• • •
Zdecydowanie nie wojownik. Nikt
kto wykorzystuje fizyczne zdolności w pracy. Wojak doskonale potrafił dojrzeć
zmęczenie. Nie jednego rekruta w życiu już widział. Nie dwóch weteranów.
Wydawało mu się przez chwilę, że znów zmrużył oczy. Powinien zacząć to kontrolować,
bo może okazać się uciążliwe. Żywił
również nadzieję, że nie okazał się zbyt mało subtelnym kwiatuszkiem.
Wypruwający wnętrzności mężczyzna, który zastanawia się nad etykietą w stosunku
do nowopoznanego? Niespotykane. Drgnął nieco brwią wyrywając się z zamyślenia i
skinął głową, gdy Desiderius stwierdził, iż jest już gotowy. Czarnowłosy
założył obszerny kaptur na głowę, który pochłonął ją niemal całą. Spod niego
widoczne były zaledwie usta i podbródek. Okazując swój stary nawyk, przygryzł
dolną wargę co wyglądało jakby ze znudzenia chciał zerwać z niej skórę. Aż dziw
bierze, że nie pojawiła się czerwona smuga krwi na niej. Wolnym, ale dość
posuwistym krokiem, który wcale nie bujał się na boki, ruszył w stronę
wyjściowych drzwi. Być może jego towarzysz podróży będzie zagłębiał się w
zakupach i to zdradzi jego profesję? Ależ się uwziąłeś Blennen. Zawodowa
ciekawość? Brednie, to nie jego praca. Jego praca nie wymaga zainteresowania
drugą osobą. Nie jest skrytobójcą, lichwiarzem czy medykiem. Nie musi mówić,
pytać. Jedyne co powinien robić to wykrzykiwać imię tego, dla którego walczy,
żeby sojusznik nie wbił w niego ostrza przez pomyłkę. Co więc próbuje sobie tym
uzmysłowić? Doskonałe pytanie. Kolejne bez znaczącej odpowiedzi. Choć sam
uznaje to za swego rodzaju zabawę spowodowaną przystosowaniem się do życia
codziennego najzwyklejszego człowieka. Docierając do drzwi otworzył je
przepuszczając w nich Desideriusa. Nawyk wyniesiony z domu. Nie pomyślał raczej
o tym, czy mogłaby być to ujma na honorze nowego znajomego. O takich rzeczach
się nie rozprawia. To drobnostka jak zamknięcie drzwi lokum. Przychodzi
naturalnie, dlatego w chwili wykonywania danej czynności mózg nie przetwarza
zbyt dokładnie danych. Dopiero po chwili wyszedł za nim, choć Leithel wybiegł
jako pierwszy, nawet niepostrzeżony. Zamknął drzwi powoli, jakby nie chcąc by
trzasnęły głośno. Deszcz od razu zaczął uderzać o ich płaszcze, przyjemny,
świeży dźwięk. Zapach mokrego otoczenia zawsze wydawał mu się przyjemny. Zmywał
kurz, wszelaki brud miasta, zmartwień i tym podobnych przyziemności. A mimo to
oczyszczał niczym szaleniec. Pożyteczne. Mimo tego, że przemoknięte ubrania to
nic korzystnego, zwłaszcza kiedy ma się na sobie zbroję, nieważne czy lekką czy
też ciężką, dodatkowe opady tylko wzmagają ich wagę. Płaszcz mimo obszerności i
teoretycznej nieprzemakalności, kiedyś musi przesiąknąć. Blennen był na to
przygotowany, nie takie ciężary na sobie nosił. Prawdopodobnie najgorszym ze wszystkich
było przenoszenie najgrubszego dowódcy na świecie, pod jakiego opieką się
znajdował, gdy musieli uporać się ze zbuntowanymi orkami. Grubas stwierdził, że
czas już na niego, bowiem obecność dowódcy na polu bitwy zawsze moralnie
wspiera wojowników, niestety jego kondycja dała się we znaki i bardzo szybko
został ranny. Gdyby zginął w trakcie bitwy morale opadłyby tak prędko, jak mały
się podnieść. Dlatego Blennen widząc zdarzenie, zarzucił ogromne cielsko na
barki z pomocą innego wiarusa i pognał do oddalonego od pola drzewa i tam
zostawił dowódcę kryjąc go pod stertą gałęzi i liści. Dobrze, że zbyt wiele
bojowników nie widziało owego zdarzenia. Byliby zbyt rozkojarzeni by móc dalej
skutecznie walczyć. Z pewnością jakiś oponent wykorzystałby sytuację i zakradł
się do wodza, ale prędka akcja wykorzystująca cały zapas sił von Rafgarela
okazała się skuteczna. Teraz jednak zerknął raz jeszcze na Desideriusa i chcąc
nie chcąc, jakby podświadomie uśmiechnął się. Może bardziej do siebie, niż do
niego. Znów zagryzł wargę, tym razem sprawiając, że tkanka pękła.
- Nie przeszkadza ci spacer z nieznajomym, zwłaszcza takim, który właśnie cię
wykorzystuje? – parsknął cicho śmiechem wysysając krew z naruszonej wargi.
Oprócz deszczu zaczęło również wiać, prosto na ich twarze. Schowaną pod płaszczem dłonią Blennen zaczął nasuwać kaptur bardziej na głowę, co by to wiatr nie zsunął go całkowicie. Z jednej strony uwielbiał taką pogodę, z drugiej jej nienawidził. Los mógłby być na tyle łaskawy, by kazać wiatrowi wiać im w plecy, ale po cóż. Nie ukrywając Blennen rozglądał się po mieście, gdy szli tak przezeń. Wszelaka arystokracja nie wystawiała stóp poza ciepłe domostwa. Jedynie żebracy oblegali chodniki i schody zabiedzonych domów. Patrzył na nic obojętnym wzrokiem, choć momentami miał ochotę zdjąć z siebie płaszcz i narzucić na wątłe ciałko dziecka pod latarnią. Marszczył wtedy brwi i szedł dalej. Po cóż? Umrze tak czy inaczej, a tkanina tylko się zmarnuje. Ogrzeje się przed śmiercią, umrze zadowolone. Dość. Jego blizna zaczęła sinieć, jej część wciąż była widoczna spod kaptura. Mimo, że jemu samemu było stosunkowo ciepło, nie zmieniało to faktu, że nawierzchnia blizny postrzegała temperatury na zewnątrz w całkiem odmienny sposób. Miał wrażenie, że ciemnowłosy ma zamiar mu odpowiedzieć, ale nim zaczął, Blennen poczuł szarpnięcie z prawej strony płaszcza.
- Paniczyku, nie masz pan kilku miedzianych monet? – mimo deszczu i wspominanego zmywanego brudu smród trawionego alkoholu i niemytych dawno zębów podrażnił nos jasnookiego – Wspomóżżesz pan kobietę z dzieciorami. – dokańczała biedaczka szamotając za płaszcz wojaka.
Miała na sobie podarte łachmany, brudną twarz i typową dla alkoholika opuchliznę twarzy. Przez chwilę miał wrażenie, że z jej ust wypełzną zaraz pluskwy, albo szczury, ale nie doczekał się tego zjawiska. Zamiast stać jak pień, mrugnął jedynie, gdy chłopka ściągnęła z niego kaptur i prychnął nieoczekiwanie. Odepchnął ją nieco, by oswobodzić się z uścisku brudnych, zapitych i trzęsących się dłoni.
- Wszelkie pieniądze przepijesz w karczmie, tyle będzie z jedzenia dla twoich dzieci. Gdybyś tego potrzebowała poprosiłabyś o bochen chleba, nędzarko. – warknął i bezzwłocznie ruszył dalej, posyłając piorunujące spojrzenie najpierw jej, a potem swemu wcześniejszemu rozmówcy.
- Kto teraz nosi bochen chleba przy sobie, panie. Za pieniądze kupię dwa bochny, obiecuję! - dokończyła, ale nie goniła ich dalej.
Choć spojrzenie niekoniecznie było groźne, to wciąż zimne, nieuzasadnione właściwie. Leithel pognał za nim pomrukując coś po swojemu, co przez deszcz okazało się słabo dosłyszalne. Chwila zdjęcia kaptura z głowy wystarczyła by na włosach Blennena osadził się deszcz. Z natury były dość sztywne, dlatego nie oklapły tak łatwo, zwłaszcza, iż od rana tkwiły spętane rzemieniem w postaci luźnego kucyka. Włożył więc dłoń do kaptura i rozszczepiając palce na boki zahaczył o materiał, zakładając go na głowę, już nie tak obszernie jak pilnował tego wcześniej. Machinalnie sprawdził również czy ma przy sobie sakwę z pieniędzmi i sztylet za pasem. Zrobił to oczywiście ledwo dostrzegalnie, całkiem po omacku.
Oprócz deszczu zaczęło również wiać, prosto na ich twarze. Schowaną pod płaszczem dłonią Blennen zaczął nasuwać kaptur bardziej na głowę, co by to wiatr nie zsunął go całkowicie. Z jednej strony uwielbiał taką pogodę, z drugiej jej nienawidził. Los mógłby być na tyle łaskawy, by kazać wiatrowi wiać im w plecy, ale po cóż. Nie ukrywając Blennen rozglądał się po mieście, gdy szli tak przezeń. Wszelaka arystokracja nie wystawiała stóp poza ciepłe domostwa. Jedynie żebracy oblegali chodniki i schody zabiedzonych domów. Patrzył na nic obojętnym wzrokiem, choć momentami miał ochotę zdjąć z siebie płaszcz i narzucić na wątłe ciałko dziecka pod latarnią. Marszczył wtedy brwi i szedł dalej. Po cóż? Umrze tak czy inaczej, a tkanina tylko się zmarnuje. Ogrzeje się przed śmiercią, umrze zadowolone. Dość. Jego blizna zaczęła sinieć, jej część wciąż była widoczna spod kaptura. Mimo, że jemu samemu było stosunkowo ciepło, nie zmieniało to faktu, że nawierzchnia blizny postrzegała temperatury na zewnątrz w całkiem odmienny sposób. Miał wrażenie, że ciemnowłosy ma zamiar mu odpowiedzieć, ale nim zaczął, Blennen poczuł szarpnięcie z prawej strony płaszcza.
- Paniczyku, nie masz pan kilku miedzianych monet? – mimo deszczu i wspominanego zmywanego brudu smród trawionego alkoholu i niemytych dawno zębów podrażnił nos jasnookiego – Wspomóżżesz pan kobietę z dzieciorami. – dokańczała biedaczka szamotając za płaszcz wojaka.
Miała na sobie podarte łachmany, brudną twarz i typową dla alkoholika opuchliznę twarzy. Przez chwilę miał wrażenie, że z jej ust wypełzną zaraz pluskwy, albo szczury, ale nie doczekał się tego zjawiska. Zamiast stać jak pień, mrugnął jedynie, gdy chłopka ściągnęła z niego kaptur i prychnął nieoczekiwanie. Odepchnął ją nieco, by oswobodzić się z uścisku brudnych, zapitych i trzęsących się dłoni.
- Wszelkie pieniądze przepijesz w karczmie, tyle będzie z jedzenia dla twoich dzieci. Gdybyś tego potrzebowała poprosiłabyś o bochen chleba, nędzarko. – warknął i bezzwłocznie ruszył dalej, posyłając piorunujące spojrzenie najpierw jej, a potem swemu wcześniejszemu rozmówcy.
- Kto teraz nosi bochen chleba przy sobie, panie. Za pieniądze kupię dwa bochny, obiecuję! - dokończyła, ale nie goniła ich dalej.
Choć spojrzenie niekoniecznie było groźne, to wciąż zimne, nieuzasadnione właściwie. Leithel pognał za nim pomrukując coś po swojemu, co przez deszcz okazało się słabo dosłyszalne. Chwila zdjęcia kaptura z głowy wystarczyła by na włosach Blennena osadził się deszcz. Z natury były dość sztywne, dlatego nie oklapły tak łatwo, zwłaszcza, iż od rana tkwiły spętane rzemieniem w postaci luźnego kucyka. Włożył więc dłoń do kaptura i rozszczepiając palce na boki zahaczył o materiał, zakładając go na głowę, już nie tak obszernie jak pilnował tego wcześniej. Machinalnie sprawdził również czy ma przy sobie sakwę z pieniędzmi i sztylet za pasem. Zrobił to oczywiście ledwo dostrzegalnie, całkiem po omacku.
• • •
[Desideriusie?]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz