic w tym złego. Wyszkolony umysł zagłuszał krzykiem ognik, warcząc chrypliwie o tym, iż byłoby to najgorsze taktycznie i logicznie posunięcie jakiego mógłby się dopuścić wojownik. Pozwolić na poznanie siebie, błazenada. W jednej chwili wszelkie wątpliwe emocje odpłynęły z jego twarzy, pojawił się krótki uśmiech w postaci uniesienia kącików ust i Blennen odwrócił się na pięcie gestem ręki wołając zwierzęcego towarzysza. Musieli jeszcze na chwilę udać się do pokoju po sakwy. Zazwyczaj robią tak udając się na zakupy, Leithel pełni rolę niewielkiego osiołka, który sam sobie nosi jedzenie. To jak najbardziej praktyczne. Zresztą pasowałoby nieco wyposażyć swoje lokum. Jest zdecydowanie zbyt smętne i… zimne, w pewien sposób. Zimna podłoga, zwyczajne ściany, nawet nie było tam żadnej rośliny, a jego współlokator zdecydowanie je  uwielbia. Droga do pokoju choć niedługa zdawała się wyjątkowo dłużyć w zapomnienie. Jakby korytarze ciągnęły się w swoim bezkresie. Pogrążony w rozmyślaniach odnośnie zakupów stracił na chwilę swoje jestestwo. Drzwi otworzyła biała puchata kula, napierając na nie łapami. Nietrudne. Znów dojrzał mokre od deszczu okno, trzeba zabrać ze sobą płaszcz, czarny niczym kruki. Podszedłszy do szafy otworzył ją, zabrał sakwę z pieniędzmi i umocował ją dokładnie przy pasie. Sięgnął również po trzosik dla towarzysza, który wiedząc już co się dzieje – podszedł do właściciela gotów do założenia swego rodzaju uprzęży. Blennen ubrał Leithela w równie czarne co i jego płaszcz torby boczne, a na siebie narzucił obszerny płaszcz zapinany jedynie pod szyją na broszkę z herbem rodu. Przedstawiał dwa miecze przebijające słońce oraz dwa niedźwiedzie. Dlaczego? Podobno to najsilniejsze ze zwierząt niemagicznych, a von Rafagelowie często urządzają polowania na nie. Pamiętał, że gościnna sala pełna jest wypchanych zwierząt, ale głównymi trofeami są niedźwiedzie. Mają zawiadamiać o sile, poszanowaniu dla tradycji, zaś miecze przebijające słońce wspominają o opatrzności bogów, rodzie wojowników i świetności na polu bitwy, jakoby byli zwierzchnikami niebios, chorążymi samych stwórców. Takie tłumaczenie obejmował ojciec Blennena, oczywiście jemu samemu również się podobało, było sensowne, choć w pewnym sensie nieco koloryzowane. Brosza połyskiwała przez jej dokładne polerowanie, mimo braku słońca na niebie. Rozejrzał się raz jeszcze po pokoju myśląc czego w nim brakuje.
- Spokojnie, szykuj się na dźwiganie roślin dla siebie. Ojciec by mnie zabił za rozpieszczanie pupila. – prychnął cicho i rzucając tęskne spojrzenie na halabardę wyszedł z pokoju zamykając drzwi za sobą.
Czas się zadomowić. Przez chwilę poczuł się jak w akademii. Własne lokum, a wszyscy członkowie blisko, gdzieś w pokojach obok, wspólna jadłodajnia, łaźnia i człowiek, przed którym każdy powinien zbić pokłon. Mistrz. Ten, który zawsze będzie najwyżej. Uderzająca zazdrość, za każdym razem uniżony wiarus. Jedynie pionek. Cóżeś ze mną uczynił ojcze? Znikoma iskierka gniewu zawirowała gdzieś w okolicy źrenic, a chcąc o niej zapomnieć po prostu udał się niespiesznym krokiem do jadłodajni. Znów zaczął rozpatrywać profesję nowopoznanego. Ponurzy wydawali się mu zawsze chemicy, w swoim świecie. W świecie, którego zwyczajny śmiertelnik nie pojmie. Tacy mają zazwyczaj bojowników za kupę mięsa bez mózgu, który zastępują ewentualnie mięśnie. To się nie sprawdza. Zarówno jak wojownik nie zrozumie świata chemii i biologii, tak i uczony nie pojmie świata walki. Żadne nie będąc w swoim żywiole nie ma szansy na przetrwanie. Tak działa już podział ludzkości, w żaden sposób nie można go zmienić. Choć może kiedyś zacznie raczkować podczas ewentualnej ewolucji. Któż wie, któż wie? Niegdyś w końcu nie do pomyślenia było, by kobieta dzierżyła miecz, a teraz? Cóż, mało to takich, które sieją rozbój na ulicach w kapturze skrytobójcy z mizernym sztyletem w dłoni? Owszem, dążąc do tego – niewielki nóż jest bronią kobiet, bronią tchórzy i tych, którzy nie potrafią walczyć. A on właśnie miał go przy pasie. Wstyd. Wstyd. Wstyd. Chociaż prawdopodobnie tylko ci wykwalifikowani w owej dziedzinie zdają sobie sprawę z tego. Nie powinny go trapić takie rzeczy, nie da po sobie o tym poznać. Potrafi walczyć. Jest herosem. Bardowie ułożą pieśni, ludzie go znają. Pojawiwszy się w sali jadalnianej rozejrzał się za towarzyszem podróży. Dostrzegł, iż ten zakończył już swój posiłek, dlatego też podszedł do niego. U boku nogi Blennena dreptał szczęśliwie z uniesionym ogonem Leithel. I Desiderusowi przydałby się płaszcz. Egoistyczne myślenie wolnego strzelca nie pozwoliło mu jednak uwzględnić tego wcześniej. Przybył gotowy, zapewne narzucając się. Pogodzenie etykiety i przyzwyczajeń z akademii oraz licznych już bitew to trudne zadanie. Wolał jednak nic nie mówić, byłoby to zbyt sztuczne. Zbyt przewidywalne, zabrzmiałoby teatralnie, a wolał tego uniknąć. Choć w głowie próbował właśnie przemyśleć kwestię: „Pada i ty powinieneś zabrać nakrycie.”, ale to tak oczywiste. Z pewnością by to zrobił, ale sam Blennen nie dał mu na to czasu. Zapewne nawet jadł w pośpiechu, aczkolwiek nie jemu to osądzać. W jednej chwili wyprostował się niezauważalnie, przez chwilę wydawało mu się nawet, że to kręgosłup braku moralności został przywrócony do pionu, a nie ten fizyczny. By zapełnić czymś swoje postępowanie wyjął z jaśniejszej sakiewki u pasa coś na wzór ciemnej już gruszki i ofiarował ją Leithelowi, może dla zabicia czasu, może dlatego, że nie było mu jej szkoda, skoro wybierają się po kolejne, nowe zapasy. 
- Wciąż pada, momentami nawet bardziej. Liczę, że ci to nie przeszkadza. – przeredagował swoją wypowiedź.
Tak zabrzmiała zdecydowanie bardziej przystępnie i w żaden sposób nie sugerowała niczego nazbyt mocno, nie ukazywała tego, co powinno być utajnione. Oboje usłyszeli mlaskanie, które jednak prędko się zakończyło. Owoc nie był duży, wręcz nieco skarłowaciały, a przez to, że rozpadał się w pyszczku stworzenia po każdym gryzie, poszło mu to sprawnie. Dziś mieli przy okazji zrobić zakupy w postaci roślin i dodatków do lokum. Najbardziej zależało mu na zwierzęcej skórze, którą mógłby rozłożyć na środku. Domyślał się, że raczej nie natrafi na łosia czy niedźwiedzia, ale był w stanie zadowolić się marnym wilkiem czy odyńcem.  

• • •

[Desiderusie?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz